Najlepsze albumy roku 2014
Miejsca 10–1
10. Shabazz Palaces – Lese Majesty
Na tle czołowych wykonawców Nowej Rapowej Rewolucji, której wspólnym mianownikiem są eksperymentalne podejście do beatu i przede wszystkim przebojowa agresja, Shabazz Palaces są zespołem osobnym, niezabiegającym o uwagę singlami z wwiercającymi się w pamięć frazami wykrzykiwanych refrenów. Kto by pomyślał, że to właśnie oni wyprzedzą w naszym zestawieniu Clipping., a nawet obsypany zewsząd laurami Run The Jewels. Autorzy „Lese Majesty” są w jakiś przedziwny sposób Don Kichotami, wierzącymi, wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi, że z muzyką obcujemy poprzez kilkudziesięciominutową propozycję albumową, że można liczyć na słuchacza, który zaangażuje się w misternie tworzony nastrój, będzie chciał cierpliwie i w skupieniu doświadczać wszystkiego, co przygotowali dla niego ludzie, prezentujący się w studiu KEXP jak spokojni, kulturalni bohaterowie kosmicznej Kuchni Pełnej Niespodzianek. Bogactwo smaków, subtelność pomysłów, aranżacyjna i produkcyjna odwaga – może jeszcze nie wiemy, że żyjemy w czasach dream-hopu? Trzy lata temu załapali się u nas do pierwszej trzydziestki, teraz otwierają top 10, z następnym albumem zapraszamy na sam szczyt. (Piotr Szwed)
9. Tinashe – Aquarius
Kiedy ta nowa Aaliyah w końcu się objawi i wyda płytę? Słyszeliśmy w ciągu ostatnich kilku lat parę ciekawych wokalistek w stylu Amerie czy Teedry Moses, wciąż jednak kobiece R&B nie dorobiło się reprezentantki na tyle znaczącej, by zakończyć te nerwowe wyczekiwania. Nie wydaje mi się, żeby Tinashe była odpowiedzią na wszystkie pragnienia wielbicieli „One In A Million”, niewątpliwie jest jednak postacią, której krążek może namieszać na scenie „klasycznego” R&B (a mówiąc klasyczne mam na myśli to spod znaku Ashanti, Marii Carey czy Faith Evans). Sama Tinashe nie jest osobą zbyt charyzmatyczną, brak jej aury, która wytwarza chociażby FKA twigs czy SZA. Z jednej strony stara kreować się na silną kobietę niepotrzebującą mężczyzn, z drugiej jednak ciężko znaleźć jakiekolwiek jej zdjęcie, które nie przedstawia jej jako obiekt seksualny. Jest tu jakiś zgrzyt, który nie pozwala Tinashe do końca zaufać, jednak w obliczu porządnej warstwy muzycznej jaką oferuje na swoim longplayu można te wątpliwości przesunąć na drugi plan.
Co jest największym sukcesem „Aquarius”? Moim zdaniem otwarcie na bogactwo „instrumentów”. Tinashe do pracy nad albumem zaangażowała producentów stanowiących klasę samą w sobie (m.in. DJa Mustarda i Mike’a Will Made It). Misternie utkane podkłady zaskakują nieoczywistymi wyborami (trance’owy syntezator i fletopodobne partie w „All Hands On Deck”). Nieregularne konstrukcje kawałków zestawiane są tu z rehabilitowanymi motywami typowymi dla „eskowych” bangerów („Wildfire” jest o niebo lepsze od „Break Free” Ariany Grande, prawda?). Tinashe pośród tej feerii doskonale połączonych dźwięków i perfekcyjnych beatów zdaje się być jedynie kolejnym, instrumentem, który posłużył DJowi Mustardowi do wyprodukowania majstersztyku. O ile głos dziewczyny i jej umiejętności robią wrażenie, to ona sama nie do końca jeszcze wie w jaki sposób chce je wykorzystać. Na razie próbuje naśladować bardziej „wyraziste” koleżanki (na „ Far Side Of The Moon” frazuje i brzmi dokładnie tak samo jak Jhené Aiko) i zadawala się porównaniami do Marii Carey. Nie da się jednak Tinashe odmówić, że z pomocą zdolnych producentów zostawiła w tyle inne koleżanki po fachu. (Katarzyna Walas)
8. Aphex Twin – Syro
Nie wszędzie Aphex Twin natrafił na wiwatujące tłumy. O samym powrocie mało kto powiedział złe słowo, ale o formie comebacku już owszem. Richard D. James artystycznie zahibernował się. W latach dziewięćdziesiątych był jednym z tych, którzy ustalali nowe zasady. Po latach oczekiwania stało się jasne, że Irlandczyk nie ma większej ochoty wpasowywać się we współczesne ramy, nie mówiąc o szukaniu jeszcze innej formy ekspresji. Na dziesięć takich przypadków osiem kończy się źle, lecz Aphex Twin należy do elitarnej mniejszości. Brak pośpiechu i próby ścigania się z młodszymi zaowocował wydawnictwem niezwykle świeżym w swojej archaiczności. Takiego IDM-u teraz brakuje. Uprzejmie podchodzącego do parkietu oraz mroku; z wyraźnym jungle'owym pierwiastkiem. Ogromna, czysta przyjemność ze słuchania jest ważniejsza niż zerowa innowacyjność. I – o ironio – znów jesteśmy młodzi. (Krzysiek Kwiatkowski)
7. Swans – To Be Kind
Nie ma co, trzeba to powtórzyć po raz tysięczny: reaktywacja nieistniejących przez 13 lat Swans to jedna z najlepszych rzeczy, jaka wydarzyła się w muzyce od kilku sezonów (oczywiście w kategorii tych działających na wyobraźnię szerszej publiczności). Choć się nie zapowiadało, bo powiedzmy sobie szczerze, „My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky” z 2010 roku było trochę falstartem. Ale już wtedy, szczególnie na koncertach, zaczęła się klarować nowa wizja zespołu, która (wraz z wydaniem „The Seer” i w końcu „To Be Kind”) zrobiła taką furorę. Stąd nie kumam zbytnio oburzenia z powodu tego, że Swans występują na Openerze (piszę te słowa zaraz po tym, jak zostali ogłoszeni i widzę w internecie powszechny ścisk pupy z tego powodu). Jasne, że ze strony organizatorów jest to cynicznie wykalkulowany ruch, ale jednocześnie trudno sobie wyobrazić obecnie ciekawszy zespół, który mógłby porwać masy. Jeśli choć jeden przysłowiowy fan Arctic Monkeys wytrzyma te ponad trzy godziny koncertu i stwierdzi, że jest zaintrygowany, to jest to gra warta świeczki.
Dygresja dygresją, ale dobrze pokazuje „o co chodzi w Swans” – ich komunikat nie jest hermetyczny, łatwo go odebrać, a jednocześnie to, co robią, bardzo różni się od innych rockowych zespołów festiwalowych. Tak bardzo, że pozwoliłam sobie nazwać ich twórczość „gitarową muzyką taneczną”. To przez dużą ilość powtarzanych motywów, która stanowi podstawę pod rozbudowane aranżacje, będące zlepkiem wpływów wolnej improwizacji, no-wave’u, muzyki rytualnej, drone’u i intensywności gitarowych ansambli Glenna Branki czy Rhysa Chathama. Ale wystarczy tej nudnej wyliczanki, bo tak naprawdę na muzykę Swans trzeba patrzeć sercem – w końcu Gira śpiewa prawie zawsze o miłości. „To Be Kind” to uporządkowanie tego, co było na „The Seer”, więc póki co opus magnum Swansów. (Andżelika Kaczorowska)
6. Mac DeMarco – Salad Days
„Salad Days” wydaje mi się rewersem innej zeszłorocznej płyty, „Picture You Staring” TOPS. W obu przypadkach mamy do czynienia ze zwiewną, gitarową muzyką osadzoną na bardzo konkretnych rozwiązaniach kompozycyjnych. Nie ma tu mowy o wielkim, dream-popowym oszustwie, o przewadze nastroju nad materią. O ile jednak TOPS stworzyli swoimi piosenkami zapis psich dni młodości, o tyle Mac DeMarco brzmi jak ktoś, kto z pogodną rezygnacją wkracza w jesień życia. O ile „Picture You Staring” ustanowiło prymat serca nad rozumem, „Salad Days” przemawia głosem rozsądku. Chociaż rock alternatywny jest tu skojarzeniem nieuniknionym, zaryzykowałbym stwierdzenie, że Macowi DeMarco bliżej do Neila Younga niż Stephena Malkmusa. Wśród inspiracji wymieniany jest też Shuggie Otis i to rzeczywiście w „Brother” słychać. Mając więc niewielkie pojęcie o autorze „Salad Days”, wyobraziłem go sobie jako weterana drugoligowej sceny indie, który po opuszczeniu macierzystego, nie cieszącego się popularnością zespołu, wreszcie odnosi sukces jako artysta solowy. Wyobrażałem go sobie jako Richarda Katza z „Wolności” Franzena, a wykorzystanie techniki slide w kilku utworach brałem za dźwiękowy odpowiednik tego imponującego cynizmu, na jaki potrafią się zdobyć charyzmatyczni czterdziestolatkowie. Było mi z tym wyobrażeniem prawie tak dobrze, jak wtedy, kiedy przez pomyłkę słuchałem „Salad Days Demos” biorąc je za właściwą płytę. A potem dowiedziałem się, że DeMarco ma 24 lata. I że właściwe „Salad Days” jest nawet lepsze niż tamte szkice. (Paweł Sajewicz)
5. Dean Blunt – Black Metal
Folk, pop, lo-fi, hip-hop, vaporwave, dub, glitch, noise, jazz, a do tego black metal, punk oraz country, tyle że łypiące na nas z tytułów. W teorii wygląda to nieco absurdalnie, ale drugiej równie urozmaiconej brzmieniowo płyty, a przy tym płyty tak spójnej, konsekwentnej, przepełnionej satyrą, zblazowaniem, erudycją i smutkiem, w zeszłym roku po prostu nie było. Bardzo celnie uchwycił to zresztą Michał Weicher: „no właśnie, nie wiadomo do końca na jakiej scenie [Blunt] działa, ale dzięki „Black Metal” na pewno jest już tej sceny królem”.
Pozwólcie więc, że abstrahując nieco od tych oczywistości, snucie retrospekcji rozpocznę od środka, gdyż szczególne wrażenie wywarły tu na mnie najdłuższe nagrania, czyli „Forever” i „X”. Pierwszy ze wspomnianych utworów można by potraktować w kategorii bluntowskiego mikroodpowiednika „Bring The Sun/Toussaint L’Ouverture” Swans. Utkana z ulotnych ornamentów kompozycja niespiesznie podąża do przodu, napotykając na swojej drodze coraz to nowe przeszkody w postaci zgrzytów, sprzężeń i trzasków, które z klasą wymija, by nie stracić swego hipnotycznego, repetytywnego animuszu. Kawałek drugi przywodzi z kolei na myśl (zwłaszcza od 2:45) wciąż przerażający w swej aktualności efekt współpracy Daniela Lopatina z Jonem Rafmanem, czyli „Still Life”. Niewiele później w „X” pojawia się też powtarzane przez Nnawuchiego jak mantra „Let it go, let it go, let it go”, a że ten sekciarski wręcz fragment zawieszony jest jeszcze na efemerycznym, rozedrganym podkładzie, zyskuje jakąś nieodgadnioną ponadczasowość i naprawdę trudno po kilku odsłuchach pozbyć się go z głowy.
Imponująco prezentują się oczywiście również krótkie, piosenkowe narracje, jak choćby duety Blunta z anielsko kontrapunktującymi powagę jego partii Joanne Robertson („50 Cent”, „Molly & Aquafina”) i Annabel Wright („100”). Znajdziemy tu także akompaniament idealny do pobujania się („Punk” i „Hush”), a niechlujny baryton głównego bohatera tekstu zachwycającą wzniosłość osiąga w „Blow”, które brzmi, jakby zataczający się w jakimś obskurnym barze Brytyjczyk rozliczał się ze swoim życiem nad kolejnym kieliszkiem whisky. Słuchając tej płyty, często i mimowolnie wyobrażam sobie dowolny duet zażarcie spierających się ze sobą postaci – ot, choćby krytyków filmowych licytujących się na walory kina artystycznego i rozrywkowego. Następnie widzę gościa, który trochę od niechcenia staje pomiędzy nimi i cedząc między zębami „Don’t give a shit”, uświadamia im, w jak wspaniały sposób można ich racje zjednoczyć. I myślę, że nie będzie przesadą ani popadaniem w przesadny patos stwierdzenie, że takim symbolicznym ambasadorem eklektyzmu, tyle że muzycznego, okazał się w ubiegłym roku właśnie bezkompromisowy Roy Nnawuchi. (Wojciech Michalski)
4. Sun Kil Moon – Benji
Nie sądziłem, że przesłucham jeszcze kiedykolwiek w całości płytę gościa, który wydał album z kowerami Modest Mouse. Począwszy od wyczynów z Red House Painters, aż po „Benji” widzimy jak – niezależnie od ilości bohaterów piosenek Kozelka – prawdziwym ich bohaterem coraz bardziej chce stać się sam narrator. I w końcu udało mu się to w stopniu, po którym nie musi już nic nagrywać. „Benji” to hołd, jaki Mark składa swojej rodzinie, znajomym i Ohio. Prawie wszyscy – za wyjątkiem mamy Kozelka, Bena Gibbarda i Ohio – umierają. I chociaż na długo przed przesłuchaniem tej płyty można było zgadnąć co „Benji” przyniesie, to chyba wszyscy już po pierwszej minucie „Carissy” odłożyliśmy to, czym tam się wówczas zajmowaliśmy i słuchaliśmy z otwartą buzią jak kiedyś „You Are Invited”. Gracja – to najlepsze słowo na opisanie storytellingu Kozelka na tej płycie. Gracja jest też rzeczą, której Kozelek jako osoba prawdopodobnie nie ma wcale (patrz: wojna z dragami), ale sposób w jaki sposób szyje te swoje piosenki usprawiedliwia prawie wszystko. Kiedy w „Micheline” wkracza temat jego babci, wejście pianina czujemy dosłownie na swojej skórze. Nawet kiedy „Ben's My Friend” rozluźnia już atmosferę trochę na modłę „Kaputt”, to po głowie kołacze nam świadomość, że mamy za sobą jedną z najklarowniej wypowiedzianych opowieści o przemijaniu, która ani przez chwilę nie dawała banałem. (Artur Kiela)
3. FKA twigs – LP1
Żyjemy w epoce, w której ogrom informacji, ich dostępność, a przede wszystkim chęć wszechogarniania i bycia na bieżąco z absolutnie każdą dziedziną, która – nawet w niewielkim stopniu – nas interesuje, sprawiają, że staliśmy się trochę minimalistami. Bo za zwiększającymi się zasobami nie uelastycznił się bynajmniej nasz czas. Doba ma ciągle 24 godziny, z których relewantną część wypada sprawiedliwie rozdzielić na szkołę/pracę, rodzinno-towarzyskie obowiązki czy sen. Tę mniejszą, która pozostaje, można poświęcić na konsumpcję. W tym konsumpcję kultury. Mniej lub bardziej świadomie zdając sobie sprawę z obiektywnych ograniczeń, starannie selekcjonujemy filmy, jakie możemy obejrzeć, czy muzykę, której możemy posłuchać. Chcąc wchłonąć jak najwięcej, coraz mniej czasu poświęcamy na konkretną refleksję. „LP1” właściwie perfekcyjnie wpisuje się w standardy tej naszej tak limitowanej czasowo rzeczywistości. Płyta jest dość krótka, zwarta i konsekwentna stylistycznie. Najbardziej dociekliwi mogą sobie sięgnąć po całą masę powszechnie dostępnych analitycznych tekstów, rozbierających strukturalnie „LP1” na czynniki pierwsze. Wielu tę robotę całkiem rzetelnie wykonało już za nas. Co pozostaje zatem? Coś pięknego. Ekstremalne emocje, intymność, uczuciowy ekshibicjonizm. Piosenki śpiewane oddechem, sensualna muzyka w tle. Ciężar erotycznych zwierzeń z rozgrzanej sprzecznościami sypialni i wołanie o bliskość, jakie wydobywa z siebie delikatna, wrażliwa kobieta. Wyrafinowana sztuka wysoka i żarliwe reality show z Tahlią Debrett Barnett w roli głównej. Gdyby ktoś mi powiedział, że ma czas na posłuchanie jednej płyty z datą 2014, bez chwili zastanowienia poleciłabym „LP1”. Nie dlatego, że to być może najświeższe i najbardziej kreatywne wydawnictwo ostatnich miesięcy. To muzyka raczej do (wielokrotnego) przeżywania niż słuchania, a ja właśnie tę właściwość sztuki cenię sobie najmocniej. (Kasia Wolanin)
2. Ariel Pink – pom pom
Gdyby każdy z siedemnastu zawartych na „pom pom” indeksów trzymał niebotycznie wysoki poziom docenionych w naszym podsumowaniu singlowym „Put Your Number In My Phone”, „Black Ballerina” czy „Not Enough Violence”, nie tylko oglądalibyśmy album Rosenberga na szczycie tegorocznego rankingu najlepszych płyt 2014 według Screenagers, ale też w ciemno oddalibyśmy mu zaszczytne miejsce w ścisłym topie listy najzacniejszych wydawnictw trwającej dekady. Rzeczywistość nie jest jednak dla Pinka aż tak różowa. „pom pom” – obok momentów wielkich – skrywa w swoim bogatym dźwiękowym krajobrazie także motywy wprowadzające słuchacza w konsternację, bliższe odrażającym odpałom Gracjana Roztockiego niż najabsurdalniejszym nawet ekscesom – chętnie przywoływanego w kontekście Pinka – Franka Zappy. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zarówno w warstwie produkcyjnej, jak i w niczym niepohamowanej swobodzie ekspresji, owocującej momentami zarówno chwały, jak i grozy, jest to wydawnictwo kojarzące się nie ze studyjnym, co raczej „chałupniczym” okresem twórczości Pinka. Pozbawiony wsparcia popleczników z Haunted Graffiti Pink, śmielej niż na „Before Today” czy „Mature Themes” zwraca się tu ku outsiderskim korzeniom serwując tyleż songwritersko nierówny, co nieustannie fascynujący i budzący skrajne emocje suplement swojej sprofesjonalizowanej kariery. W tym sensie, 70-minutowe tour de force kalifornijskiego freaka, ze wszystkimi swoimi wzlotami i upadkami, ckliwą romantycznością i odpychającą perwersją, zręcznym mimetyzmem i balansowaniem na granicy autoparodii, jawi się jako jego najciekawszy album wydany pod szyldem 4AD. (Bartosz Iwański)
1. D’Angelo And The Vanguard – Black Messiah
Jestem pełen podziwu dla kunsztu moich koleżanek i kolegów, podpisanych pod notkami o pierwszych miejscach naszych kolejnych podsumowań. Ich wyczerpujące, wielowątkowe studia, oprócz trafnego omawiania danych pozycji, z wielką klasą odzwierciedlały atmosferę całego roku, w muzyce i nie tylko. Sprawnie uruchamiały nowe konteksty: socjologiczne, technologiczne czy kulturowe, nierzadko ocierając się przy okazji o element tajemnicy i swoistą transcendencję – co ważne – bez popadania w niezdrowy patos (powoli towarzyszący już chyba niniejszej notce). Czy była to czuła obrona songwriterskiej tradycji w warunkach pędzącego, zdigitalizowanego świata przygotowana przez Pawła (2011), résumé współczesnego, skomputeryzowanego R’n’B, w przejmujący sposób zazębiające się z poszukiwaniem pierwiastka prawdziwych emocji w jego obrębie przez Martę (2012) czy Wojtkowe dowodzenie obecności artystycznych aksjomatów w całym tym ponowoczesnym szaleństwie (2013), by ograniczyć się do trzech ostatnich lat. Świetne, przenikliwe writerstwo, czapki z głów.
Dlaczego więc ja zostawiam sobie wszystko na ostatnią chwilę i na moment przed dedlajnem siedzę przed monitorem, beztrosko pogwizdując „The Door”, wolny od jakiejkolwiek presji? Bo nie łudzę się nawet, że uda mi się dosięgnąć poziomu wzmiankowanych wyżej tekstów? A może dlatego, że całą robotę dopiero co odwalił za mnie Rafał, drobiazgowo rozgryzając krążek D’Angelo krótko po premierze? A może sam chciałbym być jak nasz bohater, czekający z wydaniem do samej końcówki roku (beztrosko pogwizdując „The Door”)? Oczywiście, wszystko po trochu, ale jest jeszcze jeden, naczelny powód. Czy naprawdę bowiem istnieje w tej chwili sens ponownej, tak szerokiej i wielopoziomowej analizy tego albumu? Perfekcyjnego tworu, którego każdy mikrodźwięk, każda najmniejsza z biliarda składających się na niego cząsteczek (bo jest ich w istocie biliard), majestatycznie wprost krzyczy do nas MUZYKALNOŚĆ? Zostawmy to. Niech będzie, że „zwyciężyła Muzyka”, bo jeszcze nigdy suchar o „zwycięstwie Muzyki” nie był tak adekwatny. I niech będzie, że zwyciężył suchar – anachroniczny, ale jakże w tej sytuacji znaczący i pojemny. Zupełnie jak „Black Messiah” w 2014.
Przecież gdyby nie ta niezapowiedziana wizyta w postaci przepowiedzianego nadejścia Mesjasza, na moim tegorocznym topie zwycięzcy zwyczajnie by zabrakło. (Jędrzej Szymanowski)
Komentarze
[29 stycznia 2015]
[23 stycznia 2015]
[23 stycznia 2015]
[23 stycznia 2015]
[23 stycznia 2015]
[23 stycznia 2015]
[23 stycznia 2015]
[23 stycznia 2015]
[23 stycznia 2015]
[22 stycznia 2015]
*bajeczny!
[22 stycznia 2015]
*bajeczny!
[22 stycznia 2015]
[22 stycznia 2015]
[21 stycznia 2015]