Kate Bush
50 Words For Snow
[Fish People; 21 listopada 2011]
Z „50 Words For Snow” i w ogóle sporą częścią dorobku Kate Bush jest trochę jak z niesławnymi koncertami Flaming Lips. Na papierze przedstawia się to, jeśli nie głupio, to przynajmniej mocno pretensjonalnie. No bo co my tu mamy tym razem? Śnieg jako leitmotiv koncept-albumu, okładkę, która przedstawia pocałunek kobiety i bałwana (próba zdyskontowania oprawy graficznej „Round And Round”?), teksty o trudnej do skonsumowania miłości tych dwojga czy niewesołym losie Yeti i last but not least featuringi Eltona Johna, śpiewaków operowych oraz brytyjskiego komika, Stephena Fry’a. Weźmy jednak pierwszy z brzegu (pozornie) ryzykowny chwyt, czyli otwierającą krążek historyjkę o spadającym na ziemię płatku śniegu, którą niepewnym, chłopięcym falsetem snuje syn Kate Bush, Bertie. Robi się z tego dialog, gdy w refrenach na jego ciche wołanie o pomoc reaguje matka, powtarzając kojąco niczym mantrę: The world is so loud / Keep falling / I’ll find you. Jakby zachęcała dorastającego Bertiego, by uwolnił się spod jej skrzydeł i nieuchronnie wyrżnął o ziemię w konfrontacji ze światem zewnętrznym. O czym by „Snowflake” tak naprawdę nie było, to napędzane tym ujmującym dwugłosem i absolutnie przepiękną, choć prostą jak budowa cepa, frazą, którą Bush wygrywa tu przez niemal dziesięć minut na fortepianie, pozostaje jedną z najładniejszych piosenek tego roku.
Już samo „Snowflake” pozwala sądzić, że na „50 Words For Snow” Kate Bush zapuszcza się w podobne rejony (estetyczne), co Anthony Gonzalez na swoim niedoszłym magnum opus, „Hurry Up, We’re Dreaming”. Bo i w jednym, i w drugim przypadku mamy do czynienia z bajkami dla dorosłych, hołdowaniu dzieciństwu, kultywowaniu naiwności itp. O ile jednak Gonzaleza mocno przy tej okazji poniosło, o tyle u Bush środki wyrazu są zawsze podporządkowane treści/konceptowi, a nie na odwrót. Przykładowo ten motyw z tytułową wyliczanką „50 Words For Snow” to nie jest najbardziej oryginalna i błyskotliwa inicjatywa, a jednak ona potrafi tchnąć w to tyle uroku, że nie sposób się nie uśmiechnąć/rozczulić, gdy Fry rzuca terminami w rodzaju vanillaswarm czy spangladasha, a Bush w totalnie rozbrajający sposób ponagla go w refrenach. I tym sposobem numer jedzie sobie leciutko przez osiem i pół minuty na fajowym, hipnotyzującym groove. No właśnie, nie chciałoby mi się rozwodzić nad poszczególnymi chwytami narracyjnymi, gdyby „50 Words” nie było zajmujące na gruncie czysto muzycznym. Tę płytkę w pierwszym odruchu chciałoby się sprowadzić do zimowej wersji „Aerial”, co jednak z automatu czyniłoby ją wtórną wobec poprzedniczki, skoro poza aurą nie wnosi nic do tematu. Okej, do pewnego stopnia można by te albumy traktować jak awers i rewers, bo tu też całość składa się z sennych, klawiszowych teł uzupełnionych dyskretnymi orkiestracjami i z ciepłych i jednocześnie bogato ornamentowanych melodii. Tyle że na „50 Words” Bush odcedza to, co w „Aerial” było najlepsze, czyli progresywny, rozstrzelony pop „Sky Of Honey”, z co bardziej zachowawczych chwytów na „Sea Of Honey”.
Są na tej płycie dwa momenty, które budzą moje wątpliwości. Pierwszy z nich to „Snow In At Wheeler Street” – ładniutka w gruncie rzeczy kompozycja, ale – jak to u Bush czasami bywa – balansująca na granicy dobrego smaku, bo zarówno tekst, jak i co bardziej agresywne wjazdy Eltona Johna zalatują nieco power balladami Meat Loafa. Moment numer dwa, czyli efekciarska modulacja wokalu w najsłabszym z całego zestawu „Wild Man”, to skok w rejony okupowane przez Karin Dreijer. Niezależnie od tego, czy Bush w ogóle jest świadoma istnienia The Knife/Fever Ray, takie próby aktualizacji brzmienia automatycznie deprecjonują wartość tej muzyki, bo to, co w niej najlepsze wynika bezpośrednio z jej anachronicznego (ergo ponadczasowego) charakteru. Gdyby Kate Bush była bardziej przyziemna i śledziła tętno pulsu, „50 Words” byłoby pewnie kolejnym krążkiem Florence & The Machine. Co przypomina mi o takim biznesie rodzinnym, CirKus, który pełna szlachetnych intencji stworzyła parę lat temu moja ulubiona Neneh Cherry razem z mężem, córką i jej chłopakiem. I to mogłoby być równie ujmujące muzycznie, co konceptualnie, gdyby Cherry nie siliła się przy okazji na nadrabianie zaległości, idąc w super modny trip-hop. Tymczasem Bush takich tendencji na szczęście jakoś szczególnie nie przejawia i bardziej niż jakimiś dubstepami i „Yonkersami” jest zaaferowana swoim tak zwanym życiem wewnętrznym.
Komentarze
[11 grudnia 2011]
[4 grudnia 2011]
[1 grudnia 2011]
Za to album w porownaniu do komercyjnej i uwielbianej Florencji, ktora bardziej liczy na plecy niz wlasna kreatywnosc to raczej cios dla Pani Bush.
Jak na artystke, ktora liczy na siebie i bez owijania w bawelne serwuje to co uwaza za dobre, bez patrzenia na trendy i mainstream, bez podlizywania sie krytykom- to spelnila swoje zadanie na 6stke.
Dla mnie to album roku jesli nie ostatniej dekady. Oby tak dalej.
[1 grudnia 2011]
[30 listopada 2011]
[30 listopada 2011]
http://www.screenagers.pl/index.php?service=albums&action=show&id=2066
[30 listopada 2011]
[30 listopada 2011]
Jeśli mi się przypomni, gdzie to było, to przekleję. W każdym razie do tego piłem.
[30 listopada 2011]
[30 listopada 2011]
ee, dlaczego niesławnymi?