Sun Kil Moon
Benji
[Caldo Verde; 11 lutego 2014]
Trudno mówić i pisać o „Benji”, nie poszukując ciągle wyrazów i form pełniejszych, a zarazem jednoznacznych, trafiających w sedno. Treść płyty jest bowiem tak nieodłącznie związana z osobą Kozelka, że wartościowanie albumu staje się dla mnie czymś zupełnie nie na miejscu (czy przystoi wartościować czyjąś wrażliwość lub – odczarujmy to słowo – duszę?). Pisząc te słowa, staram się pokonać pewien blok, przełamać klincz pomiędzy egzaltacją a milczeniem; wszak do tej pory wypowiadałam się o „Benji” właśnie za pośrednictwem tych dwóch form ekspresji.
Teksty Kozelka każą schować recenzencką dumę do kieszeni, choć nie dlatego, że są wyjątkowo finezyjne lub wyrafinowane. Przeciwnie – to prostolinijność i bezpośredniość stanowią o ich emocjonalnym wydźwięku. Introspektywny songwriting, który od lat służy Kozelkowi za znak rozpoznawczy, na „Benji” zyskuje bezprecedensowo indywidualny wymiar. Wypowiedzi artysty, niegdyś oparte na niedosłowności i niedopowiedzeniach, na nowej płycie Sun Kil Moon przyjmują namacalny kształt opowiadanych z pamiętnikarską gorliwością i dokładnością narracji.
Kozelek zdradza wiele (być może odrobinę za dużo), nie przebiera w słowach, a że w tej autobiografii skupia się głównie na mrokach swoich młodzieńczych lat, balansuje na cienkiej granicy między szczerością a ekshibicjonizmem. Na szczęście nie jest to spowiedź Portnoya – Kozelkowi udaje się zachować równowagę i emocjonalny dystans nie uciekając się do cynizmu, a stosując środki wręcz przeciwstawne. Artysta ocala od zapomnienia bliskich mu niegdyś ludzi, oddając im przy tym odroczony, ale zasłużony hołd; przywołuje ulotne widoki; wspomina przemijalne wrażenia zmysłowe i związany z nimi błogostan; wreszcie, mówi kodem pośrednictwa, odwołując się do głośnych wydarzeń („Pray For Newtown”, „Richard Ramirez Died Today Of Natural Causes”), filmów („I Watched The Film The Song Remains The Same”), płyt („Micheline”). To pośrednictwo znajduje wyraz nie tylko w warstwie tekstowej, ale też w muzyce – wszak podobieństwo „Truck Driver” do „Working Class Hero” nie jest zapewne kwestią przypadku.
Powyższe porównanie, choć uzasadnione, nie oddaje jednak muzycznej różnorodności, która cechuje „Benji” jako całość. Kozelek raz czaruje słuchacza kameralnym i nostalgicznym brzmieniem ksylofonu („Jim Wise”), innym razem rapuje na tle ponurej, gitarowej frazy, przechodzącej w outro w stylu Modest Mouse („Richard Ramirez…”). Wpływ Isaaca Brocka słychać też w ostatniej piosence, „Ben’s My Friend”, która w nieoczekiwanym momencie urzeka sophisti-popową partią saksofonu. Podobny zwrot następuje w „I Love My Dad”, gdzie czarne chórki przełamują surowy gitarowy riff, przywodzący na myśl „Bang A Gong” T. Rex.
„Benji” towarzyszy mi nieustępliwie od dnia, w którym usłyszałam ją po raz pierwszy, nie może być zatem jedynie rachunkiem sumienia dokonywanym przez muzyka u progu życiowych podsumowań. Nowy album Sun Kil Moon zdaje się wypełniać lukę między racjonalnością a romantycznym porywem delikatną tkanką nostalgii, która pomaga na chwilę porzucić przyzwyczajenia codzienności. Wszak „Benji” działa na wyobraźnię jak powieść, którą rozpamiętuje się jeszcze długo po jej przeczytaniu.
Komentarze
[20 kwietnia 2014]
[26 marca 2014]
[26 marca 2014]
[25 marca 2014]
[25 marca 2014]