Ocena: 8

D'Angelo and The Vanguard

Black Messiah

Okładka D'Angelo and The Vanguard - Black Messiah

[RCA Records; 15 grudnia 2014]

Gdybyśmy przyjęli bezduszną postawę roszczeniowego konsumenta, wszystkie bolączki życiowe Michaela E. Archera potraktowalibyśmy w sposób pobłażliwy (zupełnie tak, jak w kategoriach fanaberii postrzega się problem depresji wśród celebrytów), a artysta zostałby okrzyknięty królem prokrastynacji. Było tak: czas płynął, pogłoski ucichły, a data premiery jego nowej płyty majaczyła jak perspektywa spłaty kredytu hipotecznego przez Polaka zarabiającego przeciętną krajową. Mimo wszystko sam zainteresowany dawał znaki życia – czasem w postaci skandalu (propozycja seksu oralnego przedstawiona policjantce), innym razem w formie przyzwoitych ficzuringów (choćby u Commona). Największy apetyt rozbudzały przecieki z nagrywek, jednak losy trzeciego wydawnictwa pozostawały wielką niewiadomą aż do samego końca. Do samej premiery nikt nie spodziewał się nadejścia Czarnego Mesjasza. I nagle jeden news rozwiał wszystkie wątpliwości. Pierwszą reakcją w redakcji Screenagers po odsłuchu „Black Messiah” było pytanie: czy na to czekaliśmy czternaście lat?

Zakładając, że nowy album D’Angelo jest gwiazdkowym prezentem, postać Świętego Mikołaja w tej interpretacji jawi się jako skrajnie niepokojąca. Bo to nie marketing, a polityka wpłynęła na datę premiery (materiał miał początkowo ukazać się w 2015 r.). Ściślej mówiąc: chodzi o protesty związane z (eufemicznie mówiąc) nadużyciami stosowanymi ostatnio przez policję w USA, zwłaszcza w stosunku do dwóch czarnoskórych obywateli (jeden z nich był dzieckiem). Jakie to ma znaczenie? Otóż D’Angelo swoim powrotem przypomniał nam o proweniencji soulu: odwołując się do tradycji społecznego zaangażowania tej muzyki, składa hołd swoim idolom (Marvin Gaye, Curtis Mayfield). I ze względu na kilka rewolucji (zwłaszcza tych z ironią w tle), które przetoczyły się przez muzykę pod nieobecność Archera, życzyłbym sobie, żeby taka postawa nie wyglądała na anachroniczną. Okej, tylko co z czysto muzyczną perspektywą? – zapytacie. Faktycznie, dziś – kiedy jesteśmy bogatsi o twórczość Franka Oceana, braci Aged czy FKA Twigs – możemy zastanawiać się, czy taki artysta jak D’Angelo jest w stanie realnie zawalczyć o uznanie słuchacza. Na szczęście odpowiedź już znamy.

Archer wstrzelił się z powrotem w okres revivalu R’n’B, ale okazuje się, że nie miało to dla niego większego znaczenia. „Black Messiah” jest albumem, który mógłby równie dobrze ukazać się rok po wydaniu „Voodoo” (tzn. brzmiałby wtedy eksperymentalnie, ale nie byłby zbyt oderwany od tamtych czasów brzmieniowo). Zresztą pierwsze wrażenia przywodzą na myśl dźwięki właśnie z drugiej płyty artysty (załóżmy, że smukły groove „Betray My Heart” i hiszpańskie gitary „Really Love” to rozwinięcie „Spanish Joint”, a „Sugah Daddy” ze swoimi klapami to sequel „Chicken Grease”). To znaczy, że wokalista nie tyle odpuścił sobie silenie się na odświeżanie wizerunku, co niespecjalnie śpieszno mu do zaprzęgania elektroniki do swoich kompozycji. Przyznam, że byłem początkowo lekko zawiedziony tym faktem. Poza tym odzwyczaiłem się od charakterystycznego dla D’Angelo brudu w muzyce, tak bardzo różnego od tego obecnego we współczesnym techno – album zlewał mi się więc w wielką, miałką magmę. Okazało się jednak, że wszystko to jest tylko pułapką na ignorantów.

W rzeczywistości „Black Messiah” działa podobnie jak „Good Kid, m.A.A.d City”. Jest cholernym growerem. Odbiorca wraz z każdym ripitem odkrywa kolejne kompozycyjno-aranżacyjne smaczki (to powtórka z rozrywki – „Brown Sugar” do dzisiaj mnie zaskakuje). W dodatku mam wrażenie, że tym razem D w utworach upchnął jeszcze więcej szczegółów. Przykładem może być „1000 Deaths” – hipnotyczna kompozycja maksymalnie zagęszczona dźwiękami, którą goni przesterowany wokal. Słychać tu zarówno krautrocka, jak i pokłosie działalności duetu Gnarls Barkley. Skoro mowa o artystach bardziej aktualnych, ignorancja Archera w kwestii współczesnych trendów nie świadczy wcale o tym, że w ogóle nie śledził rozwoju neo-soulu. D’Angelo ma wielkie zasługi w popularyzowaniu tego gatunku (sama Erykah Badu zaciągnęła u niego spory dług), a teraz muzyk odbiera, co jego. Posłuchajcie „The Door” czy „Another Life” – mam na myśli nie tylko pianinowe ozdobniki, ale timbre artysty, który brzmi niemal identycznie jak Badu. Zresztą, kwestia wokalu to temat rzeka – Archer znowu nakłada na siebie dziesiątki ścieżek śpiewanych w różnej skali – od barytonu przez tenor po falset – gdzieniegdzie przepuszczając całość przez dodatkowe efekty. Dzięki temu mamy wrażenie, że główny bohater pozostaje na drugim planie, a instrumentaliści nie zważają na atencję słuchacza. Wszystkie te zabiegi zachęcają do bacznego słuchania i odkrywania detali: wtrąceń gitar i załamań akordów w „Ain’t That Easy”, kontrapunktów w „Back to the Future” czy ukrytych niczym Wally dęciaków na przestrzeni całego albumu. Nie bez powodu przywołałem też na wstępie tego akapitu drugą płytę Kendricka – powinowactwa ze światem hip-hopu towarzyszą D’Angelo nierozerwalnie. Jednak poza tym, że w pisaniu tekstów wspomógł go Q-Tip, a Questlove pracował przy produkcji albumu, w utworach z „Black Messiah” usłyszymy już nieco mniej najntisowego rapsowego wajbu. Mimo to czasem przebija się jego esencja; gdyby wyjąć z takiego „Prayer” elastyczny bas, utwór brzmiałby niemal jak „Hail Mary” 2Paca (dźwięk dzwonów robi swoje).

Większość recenzentów analizujących niespodziewany powrotu D’Angelo, przywołuje kazus Beyonce z 2013 roku (Pitchfork nawet pokusił się o niemal ekonomiczną analizę notowań płyt), która również wydała album, nie poprzedzając jego premiery kampanią marketingową. Moim zdaniem bardziej adekwatną analogią wydaje się comeback My Bloody Valentine – zarówno pod względem długiego milczenia, skali zaskoczenia, jak i podejścia do aranżu i kompozycji. Podobnie jak ekipa z Dublina Michael Archer zrobił swoje, doprowadzając własne wizje do ostateczności bez potrzeby posiłkowania się nowymi trendami. Zresztą, biorąc pod uwagę jak szybko historia zatacza koło w popkulturze, być może D’Angelo sam ponownie stał się ich kreatorem.

Rafał Krause (29 grudnia 2014)

Oceny

Jędrzej Szymanowski: 9/10
Michał Pudło: 9/10
Bartosz Iwanski: 8/10
Dariusz Hanusiak: 8/10
Kasia Wolanin: 8/10
Michał Weicher: 8/10
Paweł Sajewicz: 8/10
Wojciech Michalski: 8/10
Piotr Szwed: 6/10
Średnia z 9 ocen: 8/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kola
[7 maja 2015]
ładnie przyjemnie "princosko" fajnie się tego słucha
Gość: Tobiasz
[7 maja 2015]
przesłuchałem kilka razy,widać ze artysta ma dobre wzorce ale mógłby nie powielać i sam coś wymyślić. Tak słychać Princa w każdym kawałku, nawet instrumentarium podobne nie mówiąc o modyfikacji głosu 5/10
Gość: Messiah
[7 maja 2015]
5/10
Gość: kloszh
[7 maja 2015]
płyta przeciętna, wtórna,dawno wymyślona
Gość: Robi
[7 maja 2015]
Ja tu słyszę Princa. Nie wiem jakie tu nowatorstwo

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także