Najlepsze albumy roku 2011

Miejsca 20–11

Obrazek pozycja 20. Tim Hecker – Ravedeath, 1972

20. Tim Hecker – Ravedeath, 1972

Rok 1972, Baker House, Massachusetts. Studenci MIT-u zrzucają podczas happeningu pianino z dachu budynku uczelni. Demolka. Nienawiść do muzyki. Taka jest jedna z możliwych form interpretacji tego, co wyczynia Tim Hecker na „Ravedeath, 1972”. Bardzo efektowny punkt wyjścia do dalszych rozważań, prawda? Kłopot w tym, że moje odczucia co do ostatniej płyty Kanadyjczyka są zupełnie inne.

Rok 2011, Kraków i Cortina d’Ampezzo. Przełomowy czas, gdyż wyswobodziłem ambienty i drony z ciasnego gorsetu upupowionej scenerii – późnonocnych hipnotyczno-usypiających seansów w zaciszu domowym. Wyprowadzałem na miasto, do tramwajów, na spacery, Tak się złożyło, że „Ravedeath, 1972” słuchałem namiętnie chwilę przed wyjazdem do strefy prawie sacrum, w Dolomity. Od tamtej pory nierozłącznie kojarzy mi się z tamtymi przeżyciami, które zostały uwięzione w celi mej pamięci. Z szarymi chmurami nad Croda da Lago. Chłodnym zachodnim wiatrem od Foro Giau. Sypkimi skałami na zboczu Punta Nera. Okazałymi widokami na nieprzystępne granie Tofana di Rozes. Bo: plastyczne nakładanie się faktur, nasilone pulsowanie, falowanie warstw, szorstkość brzmienia. Zeswatanie post factum podniebnych przechadzek z muzyką tworzoną po części w kościele w Reykjaviku może wydawać się naciągane i podejrzane, ale myślę, że można zarysować analogię dotyczącą aktu celebracji; w obu przypadkach, wyczulone receptory świętują każde śladowe przeobrażenie uniwersum i nie pozwalają zastygnąć zmysłowej konstrukcji, której niezwykłe piękno nierozerwalnie wymieszane jest z niepokojem. (Sebastian Niemczyk)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 19. Kate Bush – 50 Words For Snow

19. Kate Bush – 50 Words For Snow

W oczywisty sposób „50 Words For Snow” jest niezwykle krzepiącą opowieścią, bo po tylu latach przerwy i smutnym „Director’s Cut” obawy, że tak silna osobowość nie ma nam już niestety nic do zaoferowania, były całkowicie uzasadnione. Na szczęście Kate Bush zrezygnowała z bycia up-to-date i te wszystkie wzruszające zimowe historyjki umieściła trochę poza nurtem czasowo-przestrzennym – tak jak najlepsze baśnie, których nie sposób umieścić w konkretnej epoce. No i jestem prawie pewien, że jeśli Wasi rodzice kochali Kate Bush dekady temu, tym razem też ich nie rozczaruje. A przecież tu tak wiele mogło pójść nie tak. (Mateusz Błaszczyk)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 18. Junior Boys – It’s All True

18. Junior Boys – It’s All True

A więc to wszystko prawda – Junior Boys są niezdzieralni. Wydawaniu „It's All True” nie towarzyszył nawet specjalnie rozbuchany szum, bo i też nader widoczna jest flaga pewnie wsunięta w łuzie na bezpiecznej wysokości. Z każdym wydawnictwem można spokojnie spojrzeć w górę bez wstrzymywania oddechu, i choć młodsi koledzy pokolenia post-juniorboysowego też w wyrabianiu marek nie próżnują, na naszych ulubieńców patrzymy niezmiennie ze szczególną sympatią.

Zawsze wierzyłem, że Junior Boys mieli nieprzeceniony udział w zarzucaniu pomostu między wywijającymi na parkiecie, a niepewnie w tamtą stronę spoglądającymi fanami alternatywnego grania. To takie spękane, narastającym tupotem coraz chętniej podrygujących, podłogowe zwierciadło przemian w myśleniu. Debiut był dla mnie właśnie najlepszym możliwym rodzajem takiej inicjacji, a zanikająca z albumu na album nieśmiałość poniekąd symbolizowała ewolucję również i moich preferencji. Dlatego to nic, że bulgoczący pod skórą dramatyczny erotyzm, ten nerw kryty w klinicznej sterylności, coraz bardziej ustępuje miejsca otwartej deklaracji, że to o większą przebojowość czy przystępność się dziś panom rozchodzi. Do znamiennej nierówności materiału też zdążyliśmy się już przyzwyczaić, a jednak całościowo patrząc jest to być może najlepszy album od czasu „Last Exit”, a „ep” ze swoim zaczepnym wyznaniem nawet przypomina trochę ten nieco starszy sposób konstruowania narracji o miłosnych perturbacjach. I czy „Banana Ripple” dorównuje „Hazel”? Jasne, ale to drugie ustępuje „Double Shadow”, za to przecież przejmujące intymnością „Playtime” zżera połowę „So This Is Goodbye” na śniadanie. Można bez końca subiektywnie igrać sobie w ten sposób, co przecież jedynie poświadcza, że tandem Greenspan-Didemus aplikuje stałą i, patrząc trzeźwo, mało rewolucyjną dawkę przyjemności, po którą każdy bezrefleksyjnie się przy możliwej okazji zgłasza z wypiekami. Wszyscy przecież kochamy Junior Boys, i znaczących powodów do zmartwień nad tą ciepłą relacją nie widać na horyzoncie od lat, a i o tym się zazwyczaj nawet nie myśli. Po prostu, do następnego albumu. (Karol Paczkowski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 17. DJ Quik – The Book Of David

17. DJ Quik – The Book Of David

Odd Future, Shabazz Palaces, DJ Quik. Tak, w kolejności przypadkowej, wygląda moja lista najważniejszych hip-hopowych postaci 2011 roku. Każda z nich reprezentuje inne podejście, inny dobór środków wyrazu. Z tego grona David Blake wydaje się być najbardziej konwencjonalny. A jednak nie zagłębiając się w ciemne rejony najnowszej elektroniki, ani 4chanowe „misc.”, temu ziomkowi, któremu stuknęło już 41 lat, udało się nagrać jeden z najświeższych hip-hopowych albumów tego roku. „The Book Of David” to 16-rozdziałowy wolumin, w którym każdy z indeksów to inna g-funkowa osobliwość, którą polubiłem. Świetne melodie z miękkim r’n’b-feelingiem, sporo naprawdę zgrabnych funkowych figurek, cyfrowe bębny i bardzo trafione użycie syntezatorów balansują na krawędzi kalendarzowych kartek wczoraj/dziś/jutro. Ale to nie wymiar czasowy, czy pokoleniowy jest najważniejszy w tej płycie. „The Book Of David” to po prostu kawał świetnego, cholernie chwytliwego materiału. A to mi wystarcza. (Paweł Szygendowski)

Obrazek pozycja 16. Colin Stetson – New History Warfare Vol. 2: Judges

16. Colin Stetson – New History Warfare Vol. 2: Judges

Często przewijające się słowo *saksofon* implikuje myśl, że mamy tu do czynienia z jazzowym wydawnictwem typu „solo sax”. O ile instrument świadczy o silnych związkach z tym gatunkiem, to „A New History Warfare vol. 2” nie można zbyć tym terminem. Powtarzalność pewnych schematów, fraz, tyleż improwizowane, co przemyślane konstrukcje utworów świadczą, że tak samo istotny jest Evan Parker i Mats Gustafsson, co Steve Reich czy Philip Glass. Patrząc w stronę długich zawieszonych w przestrzeni dysonansów można pogłowić się nad fascynacją Sun O))), czy The Mount Fuji Doomjazz Corporation. A gdy do głosu dochodzi gościnnie opowiadająca historie Laurie Anderson i śpiewająca Shara Worden (z My Brightest Diamond) zaczynam tracić zdolności do stwierdzenia z czym mamy do czynienia, bo pomimo całej awangardowej otoczki, muzyka pozostaje względnie przystępna. (z rec. Sebastiana Niemczyka)

Cała recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 15. The Internet – Purple Naked Ladies

15. The Internet – Purple Naked Ladies

Strasznie byłem podjarany, że „Purple Naked Ladies” wychodzi pod sam koniec roku, by stać się koniem czarnych zawodów i całą konkurencję zostawić klasowo i chronologicznie daleko z tyłu. Pamiętam jak zarwałem noc dla tej płyty, żeby jeszcze zdążyć przed północą podsumowania i w ostatniej kwarcie, rzutem na taśmę powalić całą redakcję Screenagers na kolana. Późną wieczorową porą 20 grudnia zaniepokoiła mnie jednak forma debiutu The Internet, troszkę bardziej złożona niż bym sobie tego życzył po „Cocaine” i widziałem tu dwie możliwości. Mogłoby się okazać, że to przynajmniej płyta roku, jak już ją bardziej ogarnę przy drugim podejściu, albo tylko największa muzyczna niespodzianka tych rozgrywek, która, niczym koń Nicka Bridgesa i Joe Domingueza, pomyli długość biegu i do mety jednak nie dotrze. Bardzo mi przykro, ale pomimo kilku wspaniałych chwil z Internetem, jego ogrom i zróżnicowanie troszkę mnie przytłacza i, co gorsza, również tak proste i w tej prostocie przepiękne kompozycje, jak „Web Of Me”. I za każdym razem mam złudne nadzieje, że przy kolejnej próbie wreszcie do całości przywyknę i już nic nie będzie mi w niej przeszkadzać i pokocham tę płytę całym sercem, bez zastrzeżeń do kilku zaburzających harmonię „Purple Naked Ladies” elementów. Zamiast złotego medalu i albumu dekady jest to tylko jedno z fajniejszych wydawnictw roku. Boże, przecież tego można uniknąć! (Mateusz Błaszczyk)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 14. Real Estate – Days

14. Real Estate – Days

Na te święta zdążyłem wrócić do domu na ostatnią chwilę, wyniszczony koszmarnym tygodniem w pracy. Poza tym ciążyło nade mną brzemię jakichś trzydziestu płyt, jakie miałem przez ten krótki czas przesłuchać, żeby nadrobić roczne zaległości i z czystym sumieniem głosować na najlepsze rzeczy roku 2011. Strasznie mnie to stresowało i co rusz trafiałem na zgniłe owoce muzycznych poszukiwań, co zasadniczo rujnowało mi świąteczny nastrój, w najlepszym przypadku były to wydawnictwa, które mogłem skwitować maksymalnie neutralnym słowem „okej”, ale żadnych emocji względem nich nie odczuwałem. Tak więc moje nadzieje na znalezienie prawdziwej muzycznej perły zostały już pogrzebane pod wyimaginowanym, na szczęście, śniegiem i taki porządek miał miejsce aż do brzmienia pierwszych sekund „Easy”, kiedy nagle stało się jasne, że to miłość od pierwszego wejrzenia. Nie ma na „Days” kawałka, który bym wywalił, nie ma takiego, którego nie wyznaczyłbym na singiel i w zasadzie to ja nawet nie bardzo potrafię je wszystkie rozróżnić, ale też wcale mi to nie przeszkadza, bo cieszę się każdą minutą tego albumu. Dawno żadna płyta nie wzbudziła u mnie tak jednobarwnie i kojąco ciepłych wrażeń, nawet Yo La Tengo w którymś momencie zawsze mnie trochę gubili. No więc wtedy stało się jasne, że w tym roku święta jednak się odbędą. Oto historia o tym, jak Bartosz Iwański uratował Boże Narodzenie 2011. (Mateusz Błaszczyk)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 13. Toro Y Moi – Underneath The Pine

13. Toro Y Moi – Underneath The Pine

Zwycięzca z poprzedniego wydania tym razem daleko poza podium. Może i trochę niesprawiedliwie, kto wie? Być może „Causers Of This” wytworzyło zbyt wielkie i trudne do zaspokojenia oczekiwania. Bo właściwie trudno czepiać się tych piosenek. „Still Sound” i „New Beat” znalazły miejsce na wielu listach zeszłorocznych singli. Sam skakałem jak opętany słysząc ulubione „How I Know” na koncercie w Powiększeniu. Ciężko pogodzić się z tym, że cudne „Before I’m Done” i „Good Hold” trwają tylko po dwie i pół minuty. Stereolabowe smaczki aranżacyjne i produkcyjne poupychane tu i ówdzie radują starego fana ekipy Tima Gane’a. Jednak próbując – niepotrzebnie, gdyby ktoś mnie pytał – udowodnić wszystkim, że potrafi grać na instrumentach, a nie tylko samplować, Chaz zagubił gdzieś oryginalność debiutu, narażając się na nieustanne porównania z dawnymi mistrzami. Ale może być i tak, że już za kilka lat nikt nie będzie zwracał na to uwagi, a wszelkie wątpliwości znikną. Bo „Underneath The Pine” to wciąż bardzo dobra płyta, której jedynym problemem jest to, że wcześniej przydarzyła się jeszcze lepsza. (Paweł Gajda)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 12. Lucy – Wordplay For Working Bees

12. Lucy – Wordplay For Working Bees

Na pierwszy rzut oka tytuły utworów na debiutanckiej płycie Luca Mortelarro – takie jak „Tof”, „Torul” czy „Eon” – brzmią jak kolejna inteligencka fascynacja językiem enochiańskim, bądź innym lingwistycznym bełkotem. Zabawa polega jednak na czymś zupełnie innym. Zestawiając tytuły i przestawiając nieco odstępy, otrzymamy cytat Diogenesa z Synopy, pierwszego anarchisty i krytyka cywilizacji ludzkiej. „The art of being a slave is to rule one’s master”. Panem dla Lucy niewątpliwie jest stare techno, puszczane w opuszczonych fabrykach, a ideą rządzącą tym konceptem – srogi modernizm (w tym miejscu Diogenes by się obraził). Co najbardziej zaskakujące, a zarazem frapujące w „Wordplay For Working Bees”, pomimo unurzania całości w estetyce głębokiego minimalu i dubtechu, Lucy brawurowymi zakosami rytmicznymi ucieka od przebrzmiałego 4/4. Więcej, do większości utworów bez trudu można by przypiąć łatki od starego IDM-u („Ter”) czy wręcz jungle („Eis”), po drone i ambient („Mas”). Wielu recenzentów stawia Lucy w jednym szeregu z Ben Klockiem czy Marcellem Dettmannem, mającym stanowić o odnowie klasycznego techno i wygrzebaniu się ze spowodowanej minimalem stagnacji. „Wordplay For Working Bees”, a także szerzej: praca całej wytwórni Mortelarrro, Stroboscopic Artefacts, wydaje się iść jeszcze dalej. Sięgając do industrialnych korzeni i akademickich odniesień (cytaty z Le Corbusiera!), buduje z różnorakich elektronicznych klocków muzykę, która kiedyś na owe części składowe się rozpadła . Dekonstruktywista powiedziałby, że to post-techno najwyższej próby, fan nowej muzyki okrzyknąłby Lucy Porter Ricks XXI wieku. Diogenes prawdopodobnie machnąłby ręką. Nie zmienia to faktu, że drugiej tak wysmakowanej i komplementarnej (re-?)konstrukcji w roku 2011 nie było. (Marcin Zalewski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 11. Ford & Lopatin – Channel Pressure

11. Ford & Lopatin – Channel Pressure

Stylizacje na lata osiemdziesiąte rzadko bywały tak wiarygodne, jak na „Channel Pressure”. Zwłaszcza od chwili zakończenia lat osiemdziesiątych. Ford i Lopatin znają swoje „ejtisy”: o tym drugim już wiemy, że jest wybitnym operatorem maszynek robiących „ping!”, pierwszy pozostaje najdłużej omijanym talentem amerykańskiego synth-popu ostatnich lat. W końcu to Joel Ford zakładał naszych uśpionych faworytów Tigercity i dźwigał na swoich barkach sporą część ich dorobku, przy okazji uwodząc liczne grona niewiast kocimi ruchami na scenie i podczas niekończących się afterparties (wie o tym z „milion polskich Polek”). Nowojorski kwartet wydaje się lepszym punktem odniesienia dla „Channel Pressure” niż solowa twórczość Lopatina – w istocie ubiegłoroczny album bywa często niczym Tigercity na sekwencerach, synthach i padach, w opozycji do rockowego, jedynego i pożegnalnego być może longplaya macierzystej grupy Forda, „Ancient Lover”. Zwłaszcza, że to basista Tigercity okupuje tu przez większość czasu również mikrofon, ocieplając swym czułym wokalem futurystyczną symetrię programowanych rytmów. Joel i Daniel fundują sobie podróż do beztroskich czasów dzieciństwa: pierwszych gier video, graczy NBA w spodenkach kończących się daleko powyżej kolan, filmów science fiction klasy B, Prince’a gwiazdorzącego na czerwonym dywanie MTV podczas premiery „Purple Rain” oraz przede wszystkim zachłyśnięcia się nowymi, elektronicznymi technologiami. „Channel Pressure” jest muzyką lat osiemdziesiątych o muzyce lat osiemdziesiątych, albumem, który sam się komentuje w trakcie trwania, choćby wprowadzeniem do słownika krążka szeregu pojęć związanych z procesem produkcji płyty. Buduje to oryginalną narrację longplaya i tworzy klimacik wokół paru niezwykle udanych kompozycji, jakie udało się popełnić duetowi (oprócz tak-bardzo-Junior-Boys-że-aż-boli, oczywistego highlightu „Too Much MIDI” walkę o kilka chwil uwagi wygrywają bez trudu ciężki, techniczny electro-funk „Emergency Room” czy efekt współpracy z Autre Ne Veut, trochę the-dreamowski „I Surrender”). Nie wiem, czy Fordowi i Lopatinowi udało się w pełni oddać atmosferę informacyjnego krachu i emocjonalnej izolacji za pomocą metafor rodem z języka realizatorów nagrań, ale album z muzyką wyszedł im przedni. (Kuba Ambrożewski)

Recenzja albumu >>

Screenagers.pl (17 stycznia 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także