Ocena: 7

Ford & Lopatin

Channel Pressure

Okładka Ford & Lopatin - Channel Pressure

[Software; 7 czerwca 2011]

Joel Ford i Daniel Lopatin to goście naprawdę ogarnięci w temacie. Podejrzewam, że spora część czytelników natknęła się na wydawnictwa choćby jednego z nich. W lubianym przez polskich wielbicieli niezalu zespole Tigercity grał Ford, a Lopatin to nikt inny jak drone’owy, jednoosobowy projekt Oneothrix Point Never. I chociaż podobno Joel i Daniel są ziomkami od zamierzchłych czasów, gdy jeszcze po Brooklynie jeździły dorożki, to ich pierwsze wspólne nagranie datuje się dopiero na rok 2010. Wtedy bowiem światło dzienne ujrzała całkiem przednia EP-ka „That We Can Play”, wydana pod szyldem Games. W wyniku komplikacji, spowodowanych podobieństwem ich nazwy do pseudonimu znanego kalifornijskiego emce, duet zmienił nazwę na Ford & Lopatin. Ponadto chłopaki z Nowego Jorku zrezygnowali z labelu Hippos In Tanks (swoją drogą zajebista nazwa) na rzecz ich własnego Software Records.

I to byłoby na tyle, jeśli chodzi o zmiany. Uwielbienie tych dwóch artystów do analogowych syntezatorów pozostało nietknięte. I bardzo dobrze, bo Rolandy, Korgi i ich inne, sprawdzone klamoty gadają fantastycznie, kolorując całość płyty na klasyczne, 80’sowe barwy. Kapitalny numer pięć z zamaszyście zagraną, przesterowaną gitarą przywodzi na myśl twórczość Prince’a sprzed trzech dekad i jest jednym z najlepszych utworów, jakie do tej pory miał mi do zaoferowania rok 2011. Zerkając dwa kawałki wstecz, potężny bas w „Emergency Room” zgrabnie kontrastuje z sympatycznym, spokojniejszym wokalem. To nie koniec specjałów przygotowanych przez amerykański duet. „Voices” z wokoderowanym głosem uwodzi letnim, niemal przebojowym refrenem. Przyczerniona, popowo-r’n’b perełka w postaci „Break Inside” sama prosi się o wielokrotne repeaty. A pomiędzy te wszystkie bardziej piosenkowe dzieła wplecione są bardzo porządne, szczegółowe instrumentale, z których moim ulubionym jest „New Planet”, idealnie łączący nowoczesne, drobiazgowe podejście do produkcji z tradycyjnym brzmieniem synthów.

Kolejnym istotnym plusem, płyty jest to, że pomimo dość czytelnych inspiracji (m.in. Prince, Scritti Politti, Max Tundra), nowojorczycy nie wchodzą na grząski grunt epigonizmu i w każdym utworze zachowują artystyczną autonomię. W efekcie otrzymujemy materiał zróżnicowany, lecz spójny, równy i pozbawiony fauli, czy niedociągnięć. „Channel Pressure”, które notabene nazwę swoją wzięło od jednego z komunikatów MIDI, to naprawdę godny polecenia 14-częściowy, nowoczesny album wypełniony po brzegi szlachetnym, analogowym soundem.

Na sam koniec chciałbym się wytłumaczyć z noty, którą wystawiłem płycie. Nie będę ukrywał – miałem niemałe problemy z decyzją, gdyż album stoi dla mnie niemal idealnie wpół drogi pomiędzy siódemką a ósemką. I naprawdę chciałem dać więcej, no ale nie mogłem, coś mi na to nie pozwalało. Jednak by oddać w pełni sprawiedliwość oceny końcowej, proponuję Wam takie oto rozwiązanie:

1. W oknie przeglądarki wciśnijcie „plik” i opcję „drukuj”.

2. Po wypluciu przez Waszą drukarkę strony z tą recenzją chwyćcie za czarny flamaster.

3. Z prawej strony siódemki dopiszcie kolejno przecinek i piątkę.

4. Wypieprzcie papier do kosza (bo po c**j Wam wydrukowana recenzja).

5. Przesłuchajcie „Channel Pressure”, warto.

Paweł Szygendowski (13 lipca 2011)

Oceny

Kasia Wolanin: 7/10
Paweł Gajda: 7/10
Paweł Sajewicz: 7/10
Łukasz Błaszczyk: 7/10
Średnia z 5 ocen: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także