Dean Blunt
Black Metal
[Rough Trade; 5 listopada 2014]
Powiedzieć, że Roy Nnawuchi, znany szerzej jako Dean Blunt, to muzyczny kameleon to mało. Bardziej pasowałoby określenie „duch”, bo Roy wcale nie przeistacza się w różnych muzyków, on raczej przenika przez muzyczne style, pozostając niemal niewidzialnym a zabierając z nich całą esencję. Zajmuje dzięki temu pozycję outsidera w każdej estetyce, w której działa. I zgodnie z tym, jak Jakub Adamek opisywał go podczas polskiego koncertu, ubranego w stylu normcore'owym, ale nie stroniącego od najbardziej awangardowych, noise'owych rozwiązań, tak artysta prezentuje się na „Black Metal”.
Nieokreśloność stylistyczna u artystów, bywa przyjmowana przez publikę jako wada. Pojawia się bowiem pytanie, czy ktoś, kto tworzy w wielu stylach, może posiadać swój własny, indywidualny? Wszystko oczywiście zależy od umiejętności wynajdywania muzycznych nowinek a także gatunków pozornie obcych i dopasowywania ich do swojej wizji w sposób płynny, niemal niezauważalny. Sytuacje w których typowy rockista zabiera się nagle za rapowanie, nie mając z tym wcześniej styczności niemal zawsze są groteskowe. Podobnie zresztą było, kiedy Lil Wayne, człowiek z ekstraklasy rapu, wziął gitarę i zaczął grać highschoolowego pop-rocka dla dzieciaków z klasy średniej. Credibility spada drastycznie, pozostaje jedynie konsternacja. Te problemy nie dotyczą Blunta, który jako muzyk związany wcześniej z projektem Hype Williams, tworzący wtedy z Ingą Copeland muzykę samplowaną i w rdzeniu czarną, potrafił na zeszłorocznym albumie solowym „The Redeemer” pokazać się jako wrażliwy singer-songwriter, zanurzony w bedroomowej melancholii.
Kolejne posunięcie Brytyjczyka było jedną z bardziej wyczekiwanych przeze mnie rzeczy w 2014 roku. Nnawuchi spełnia na „Black Metal” nie tylko wszystkie moje życzenia co do dalszego rozwoju jego twórczości, ale dodaje też prezenty, o których nawet mi się nie śniło. Początkowe fragmenty krążka to eksploracje słonecznej (oraz pochmurnej) gitarowej piosenki. Blunt wskrzesza ducha folku w krótkim, ale bogato oprawionym, openerze „Lush”, sięgając też do americany przy okazji „100”, perły w tym zestawie, utworu przypominającego gitarowe poczynania Chaza Bundicka w stylu „Girl Problems”. Pewna naiwność i niczym nieskrępowana naturalność naznacza te folk-rockowe tropy, tak wydawałoby się odległe od muzycznej kolebki twórcy.
Tym co zaskakuje i najbardziej zachwyca na „Black Metal” jest środkowa część płyty, zajęta przez dwa długie, impresyjne utwory. Pierwszy z nich „Forever” to być może najlepsza rzecz, jaką Brytyjczyk dotąd nagrał. Ta trzynastominutowa wariacja na temat rozpływania się w wieczności, jest wypełniona licznymi drobnymi, powtarzanymi niemal w nieskończoność dźwiękami, które zdają się występować tylko na moment, by wzlecieć i ustąpić miejsca kolejnym. Podobnie kontemplacyjny klimat stwarza drugi w zestawie kolos. Początek „X” przenosi nas do mglistego vaporwave'u „R Plus Seven” Lopatina, końcówka zaś tworzy atmosferę hipnotycznych pasaży A.R. Kane. Duża w tym zasługa wokalnych interakcji niskiego głosu Blunta i przynoszącej eteryczne, nieco bajkowe tony Joanne Robertson. Głos Robertson przewija się zresztą przez wiele utworów, z których warto też wyróżnić intymne „Molly & Aquafina”.
Reszta płyty odsłania kolejne poziomy osobliwej wyobraźni, anarchizmu stylistycznego i poczucia humoru autora. Nic nie jest tu na swoim miejscu, ale jednocześnie wszystko pasuje do prywatnego multikulturowego ogrodu dźwięków Nnawuchiego. Już same tytuły utworów tworzą tu (pop)kulturowy dysonans poznawczy. Oto pod indeksem dziewiątym zatytułowanym „Punk” odnajdujemy kawałek rasowo dubowy, w następnym zaś utworze noszącym złowróżebny dla wielu tytuł „Country”, zostajemy zaatakowani glitch-noisem w produkcji lo-fi. Blunt nawet rapowaną bufonadę zmienia w rzeczy niejasne, jak w tajemniczej nocnej przejażdżce „Grade”, gdzie słyszymy takie wersy jak Look at me, look at me / Bad men wanna be me czy Who’s hot tonight? / Who’s girl wanna get picked up tonight?. Ten utwór, okraszony sennymi wokalizami Robertson, zimnymi synthami i gorzkim łkaniem saksofonu, wydaje się jednak dziełem spójnym, dziwnie spokojnym w swej ekstrawagancji, podobnie zresztą jak cała płyta. Widać Nnawuchi upodobał sobie bycie muzycznym duchem – w ten sposób może tkać swoje wyjątkowe wizje, nie posiadając nigdy określonej twarzy, nie będąc niewolnikiem żadnej kulturowej czy estetycznej szufladki. „Black Metal” to jak na razie najbardziej pełny i wyrazisty moment jego kariery. Aż strach pomyśleć, co będzie dalej.
Komentarze
[14 lutego 2015]
[7 grudnia 2014]
[6 grudnia 2014]
[4 grudnia 2014]
[4 grudnia 2014]
[3 grudnia 2014]
[3 grudnia 2014]
[3 grudnia 2014]