The Car Is On Fire
Lake & Flames
[EMI Music Poland; 17 listopada 2006]
Rekonstrukcja zdarzeń. Debiutancki materiał The Car Is On Fire to było istotne wydawnictwo. Coś jakby polskie spojrzenie na temat DIY indie-rocka/post-punku ze Stanów. Przecież nikt przed s/t nie przyznawał się w tym kraju do wpływu nieobliczalnego songwritingu wczesnych Wrens, nowoczesnego punku Les Savy Fav czy emocjonalnych hymnów Dismemberment Plan. To były fajne piosenki, z którymi szczególnie ktoś koło dwudziestki miał prawo do pewnego stopnia się identyfikować. Jednocześnie garażowa forma, w jaką ubrano te popowe melodie, podzieliła środowisko. Jedni widzieli w niej największy atut TCIOF, czyli niewymuszoną świeżość; drudzy argumentowali, że album brzmi zbyt lo-fi, jak demówka nagrana w większości w pierwszym podejściu. Niezależnie od tego, w zespole zauważono potencjał, zainwestowano w niego. Czy się opłaciło, zapytacie.
Prawie nikt nie spodziewał się, że rozwój grupy przebiegnie w tempie tak rekordowym; prawie nikt nie pomyślał, żeby, biorąc poprawkę na potencjał, nie wystrzelać się z komplementów. O debiucie zdarzało się polskim recenzentom pisać w sensacyjnym tonie, tymczasem dziś samo-zatytułowany wydaje się ledwie rozgrzewką przed „Lake & Flames”. Jest to jedna z tych raptem kilku polskich płyt, gdzie już słuchanie samej produkcji jest przyjemnością, a przecież The Car Is On Fire daleko do zespołu stricte studyjnego, ich koncertowa energia to oddzielna jakość. Tylko że koncertowa energia to była na pierwszej płycie, tutaj jej namiastką jest raptem kilka tracków: stusekundowe, gang-of-fourowskie intro „The Car Is On Fire Early Morning Internazionale” z wkręcającą pętlą basu (trademark TCIOF od czasów „Cranks”) czy brzmiący jak manifest „North By Northwest”, ale też najmniej zajmujące na albumie „Kiss Kiss” (momentami bliskie autoplagiatu „Sell Sell Sell”) i wyzewnętrzniające się „Ex Sex Is (Not) The Best (Title)”. Wciąż poziom atrakcyjności ostatnich dwóch zarezerwowano dla niewielu rodzimych grup, ale słuchając ich można odnieść wrażenie, że ofensywne rockowe oblicze The Car Is On Fire jest chwilowo na wyczerpaniu.
Yyy, wracając do produkcyjnej rewolucji. Zespół jakby wyczuwał które kompozycje mają szansę zalśnić najmocniej i właśnie te przyozdobił ze szczególną skrupulatnością. Od dawna znany z koncertów, singiel „Can’t Cook (Who Cares?)” po podrasowaniu go syntezatorami i masywnym, prostym bitem wyewoluował kapitalnie w stronę inteligentnego euro-popu Phoenix. „Neyorkewr” po intymnym początku narasta z każdą minutą, by w trzeciej wprowadzić dramatyczne smyki i rozwinąć do bombastycznie epickich rozmiarów, ulokowanych pomiędzy monumentalnością Built To Spill, a lamentami Sigur Ros (choć mam świadomość niedoskonałości tego zestawienia). Chwilami natężenie tła przyprawia wręcz o ból głowy – weźmy „Oh, Joe”, a właściwie jego pierwsze siedemdziesiąt sekund. Śniadaniowe, zaspane harmonie przywołują Broken Social Scene z „You Forgot It In People”, ale żeby wyłapać wszystkie backgroundowe smaczki potrzebujecie słuchawek z górnej półki. Potem nagle wbija fragment polizujący Talking Heads powiedzmy, wreszcie falsetowy wokal wyprowadza numer na ostatnią, długą prostą, zakończoną ściśle parkietowym bouncem. Znamienne dla „Lake & Flames” są takie właśnie piętrowe konstrukcje utworów. Większość z nich nic sobie nie robi z tradycyjnego formatu piosenki, witając i żegnając poszczególne segmenty wedle uznania, frankensteinując kompozycje.
Z tego podejścia rodzą się jednak małe arcydziełka, jak najlepszy na albumie „Red Rocker”, początkowo niewinna opowiastka, na 1:12 atakująca maksymalnie chwytliwą melodią, na 1:35 poświęcająca ją dla minutowego, bejarowskiego mostku, który z kolei wykopuje ostatni, bliski jazz-rockowi, kontrapunktyczny fragment z pojechanym saksofonem i osobnym motywem gitary. Jeszcze większy kontrast przedstawia „Parker Posey”, długo usypiający czujność błogą, easy-listeningową harmonią, wiecie, pa pa ra pa, smyczki, akustyczki, pierdółki. Wtem, znikąd, pojawia się ten świdrujący riff i agresywny, nonszalancki, rockerski wokal, niczym jakieś Trail Of Dead zanim stetryczeli. Zaskakuje też „Nexteam”, raz ciepły (zasmucona balladka w zwrotce), raz zimny (naspeedowany refren), wreszcie przecięty w niespodziewanym momencie jakby zupełnie innym numerem (wrażenie przeskakującego tracku w odtwarzaczu), z chóralnym come ooooooooon!
Aha, wokale. Wiadomo, wiadomo, tu TCIOF nigdy gigantami nie byli, lecz i na tym polu „Lake & Flames” udaje się zanotować progres. Na zdrowie albumowi wyszło rozłożenie wokalnych obowiązków na trzech. Gdy do kolegów dodatkowo dołączy bębniarz plus gościnnie udzielające się głosy dziewczęce, harmonie zaczynają tworzyć niesamowity klimat, jak w muzycznej ilustracji bezsenności „Falling Asleep And Waking Up”. W tej kategorii na podium wskakuje też „Love.” (zwróćmy uwagę na końcowy fragment, który przypomina finał „Cranks”), niosący proste, bitelsowskie przesłanie, a jednocześnie jeden z bardzo nielicznych momentów płyty, które można podciągnąć w rejony dance-punkowe (ulubiona szufladka dla TCIOF wśród leniwych polskich dziennikarzy muzycznych).
Jednak materiału jako całości nie da się jednoznacznie zaklasyfikować, uniemożliwia to przewaga numerów eksponujących muzyczną erudycję członków zespołu, która popycha poszczególne kawałki w kilka różnych stron na raz. Owszem, trafiają się oczywistości. „What Life’s All About” bogato czerpie z „Ping Pong” Stereolab, co nie przeszkadza mu dołączyć do highlightów albumu, na wysokości inteligentnej gierki słownej time will kill us/ the best thing I can do/ is to spend the whole day killing time with you również tekstowych (to praktycznie perfekcyjna piosenka pop, jakich spodziewaliśmy się na „Lake & Flames” zastać więcej, a tak, to jeszcze tylko bezpretensjonalny, lekki „When The Sun Goes Down” i naturalnie „Can’t Cook” spełniają te oczekiwania). Może „It’s Finally Over” da się na upartego skojarzyć z późnymi The Beatles, może cięty, nowofalowy riff „Got Them CDs Babe, Thanks A Bunch” pobrzmiewa starym XTC, może na repetytywnym „JW Construction” pewne piętno odcisnął eteryczny styl Animal Collective, może nad całym longplayem unosi się atmosfera eksperymentalnego, eklektycznego popu Dismemberment Plan. Może może może. A może nie.
Wyraźnych usterek brak, acz kto nam zabroni pogdybać sobie czy album nie zyskałby przypadkiem na drobnych cięciach tu i tam; czy sekwencja raptem przyzwoitych tracków 14-16 zmieniła coś w naszym życiu (na pewno niewiele w porównaniu z 17-19); czy trzy lo-fi-sypialniane skity nie mącą lekko flowu pierwszej połówki albumu; czy całkiem-spoko teksty nie są chwilami zbyt monotematyczne. To wszystko może być prawdą, ale nie gra większej roli wobec faktu, że „Lake & Flames” to jeden z najbardziej kreatywnych i udanych albumów w polskiej muzyce rozrywkowej od ho ho ho ho. Do zobaczenia na mojej liście roku.