Yo La Tengo
I Am Not Afraid Of You And I Will Beat Your Ass
[Matador; 12 września 2006]
Rok 2006 jest marny i do kitu, słowem zupełnie bez sensu, że pojawił się w kalendarzu – na pewno o tym już słyszeliście nie jeden raz. I jeśli ograniczyć się do szeroko pojętej sceny indie to faktycznie jest w tym sporo racji. Żeby nie siać pesymizmu w narodzie, trzeba przyznać, że zdarzają się perełki. Nieoszlifowane, ale jednak. Wystarczy wymienić weteranów z The Flaming Lips i Sonic Youth czy uroczych w swojej zwiewności Belle & Sebastian. Od strony elektronicznej rządzi Matmos, a na naszym podwórku porządnie dała popalić Ścianka. Można tak chwilę powymieniać i innych tuzów, wszystko to jest naprawdę bardzo solidne, rzecz jasna z przebłyskami, ale nie powala, nie rozkłada na łopatki tak jakby się chciało. Wychodzi na to, że Yo La Tengo również nie ocalą tego okresu od zapomnienia, ale to nie oznacza, że powinniśmy zwiesić głowy. „I Am Not Afraid Of You And I Will Beat Your Ass” naprawdę bardzo nęci.
Szczerze wątpiłem w to, że grupa pochodząca z Hoboken w New Jersey odwoła się jeszcze do swoich najbardziej urokliwych pozycji w dyskografii, czyli „Painful” i „I Can Hear The Heart Beating As One”. Obcując z najnowszym dziełem można mieć wrażenie, że to kontynuacja bardzo reprezentatywnej składanki „Prisoners Of Love” z zeszłego roku. A wszystko przez imponującą rozpiętość stylistyczną tych piętnastu kompozycji zawartych na krążku. Logika wskazywała na coś zupełnie innego, bo przecież ostatni studyjny długograj „Summer Sun” charakteryzowała przeciętność kompozycyjna, co sprawiło, że szybko pokrył się kurzem. A o „Yo La Tengo Is Murdering The Classics” chyba nawet nie warto wspominać, bo to tylko i wyłącznie żart. Mamy jednak przed sobą imponujący, artystyczny kopniak w cztery litery.
Yo La Tengo łączą na „I Am Not Afraid Of You And I Will Beat Your Ass” wszystkie dotychczasowe wątki z całej kariery. Mamy zatem hałaśliwe, transowe i psychodelizujące „Pass The Hatchet” (swoją drogą fenomenalne), brzmiące jak elektryczna kolaboracja Neila Younga ze znęcającymi się nad swoimi instrumentami Lee Ranaldo i Thurstonem Moorem z Sonic Youth. Do podobnej kategorii wagowej należy też zaliczyć zamykające, trwające ponad dziesięć minut „The Story Of Yo La Tango”, które jawi się jako młodsza siostra „I Heard You Looking” z „Painful”, tyle, że z wokalem. Nie brakuje miejsca na intrygujące melodie z udziałem dęciaków. W tym przypadku brylują „Beanbag Chair” oraz kapitalne, skoczne „Mr. Tough” z drugoplanowym fortepianem. Kunsztownie i melancholijnie robi się w „Black Flowers” oraz „Sometimes I Don’t Get You”, które równie dobrze mogłyby się znaleźć na „And Then Nothing Turned Itself Inside-Out”. Sporym zaskoczeniem jest „The Room Got Heavy”, bo brzmi jak fragmenty wykradzionych taśm z szafy Franka Zappy. Kłania się teczka z okresu „Hot Rats”. „I Should’ve Known Better” ze względu na gitarowy, zapętlony motyw sporo zawdzięcza „Beginning To See The Light” z repertuaru The Velvet Underground. Jakby tego było mało, mamy też okazję obcować z folkowymi balladami w rodzaju „The Weakest Part”. No i można tak wymieniać dalej, doszukiwać się odniesień, wymieniać wykonawców, którym coś zawdzięczają, ale to nie ma już większego sensu. Na wysokości ostatnich kompozycji, słuchaczowi, unikającemu stylistycznych karuzeli może się poważnie, choć bardzo przyjemnie zakręcić w głowie. A stąd już bardzo blisko do uzależnienia.
Recenzent, który wątpił w formę lubianego przez siebie zespołu, podświadomie zdaje sobie sprawę z tego, że może jeszcze zostać surowo ukarany. Tak się zdarza w przypadku Yo La Tengo, którzy dzięki swojej najnowszej płycie zaskakują i zniewalają, robią mętlik w głowie a na koniec wyjeżdżają z porządnym kopem z glana, wszystkim tym, którzy już nie wierzyli. Ira, James i Georgia na szczęście recenzentów się nie boją. W przypadku takiej płyty jak ta, zdecydowanie nie muszą.
Komentarze
[18 września 2009]
[10 lipca 2009]