Najlepsze płyty roku 2006
Miejsca 1 - 10
10. Afro Kolektyw - Czarno Widzę
Pięć lat czekali kumaci, a ja znacznie dłużej na prawdziwie DOWCIPNĄ polską płytę, jarającą od początku do końca (wymieniani w tym samym towarzystwie Siny i Łona nie nagrywali tak równych albumów). Jakkolwiek podejść do kapeli, czy przez pryzmat prześmiesznych fragmentów, czy dobitnych punchline’ów, czy dłuższych, bardziej refleksyjnych narracji, czy wreszcie funkującej, bujającej, profesjonalnie i barwnie zagranej muzyki, Afro Kolektyw wymiata po całości. Jak powrót do komiksów z dzieciństwa czy starych Gamblerów, każde ponowne przesłuchanie to poczucie obcowania z czymś przefajnym. Nie wybitne, wielkie, porażające, ale bossowskie właśnie. Nie podobają się single „Trener Szewczyk” i „Gramy dalej”? Odpowiedzią może być gorzkie „Dziesięć sekund”, sentymentalna „Paranojanabloku”, prawdziwie eksplisytliryczne „W poprzednim wcieleniu” czy „Czarno widzę”, gdzie Afrojax kreśli obraz życiowego nieudacznika: czuwa nad panem bóg/ nie wszyscy pana kopną w dupę/ są ludzie bez nóg. Nie wszystkie płyty w tym roku Was kopną, ale „Czarno widzę” na pewno. A potem idźcie na koncert, byłem w tym roku trzykrotnie i na każdym rządzili. (jr)
9. The Car Is On Fire - Lake & Flames
Jak podchodzić do The Car Is On Fire, spytała pani Renata w liście do redakcji. Droga Pani, ja nie wiem. Opowiadanie o sukcesie polskiej sceny wydaje się trochę nieporozumieniem w kontekście pochwał dla TCIOF, bo wie Pani, polska scena stoi raczej tymi zespołami z drugiego szeregu, które wreszcie mają okazję by zagrać, by się promować w internecie, by rzeczywiście istnieć, a nawet sprzedać telefonom piosenkę. (Czy telefon to nie najczęstszy lejtmotyw polskich piosenek?). Absurdem jest chwalenie się TCIOF-em, odczuwaniem dumy z istnienia takiej kapeli, w opozycji do tragicznych czasów, przed debiutem grupy. Chwalić się mogą członkowie zespołu i wszyscy, którzy im pomagali. A mają czym. Ale pyta się też Pani czy nie zawyżylismy oceny ze względu na to, że zespół z Polski. Nie wierzę w całkowite uwolnienie się od obowiązków polskich, choćby dlatego, że siłą rzeczy jesteśmy zorientowani głównie w polskiej muzyce i w połączeniu z wybranymi pozycjami z całego świata, wyselekcjonowanymi przez różnorakie filtry (zawsze bardzo ułomne) stanowi ona główne nasze zainteresowanie. Poznawszy naprawdę setki tegorocznych płyt doceniliśmy „Lake & Flames” jako czołowe wydawnictwo indie 2006, aczkolwiek twierdzenia o jego przełomowym charakterze są mocno przesadzone. (jr)
8. Junior Boys - So This Is Goodbye
Stworzenie godnej kontynuacji rewelacyjnego debiutu to zadanie niełatwe, ale im się udało. Nowy album Junior Boys operuje w zbliżonej do „Last Exit”, ambiwalentnej, retro-współczesnej estetyce świadomego osiągnięć technologii cyfrowej synth-popu, unikając jednocześnie niewygodnej etykietki naśladowcy swego poprzednika. Wyczuwalna jest tu nieobecność Johnny’ego Darka – odszedł z dobrodziejstwem inwentarza w postaci nieprzewidywalnych ujęć rytmicznych, definiujących do pewnego stopnia pierwsze wydawnictwo duetu. Absencja powykręcanych, łamliwych bitów sprawia, że brzmienie Junior Boys stało bardziej ascetyczne, ale zwiększonej oszczędności brzmienia towarzyszy na „So This Is Goodbye” nasilenie emocjonalnego natężenia. W efekcie znów dostaliśmy album o uniwersalnym uroku i zastosowaniu – jego syntetyczny, taneczny profil docenią wrażliwi klubowicze (kapitalne „Double Shadow” i „In The Morning”), a ci wyżej ceniący treść niż formę odnajdą intymny „Closer”-owski świat przesyconego emocjami dźwiękowego minimalizmu w „First Time” czy „Count Souvenirs”. Miejmy nadzieję, że wbrew temu, co sugeruje tytuł, Junior Boys nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. (mm)
7. Yo La Tengo - I Am Not Afraid Of You And I Will Beat Your Ass
Niewiele jest zespołów, które po ponad dwudziestu latach grania są w stanie czymś zaskoczyć swoich wiernych fanów. Takie rzeczy przytrafiają się tylko największym tuzom i do takich właśnie zaliczyć należy legendę amerykańskiego indie-rocka, grupę Yo La Tengo. Na „I Am Not Afraid Of You And I Will Beat Your Ass” składa się piętnaście utworów tworzących spójną, choć bardzo eklektyczną całość. Można ją wręcz potraktować jako przewodnik po twórczości zespołu, bowiem przewija się w niej wiele wątków charakterystycznych dla jego wcześniejszych płyt. Nie oznacza to jednak, że materiał jest nudny albo przewidywalny. Tak być może zostałby odebrany, gdyby był logicznym następcą swego poprzednika, tymczasem nowy album jest raczej zwrotem w karierze grupy, powrotem do klasycznych wzorców. Kawałki są doskonałym połączeniem szorstkiej energii, popowej melodyjności, gitarowego hałasu i zwiewnej liryczności. I choć krążek wypełniony jest muzyką niemal po brzegi, czasami ciężko oprzeć się wrażeniu, że zespół musiał pójść na kompromis i ograniczyć swoje zapędy artystyczne, porzucając część kompozycji w luźnej formie niedokończonych szkiców, lekko tylko podmalowanych i pozostawiających swego rodzaju niedosyt. Niedosyt powodujący, że z wielkim zainteresowaniem wypatrywać będziemy na horyzoncie kolejnej płyty Yo La Tengo. (pn)
6. Sonic Youth - Rather Ripped
Mistrzowie hałasu nagrali najbardziej przystępną, by nie powiedzieć – popową – płytę w swojej długiej karierze. Zapoczątkowany na „Sonic Nurse” trend powrotu do zwartej formy utworów został tu jeszcze bardziej podkreślony. I tak oto zespół, który zniszczył ideę piosenki poprzez dysonansowe brzmienia, rozwlekłe improwizacje i pozbawione wyrazu wokale – dzięki którym to elementom trafił zresztą do wszystkich encyklopedii muzycznych – zaczyna grać zwięzłe, klasycznie zbudowane, przebojowe kawałki. Oczywiście już wcześniej Sonic Youth serwowali na swoich płytach kompozycje łatwiejsze w odbiorze, ale tym razem dostaliśmy zbiór tylko i wyłącznie... piosenek. Żadnych długaśnych jamów czy męczącego poszukiwania jednego motywu w błocie nieskoordynowanych dźwięków. Mamy za to atrakcyjne refreny, wpadające w ucho zagrywki gitar i śpiewającą prawie – powtarzam, prawie – do rytmu Kim Gordon. Jest tu kilka naprawdę fajnych kawałków, jak choćby „Rats” (chodzi mi po głowie dziwne skojarzenie z Therapy?), „Lights Out”, „Reena” czy brudny – wręcz „dirty” – „Sleepin’ Around”. Niby nic nowego, ale wciąż chce się ich słuchać. Brzmią, jakby odkryli sposób na wieczną młodość... (mf)
5. Ścianka - Pan Planeta
Być może zabrzmi to strasznie infantylnie i banalnie, ale inaczej nie można: Ścianka jest na dzień dzisiejszy najważniejszym zespołem gitarowym w naszym smutnym kraju. Koniec i kropka. Świadczą o tym nie tylko płyty, które wywołują skrajne emocje (może z wyjątkiem całkiem przystępnych „Białych Wakacji”), ale i koncerty w czasie których zazwyczaj trzeba szukać szczęki pod sceną. „Pan Planeta” jawi się jako brakujące ogniwo między „Statkiem kosmicznym” a „Dniami wiatru”, a z drugiej strony szeroko otwiera drzwi przed Maćkiem Cieślakiem i jego kolegami na dalsze eksperymenty. Fenomenalne „Wichura/Głowa czerwonego byka” przypomina nieco główny motyw „Samochodem i domem zajęła się policja” Ewy Braun, ale rozgryźć i doszukiwać się muzycznych konotacji w przypadku „Gotowania dla każdego: gwiazdy” czy „Wielkiego defekatora” wydaje się niemal niemożliwe. Z perspektywy czasu będzie można ocenić czy „Pan Planeta” to rzecz na miarę dwóch pierwszych płyt trójmiejskiej Ścianki. Być może jest to nawet dzieło najważniejsze, ale na pewno wiemy, że na polskim gruncie, w 2006 roku, po prostu nie mieli sobie równych. (pw)
4. LCD Soundsystem - 45:33
Wiem że teraz wszyscy to piszą, ale nie byłem specjalnym entuzjastą debiutanckiego self-titled longplaya LCD Soundsystem. Z obecnej perspektywy „45:33” jawi się zdecydowanym przeskoczeniem ubiegłorocznego, regularnego albumu Murphy’ego. Pod przykrywką tracku treningowego otrzymaliśmy niezwykle kreatywny, inteligentny set zachęcający przystępnością. Zarazem grubasek w swoim stylu potwierdził, że jest muzycznym poliglotą, dając pretekst środowiskom hipsterskim do niekończących się wyliczanek inspiracji i źródeł miksu. A najlepszy z tego wszystkiego jest fakt, że pomimo konkretnego przeznaczenia, „45:33” to tak naprawdę cholernie uniwersalny utwór, który pasuje praktycznie do każdych okoliczności. I co ja mam jeszcze napisać po tak wyczerpującej temat analizie, jaką zaserwował nam Maciek w recenzji. Wydaje się, że przypadek jest iście bezprecedensowy. Nowe LCD Soundsystem to być może pierwsze w historii świata wydawnictwo wirtualne, które osiąga sukces na taką skalę. Nikt nie musiał brać egzemplarza „45:33” do ręki, żeby muzyka zdobyła powszechne uznanie. Takie czasy. (ka)
3. Joanna Newsom - Ys
Obszerne, poetyckie opowieści w czasach obowiązującego imperatywu kondensacji treści? Epickie, leniwie przeobrażające się kompozycje w dobie powszechnych konsumenckich oczekiwań natychmiastowej satysfakcji? Zblazowane ciągle zmieniającą się konstelacją bodźców dzieci epoki singli i obrazków ziewają zniecierpliwione już po paru minutach. Tak, ta płyta nie wyraża w najmniejszym stopniu obecnego, znerwicowanego Zeitgeistu. Newsom, używając słów utworu „Emily”, przyszła i położyła zimny kompres na ten bałagan w którym się znajdujemy. Bo „Ys” wchłaniać należy umysłem schłodzonym. Pięć składających się na album kompozycji rozwija się linearnie i skręca w niespodziewanych aranżacyjnych meandrach, nad którymi oprócz harfistki i wokalistki Joanny czuwają takie tuzy jak Van Dyke Parks (produkcja i aranżacje orkiestrowe), Steve Albini (nagranie wokali i harfy) i Jim O’Rourke (miks) i których nie sposób ogarnąć przy początkowych, pobieżnych przesłuchaniach. To rzecz wymagająca czasu i cierpliwości, rzecz dramatycznnie antywspółczesna, a zarazem ponadczasowa. Bo jeśli mielibyśmy wytypować jedno z tegorocznych wydawnictw, które określane będzie za lat kilka mianem klasyki, to wskazalibyśmy bez wahania na „Ys”. (mm)
2. Belle & Sebastian - The Life Pursuit
„The Life Pursuit” ma coś wspólnego z zeszłoroczną kompilacją „Push Barman To Open Old Wounds”: także ten ostatni, studyjny krążek grupy Stuarta Murdocha to zbiór piosenek-fajerwerków, rozbłyskujących kapitalnymi dźwiękami, chwytliwymi melodiami i jak zwykle w przypadku Belle & Sebastian świetnymi tekstami z milionem bezbłędnych wersów do zanotowania. Ale kiedy efekt piorunującego pierwszego wrażenia już odpadnie, odkryjemy, iż lider szkockiej formacji znów potwierdza, że jest jednym z najciekawszych obserwatorów świata codziennego naszych czasów – elokwentnym, nieziemsko osłuchanym, dowcipnym, lirycznym, odartym z jakiegokolwiek patosu, a przy tym jakoś tak swojsko bliskim. „The Life Pursuit” dostarcza także nie lada frajdy, jeśli chodzi o odkrywanie korzeni muzycznych motywów Szkotów. Nikomu nie trzeba mówić, że zarzucenie hasłem „lata sześćdziesiąte” przy próbie określania ich inspiracji i brzmienia to ubogie uproszczenie. Belle & Sebastian to firma, która swoją pozycję budowała na tworzeniu w latach dziewięćdziesiątych dziś już klasycznych krążków, a ugruntowała pozycjami najnowszymi z „The Life Pursuit” na czele. A być może za parę lat wymienimy właśnie ten album Belle & Sebastian, tworząc kolejny, pasjonujący ranking, ale tym razem z podsumowaniem dziesięciolecia. Chyba że do tej pory Murdoch i spółka nagrają coś jeszcze lepszego. (kw)
1. The Flaming Lips - At War With The Mystics
Wraz z nową płytą Flaming Lips wyruszyli na kolejną wojnę? A może to tylko bitwa, następna odsłona nierozstrzygniętego pojedynku pomiędzy Yoshimi a bandą różowych robotów? Wydaje się, że Wayne Coyne w 2006 roku walczył przede wszystkim ze swoimi „mistycznymi” zapędami, walczył, trzeba dodać, w pięknym stylu. „At War...” pewnie nie jest najlepszą płytą w dyskografii Flamingów, ale możliwe, że jest to najdojrzalsza rzecz jaką kiedykolwiek nagrali; mniej tutaj muzycznej i tekstowej poezji, mniej abstrakcyjnych „złotych myśli” o śmierci, nienawiści i miłości. Więcej za to ironii, parodii, a nawet sarkazmu, opisującego świat, w którym to, co osobiste ginie przytłoczone popkulturowym śmietnikiem; wojna w Iraku, chirurgia plastyczna, problemy Britney Spears czy Gwen Stefani, mistycy, fanatycy, radykałowie a do tego święcąca prosto w oczy gigantyczna srebrna latarka. W pierwszej chwili można się zirytować rozpiętością stylistyczną (od Zappy przez Funkadelic do Floydów), ale Flaming Lips nie pozwalają wątpić, że to szaleństwo jest uzasadnione. „At War...” jest bowiem nerwową, chaotyczną opowieścią, pisaną z perspektywy człowieka chcącego czuć, rozumieć i wpływać na rzeczywistość. Ona jednak niestety za nic nie chce się złożyć w żadną sensowną całość, rozpada się na masę kawałków, informacyjnych bełkotów, bzdur, śmiesznych filmików z imprez, konfrencji oraz egzekucji. I know I really fear it, but we pretend it’s just another day - śpiewa Coyne w usypiającym, monotonnym i właśnie dlatego przerażającym finałowym „Goin’ On”, a my przyznajemy tej z pozoru optymistycznej, przebojowej, a w rzeczywistości cholernie gorzkiej płycie zaszczytne miano „numeru jeden”. (ps)
PUBLIKACJE POWIĄZANE
You're a big girl now.