Tim Hecker
Ravedeath, 1972
[Kranky; 14 luty 2011]
Przełom pierwszy: rok 2001. Po wtórnym i nieobiecującym IDM-owym „Autumnumonia”, Tim Hecker wydaje kolejny album pod pseudonimem Jetone. Odmienny zarówno w stylistyce, jak i pod względem jakości, „Ultramarin” prezentował unikalne podejście do minimalistycznego techno, oplatając równomiernie uderzającą stopę poszarpanymi teksturami, które mogą wywoływać skojarzenia z morzem. Timothy najwyraźniej czuł, że owe rozedrgane plamy, powstałe na skutek wielokrotnego przetwarzania sygnałów z różnych syntetycznych i akustycznych źródeł, to jest właśnie brzmienie, jakiego szukał. Wydany jeszcze w tym samym roku debiut Heckera pod jego prawdziwym nazwiskiem – „Haunt Me, Haunt Me Do It Again” – wypełniały urokliwe, jesienno-zimowe pejzaże, pozbawione już dudniącego beatu. Nasz bohater stworzył swój własny muzyczny język, brakowało w nim tylko kilku istotnych detali.
Przełom drugi: rok 2003. Tim podłącza pedał distortion. Jednocześnie wynajduje formułę epickiej, lekko przedramatyzowanej hybrydy dronującego ambientu i noise’owego ataku. Pomysł nabiera realnych, prototypowych kształtów w postaci dziesięciominutowego utworu „Azure Azure” – kulminacyjnego fragmentu nowego albumu. „Radio Amor” to, podobnie jak „Haunt Me”, suita złożona z pieczołowicie klejonych, zniekształconych warstw oraz silnie przybrudzonych i przesterowanych skrawków studyjnych jamów. To pierwsza pełna manifestacja charakterystycznego i rozpoznawalnego dziś heckerowskiego stylu i brzmienia. Wszystkie następne płyty są w zasadzie mniej lub bardziej udanymi wariacjami na temat „Radio Amor” i niemal każda z nich zawiera imponujący killer, próbujący podkopać pozycję „Azure Azure” (choćby „Balkanize-You” z „Mirages”).
Przełom trzeci: rok 2006. Tym razem niezupełnie muzyczny – przenosimy Kanadyjczyka do zacnej chicagowskiej oficyny Kranky Records. Wysokie oceny dla nieco ugładzonego, pozbawionego niemodnych już glitchowych naleciałości „Harmony In Ultraviolet” powodują, że Tim staje się ulubieńcem niezal-publiczności. Album eksponuje kruche melodie i czaruje podwodnym klimatem, chociaż takie „Whitecaps Of White Noise” nadal potrafi przytłoczyć kontrolowanym przesterem i podniosłym nastrojem. Wydany trzy lata później „An Imaginary Country” nie wnosi już nic specjalnie ekscytującego do patentów swoich poprzedników. Trudno wskazać na nim jakieś wybitne momenty, a prawdę mówiąc, album miejscami odrobinę przynudza. Wiele wskazuje na to, że odtąd droga Tima będzie prowadzić tylko w dół.
Rok 2011: brak przełomu. Z drobną różnicą – same kompozycje wciągają dużo bardziej niż poprzednio. Dostajemy nawet pewną rewelację: „Hatred Of Music” to, jakby wbrew swojemu tytułowi, być może najlepszy kawałek muzyki stworzony przez Heckera w ogóle. Jak zwykle melodramatyczny, z brzmieniem obowiązkowo trzeszczącym pod ciężarem nałożonych efektów, wprawia w osłupienie partiami zawodzących instrumentów dętych, bezskutecznie zagłuszanych przeróżnymi klawiszami, w tym dostojnie przygrywającymi organami. Wszystko to narasta, by nagle się załamać i w drugiej części przedstawić wyciszoną, nieco zamgloną wersję wydarzeń. Wielowarstwowe aranżacje usłyszymy jeszcze w drugim ważnym fragmencie „Ravedeath” – trzyczęściowym „In The Fog”, gdzie wspomniane organy nieustannie walczą, by wydostać się z kłębowiska brutalnie potraktowanych efektami innych instrumentów, tworząc w tym celu na początku drugiej części alians z mellotronem grającym urocze minimelodie. Jak nigdy wcześniej Hecker raczy nas długimi nieposzatkowanymi pasażami, zwłaszcza w kończącym płytę „In The Air”, gdzie podczas dwóch pierwszych części słuchamy swobodnych plumkań fortepianu. W trzeciej autor nie wytrzymuje i serwuje nam firmową dekonstrukcję w pogrzebowym nastroju. Najbardziej jednak zwracają uwagę narastające szumy w części drugiej, pełniące rolę niemal melodyczną.
Resztę albumu stanowią typowe skromne miniatury zbudowane na zgłuszonych plumkaniach fortepianu („No Drums”), gitary („Analog Paralysis, 1978”) czy mellotronu („Studio Suicide, 1980”). Choć czasami zaskakują jakimś pomysłem – jak na przykład rytmiczne, prawie trance’owe klawisze w otwieraczu „The Piano Drop” – obliczone są głównie na budowanie klimatu. Są to na szczęście krótkie momenty oczekiwania, chwile wytchnienia między głównymi daniami, którymi u Tima Heckera zawsze były i będą misternie konstruowane, dźwiękowe mini-dramaty. Tym razem nie zawiódł.
Komentarze
[7 kwietnia 2011]
[1 marca 2011]
[1 marca 2011]
@co - zdecydowanie, skoro nie ogarniasz nie jestes niezal
[28 lutego 2011]
ps. zgadzam sie z szymciem
[28 lutego 2011]
[28 lutego 2011]
[28 lutego 2011]