Ocena: 9

Ścianka

Pan Planeta

Okładka Ścianka - Pan Planeta

[Ampersand; kwiecień 2006]

Powszechna i słuszna zarazem jest teza, że nie ma dziś jednego głównego ośrodka muzycznego (szerzej kulturowego), lecz raczej liczba ich jest bliska nieskończoności. Przeto nie sposób ustalić, kto jest najważniejszy, kto wyznacza trendy, kto największy, kto zapładnia najwięcej zespołów, najwięcej artystów pobudza do twórczego życia. Wszystkie zestawienia, jak powiadamy coraz częściej, racji bytu już prawie nie mają. Ludzka niedoskonałość związana z niemożnością objęcia nie tyle wszystkiego, ale wszystkiego dobrego, co się przez dany rok lub, co gorsza, dekadę ukazało, to jedna sprawa; drugą jest przesłaniający wartości systematyzacji autoerotyzm wpisany z definicji w konstruowanie rankingu. Prawda, prawda po stokroć. A przecież od tysięcy lat się klasyfikuje. Klasyczne teksty antropologiczne tyczą się właśnie kwestii związanych z przedpiśmiennymi klasyfikacjami. Jak gdyby uniwersalną potrzebą człowieka było kojarzenie i wiązanie jednego z drugim, choćby w prymitywny sposób. Lecz istota rzeczy kryje się głębiej. Aby jakiś przedmiot, zwyczaj, człowiek czy fakt zaistnieć mógł w naszej świadomości, niezbędne jest wyróżnienie go, zobaczenie go jako część całości. To truizm. Konsekwencje dla zrozumienia odbioru muzyki są jednak dalej idące, w tym sensie, że zrównują rankingi, listy, oceny, gwiazdki, szufladki z pudełkiem, okładką, nośnikiem, nazwą jako czynniki pozwalające na kontakt człowieka z bytem abstrakcyjnym. Idealna recepcja zapewne polega na odrzuceniu wszystkich możliwych filtrów, wszystkich sit, które zakładamy na ogromny strumień atakujących nas dźwięków, jednak nie jest ona możliwa. Zresztą zawsze zmierzamy w stronę zupełnie przeciwną, aby wytworzyć jak najwięcej artefaktów gwałcących i urabiających muzykę pod nas. Wydaje się, że twórczość niektórych artystów, którzy swoją niszę mają w pismach typu Glissando, powstaje tylko po to, aby wydobyć na światło dzienne fachowe opinie. Takie dźwięki działają przede wszystkim na intelekt. Muzyka rozrywkowa w zamierzeniu ma działać na emocje, ale jej wyróżnikiem jest to, że ma stawiać jedno pytanie: podoba mi się to, czy mi się nie podoba.

Do tej samej kategorii, choć odmienne jakościowo, należy jak już wspomniałem, zbieranie przedmiotów – czyli kupowanie płyt, kolekcjonowanie unikatowych egzemplarzy, ustawianie ich w odpowiedniej kolejności na półce. Niech was nie zdziwi więc popularność na forach wątków takich jak „Ostatnie zakupy muzyczne” czy „Czego słuchaliście w marcu?”. Poza potrzebą autoprezentacji czy zabiciem nudy oraz wirtualnym odtworzeniem aktu zakupu (który przecież niesie sporą przyjemność) kryje się za tym chęć kolejnego przeżycia muzyki, kolejnego prawie-że-przesłuchania. Czasem te wszystkie elementy mediacyjne przesłaniają esencję. Prasa donosiła o amerykańskich metodach śledczych. Oto podejrzanych o terroryzm muzułmanów torturowano w ten sposób, że zmuszano ich do odsłuchiwania ikon amerykańskiej popkultury: Metalliki i Eminema. Nie wiadomo, czy uznano ich za artystów wyjątkowo drażniących jeńców. Możliwe że uznano, iż sama sytuacja wymuszania zeznań jest na tyle dla więźniów przykra, że środek, który temu służy jest sprawą drugorzędną. Tak też w artykule „Bodies, Machines and Noise” Jona Agar definiuje hałas jako dźwięk, w kontakcie z którym doznajemy przykrości. Ot może być to wszystko.

Przykład hałasu był nieco naciągany i zaledwie o milimetr przybliżał do głównej myśli tych bazgrołów. Może lepiej służyć będzie nam porównanie muzyki do języka, gdzie wszakże unikniemy semiotycznych zawiłości i kontrowersji, do zilustrowania tezy bowiem jest nam potrzebne jedno proste założenie: człowiek, który zna pięć języków, prościej nauczy się szóstego języka niż człowiek władający jednym językiem nauczyłby się drugiego. Znając newralgiczne punkty w strukturze jednego języka, łatwiej będzie nam przez analogię poszukiwać ich w drugim. Prawdopodobnie też poznając nowe języki wyrabiamy w sobie wrażliwość językową. Każdy się chyba jednak zgodzi, że nawet znając języków trzydzieści, ten kolejny może wydawać się nie do opanowania. By go zrozumieć należy wyjść poza utarte schematy myślenia, w największym skupieniu wsłuchać się w ten język i w maksymalnym stopniu wykorzystać swoją wrażliwość i kompetencje. Teraz wyobraźmy sobie, że mówimy o specyficznych językach używanych tylko w poezji. Liryka jest tą szczególną formą, gdzie słowa i zdania święcą własnym światłem, a nie jedynym odbitym światłem znaczeń im nadanych. Wiersz w obcym języku może poruszyć, nawet jeśli tego języka nie znamy. Istnieje duże prawdopodobieńśtwo, że gdy go poznamy to odkryjemy drugie, trzecie, czwarte dno utworu.

Ktoś może zwrócić uwagę, że język kształtuje sposób myślenia, dlatego nigdy właściwie nie zrozumiemy żadnego języka poza rodzimym(i). Oczywiście jest w tym wiele racji. Nasza analogia, jak każda, kuleje. Muzyka nie jest językiem, bo nie organizuje naszego postrzegania świata. O wiele łatwiej jest się nam pozbyć jakiegoś poglądu na temat muzyki niż zmienić „poczucie” czasu, w tym zakresie, w jakim wpływa nań język. Wciąż jednak odchodzenie od swoich dotychczasowych przekonań, od uznania czegoś za subiektywne, wcześniej nazywanym obiektywnym, jest okropnie trudne. Ale o wiele łatwiejsze, gdy znamy różnorodne sposoby recepcji, łatwiejsze, gdy znamy większą liczbę języków. Gdy czytamy recenzje, które tak odmiennie opisują daną płytę, mamy zapewne do czynienia z umieszczeniem płyty w różnych ramach językowych. Natomiast gdy do świata przedostanie się jedna prawda na temat dzieła artysty, to stoi ono na straconej pozycji. The Strokes praktycznie nie istnieli poza wybranym kontekstem. Mogli występować jako żałośni epigoni lub wskrzesiciele garażowego rocka, ale kto wpisałby ich w inną narrację niż Velvet Underground – The Stooges – Television, np. widziałby w ich graniu elementy Red Hot Chilli Peppers, nie zostałby potraktowany poważne. W myśl tej wizji, po The Strokes nadchodzą zrzynające z nich zespoły, historia znajduje rozwiązanie, język zostaje uzupełniony, muzyka dopasowuje się do wykreowanych przez nas ram pojęciowych. I taką okrężną drogą dochodzimy do kwestii nowatorstwa. Nie jest istotne kto i kiedy pierwszy użył thereminu. Nowatorskim nazwiemy tego artystę, którego płyta nie wpisuje się w jedną klarowną narrację, a jeśli łączy ich kilka to jej (płyty) kierunek nie podporządkowuje się żadnej z nich. Franz Ferdinand, choćby nawet wymyślał kapitalne artworki czy komponował takie kawałki jak „Take Me Out”, to tworzy tylko przypisy, nie zaś nowe idee. Nowatorstwo jako wartość jest aksjomatem, w tym sensie, że jest przepustką do wybitności. Drugim glejtem jest trafienie we wrażliwość odbiorców. Słuchać wielkiej płyty to jak czytać genialny wiersz w nieznanym sobie języku.

Nie zdziwiła mnie wcale reakcja polskich mediów na „Pana Planetę” Ścianki. Pięć lat temu, gdy wychodziły „Dni wiatru”, równie wybitna pozycja, także dominowało zaskoczenie. Dzisiaj konfuzja nie mniejsza, wskazywane „roots & influences” nie mniej absurdalne, oceny nie bardziej przekonujące. A przecież do Ścianki nie można podchodzić jak do grupy swoich kumpli, którzy chcą się wyrwać z szarego blokowiska, ale trzeba na nich patrzeć jak na zespół piszący własną kartę w historii muzyki. Uważam, że naprawdę coś nowego i inspirującego robią twórcy czasem kojarzeni z New Weird America, z Black Dice i Animal Collective na czele. Mogę traktować ich jako pewien punkt oparcia w zmaganiach z „Panem Planetą”, uważając, że Maciej Cieślak nie przegapił ewolucji Black Dice z post-boredomowskiego napieprzania do szamańskiego, rozgorączkowanego „Beaches & Canyons”, nawet jeśli podobieństwo „Big Drop” do „Pękniecia I” jest przypadkowe. Ale to już jest coś, to jest jakiś rys, zręby interpretacyjnego klucza. W jednym z wywiadów Cieślak rozpływa się nad „Marionetkami” Niemena. Powtórnie odrobiłem z tej płyty lekcje, kiedyś zaliczone na jakieś marne dwa plus i zdałem sobie sprawę, że odbiór tego albumu mógł być podobny do odbioru „Pana Planety”. Języki jazz-rocka, prog-rocka, kraut-rocka nie są mi obce (szczególnie dekady po ich ukształtowaniu), ale takie „Requiem dla Van Gogha” powala bezkompromisowością. Skalę talentu tych ludzi trudno nazwać inaczej niż porażającą. Tak więc wielu „Marionetki” musiały zaszokować. Oby tylko Ścianka, dziś budząca podobne emocje, nie utraciła jak Niemen kontaktu ze światem. Póki co, to świat może zapisać po stronie swoich minusów to, że poza Polską Ścianka jest nieznana. A przecież jeśli w 2001 poprzeczkę wyznaczoną przez „Dni wiatru” pokonali nieliczni, to nie zapowiada się na to, by w 2006 ktoś w ogóle się na tę wysokość porwał.

"[...] na albumie są również znacznie bardziej rozbudowane utwory - w tym dwa szamańskie transy oparte na zdekonstruowanym rytmie techno oraz trzy mikro-słuchowiska z elementami estetyki ambient. Całość kończy się dziewięciominutową orgią hałasu." (http://www.gaz-eta.vivo.pl/gaz-eta/recenzje/gazeta.php?nr=42&id=w_2) Właściwie powiedzieli prawie wszystko, co należałoby wiedzieć. Nie mam wątpliwości, że konstrukcja płyty jest przemyślana. Ze zorganizowanej wokół dwóch utworów („Wielki defekator” i „Wichura”) wyłamuje się fenomenalny opener, singlowe „Boje się zasnąć, boje się wrócić do domu”. Wyłania się on jako oparty na charakterystycznym motywie indie-wymiatacz, by następnie przeistoczyć się w agresywną, gitarową harmonię a la środkowy Sonic Youth, zostawiając w pokonanym polu wszystkich w tym roku (ze specjalną dedykacją dla Built To Spill). Pierwsze z ważniejszych odkryć, czyli „Wielki Defekator” organizuje wokół siebie całą pierwszą część „Pana Planety”, spajając bałaganiarskie bębny lo-fi-owej „Zepsutej piosenki” z bliskim Black Dice „Pęknieciem I”. Sam „Wielki Defekator” nadaje transowemu szkieletowi ciężki, żrący sznyt, kondensując w sześciu minutach niezmierzalne pokłady intensywności. Tak wygląda strona A, strona B to rzecz unikalna na światową skalę. Wyliczanka „Ryba-kość” na mapach nieistniejących światów lokuje się gdzieś w świecie pianol, manekinów, sztucznych ludzi, klimatem sięgając debiutu szalonego Fausta. Mikro-słuchowiskiem jest za to „Armia palców u nóg”, parodiująca wojskowy ceremoniał. Temat słuchowisk Ścianka najwspanialej podjęła na wybitnym „Piotrku”, niezrozumianym, uważanym za meczący przerywnik, nie zaś dźwiękowy zapis specyficznego stanu, w pół drogi między „Kosmosem” Gombrowicza a „Procesem” Kafki. Wyraz fascynacji mową jako środkiem do tworzenia muzyki daje Cieślak w ostatnich trzech utworach. W „Wichurze” – chyba największym utworze płyty, monumentalnym popisie Arkadiusza Kowalczyka i „gości” – finałem jest apokaliptyczna opowieść „dziewiątego dnia słońce nie wzeszło/ nad miastem wisiała głowa czerwonego byka”. W „Gotowaniu dla każdego: gwiazdy” Ścianka odwołuje się do własnych dokonań z czasów Lenny Valentino, płynnie przechodząc w zapowiadany wcześniej ambient. Nautyczno-galaktyczny „Pan Planeta” zamyka arcydzieło, wzmiankowaną „orgią hałasu”. „Przyszedłem po moją kulę” obwieszcza ON, w groteskowym sądzie ostatecznym.

Teoretycznie tylu tematów jeszcze nie poruszyłem. Choćby produkcji, jak zwykle w przypadku Ścianki niebotycznej. Rozbieranie tekstów na części pierwsze mogłoby być fascynujące, ale w gruncie rzeczy chyba nie zmieniałoby satysfakcji z przeżywania „Pana Planety”. Napięcie, jakie powstaje pomiędzy psycho-noisową częścią płyty, a katastroficzno-futurystyczną groteską strony drugiej też nie da się ująć w jakieś przekonywające słowa. Ja nie potrafię w każdym razie. Chciałbym tylko dalej wygłaszać peany. Cały pierwszy akapit był w zasadzie próbą powiedzenia czegoś, co można ująć znacznie krócej. Ścianka nagrała wcześniej trzy kapitalne albumy, zawierzyłem więc jej. Wypłynąłem z nią na szerokie wody, nie bacząc na podmorskie zamiecie. To co ujrzałem zaszokowało mnie. Do dziś nie potrafię do końca określić współrzędnych geograficznych i nie wiem jaki kurs obrali. Nie łudzę się, że inni wyruszą w pogoń za tą łodzią. Nowatorstwo tego albumu przejdzie niezauważone na świecie. Ale choćby w rankingach mówiono wam jakich to cudów dokonały amerykańskie czy brytyjskie zespoły, to wiedzcie, że zestawienia bez Ścianki są niepełne. „Nie mają wszystkich potrzebnych danych”. Inni jedynie wiele o tym słyszeli, my już tam byliśmy.

Jakub Radkowski (13 maja 2006)

Oceny

Jakub Radkowski: 9/10
Kamil J. Bałuk: 9/10
Marcin Małecki: 9/10
Kuba Ambrożewski: 8/10
Paweł Sajewicz: 8/10
Piotr Wojdat: 8/10
Tomasz Tomporowski: 8/10
Kasia Wolanin: 7/10
Przemysław Nowak: 7/10
Krzysiek Kwiatkowski: 6/10
Maciej Maćkowski: 6/10
Piotr Szwed: 6/10
Tomasz Łuczak: 6/10
Średnia z 41 ocen: 6,97/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: nie_pamietam
[25 września 2011]
recenzja muzyczna + esej filozoficzny? biorę.
ale chwileczkę, czy aby na pewno?
tak, na pewno.
Gość: s.z
[25 września 2011]
Tak wysoka ocena "Pana Planety" w stosunku do "Statku Kosmicznego Ścianka" i "Dniu Wiatru", czy nawet "Białych Wakacji" jest nieporozumieniem.
Gość: Nikolson
[5 kwietnia 2010]
To nie jest recenzja tylko esej filozoficzny. Nie dałem rady.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także