Najlepsze albumy roku 2010
Miejsca 10 – 1
10. Onra – Long Distance
Odkrycie boogie funku dało wielu beatmakerom zupełnie nowego kopa i Onra nie jest tu wyjątkiem. „Chinoiseries” wywindowało Francuza na wysoką pozycję wśród instrumentalnych hiphopowców, także dzięki źródłom wykorzystanych sampli – powiedzcie szczerze, ilu z Was zna wietnamską muzykę? No właśnie. Ale wielu z nas zna Dam-Funka, który dla „Long Distance” jest naturalnym punktem odniesienia. Kolejnym krokiem będzie przywołanie tradycji lat 80. i mamy nakreślone – mniej więcej, rzecz jasna – granice, w których Onra porusza się na swoim drugim albumie. Moda na eightisowy vintage jest jedną z najbardziej męczących muzycznych tendencji, do tego zdaje się trwać w nieskończoność, ale Francuz uniknął banału, wychodząc daleko poza syntezatorowy sznyt. Paweł Sajewicz w swojej recenzji przywołał chillwave i rzeczywiście – na „Long Distance” sposób uchwycenia dusznej atmosfery jest dość podobny do patentów z tego nurtu. Onra z racji hiphopowego charakteru działalności rezygnuje z całkowitego rozmycia brzmienia, ale wrażenie pozostaje. Słyszałem narzekania, że bity z „Long Distance” są czasami oparte na zbyt oczywistych samplach i pętlach, ale nie oszukujmy się – to sztuka takie pętle znaleźć, obrobić i przystroić do własnej wizji. Jednak najjaśniejszymi punktami albumu są kawałki wokalne – „High Hopes” z Reggiem B to w ogóle jeden z moich ulubionych numerów tego roku. Onrze brakuje pomysłowości i talentu Dam-Funka, ale ma niesamowite wyczucie konwencji, po których porusza się ze smakiem. Bo to, że jest wyśmienitym archeologiem samplingu, wiedzieliśmy już dawno. (Paweł Klimczak)
9. Deerhunter – Halcyon Digest
„Halcyon Digest” jest wynikiem kolejnego wylewu osławionego „strumienia świadomości” Bradforda Coxa. Doprawdy ciężko uwierzyć, że ten sam człowiek zamyka się w sypialni i wyrzuca cały egzystencjalny smutek, który leży mu na sercu, a następnie w coming outach zdradza obsesję wiktoriańską architekturą z okolic Detroit i ostentacyjnie dissuje hipsterski półświatek. „Halcyon Digest” odbija wszystkie wewnętrzne sprzeczności lidera mdłym światłem; gęsta, schizofreniczna atmosfera krążka jest nieustannie przebijana prostymi, przystępnymi jak nigdy dotąd melodiami. Tam gdzie u innych artystów podobne zabiegi prawdopodobnie skończyłyby się co najwyżej rzuceniem nudą zamykającą przygodę z płytą, tu siedzimy na wpół zahipnotyzowani, chłonąc każde wybrzmienie roztapiającego się w półhałasie akordu. Jestem autentycznie bezradny słuchając eterycznego „Helicopter” o samobójstwie męskiej rosyjskiej prostytutki (!), czy „Desire Lines”, które próbuje udźwignąć weltschmerzowy casus i jest tak samo blisko oczyszczającej naiwności, jak i backstage’owego, ironicznego uśmiechu Coyne’a. Ale i tak mam wrażenie, że najlepsze jeszcze przed nim. (Sebastian Niemczyk)
8. James Blake – Klavierwerke [EP]
Można toczyć spory o wyższości „Klavierwerke EP” nad „CMYK EP”, lecz prawdopodobnie z góry będą one skazane na jałowość, rzecz dotyczy bowiem indywidualnych preferencji: miłości do r’n’b lub zatracenia się w klasycznym brzmieniu pianina. Na dotychczasowych wydawnictwach młody producent z Bristolu wypracował klarowną wizję swojej twórczości: wycofanej, introwertycznej, mantrycznej, stojącej w subtelnej opozycji do drugiego nurtu dominującego w postdubstepowej rzeczywistości – masywnych i epickich singli spod znaku londyńskiej wytwórni Night Slugs czy brzmienia purple. Wyjątkowo świadomie poruszając się po mapie historii muzyki popularnej i tradycji brytyjskiej sceny tanecznej, Blake wyprowadził z tych sonicznych doświadczeń swój szalenie unikalny i błyskawicznie rozpoznawalny styl. Na wyzutym z melodii „Klavierwerke” James Blake, korzystając z radykalnie poszatkowanych sampli swojego głosu, skrawków dźwięków, skąpo dozowanych uderzeń w klawisze, dubowych zniekształceń i w końcu szalenie genialnej gry ciszą, zagłębia się w swój autystyczny, pełen obsesji wewnętrzny świat. To płyta ucząca cierpliwości, skupienia na drobnych, pozornie nieistotnych szczegółach, wymagająca od słuchacza maksymalnej uwagi, lecz nieobiecująca w zamian nic poza nerwowo porozrzucanymi tropami budującymi tę nietuzinkową wrażliwość autora. (Marta Słomka)
7. Four Tet – There Is Love In You
Ładne, ale na tym koniec. Chyba nie tylko ja tak myślałem po pierwszych przesłuchaniach w styczniu minionego roku. Mamy znowu styczeń, a „There Is Love In You” dość zaskakująco pojawia się wysoko w naszym rankingu. Nowy album Hebdena, co do którego chyba nikt nie robił sobie większych nadziei, w sposób delikatny wpełzł gdzieś pod skórę, okazując się najciekawszym dokonaniem Kierana od czasów „Rounds”. Przesadą byłoby stwierdzenie, że Four Tet odnajduje tutaj siebie na nowo, ale na pewno dokonuje kilku korekt stylistycznych, dzięki którym ten materiał emanuje świeżością i energią („Love Cry”), melodycznym czarem („Angel Echoes”, „She Just Likes To Fight”) oraz sympatyczną niesfornością („Sing”). Miejsce pierwsze w kategorii „Powrót do formy”. (Paweł Gajda)
6. Violens – Amoral
Kto pamięta ekscentryczny finał ostatniego albumu Lansing-Dreiden, mógłby sądzić, że Violens – kolejna inkarnacja muzycznego skrzydła L-D – wybierze twórczość jeszcze bardziej ekscesywną. Oczywiście tutaj – zgodnie z zasadami Sztuki – czeka niespodzianka: „Amoral” jest bowiem konwencjonalnym zbiorem piosenek rozstrzelonych po mapie gitarowego popu lat 80. Pod żadnym z dwunastu indeksów nie kryją się powermetalowe wjazdy, więcej tu Replacements niż Yes i Asii, a członkowie zespołu są znani z imienia i nazwiska (pseudonimu?). Jednak z macierzystym projektem Violens łączy nie tylko melodyczna wrażliwość lidera obu grup – Jorge Elbrechta. „Amoral” w równym stopniu co „The Dividing Island” jest przedłużeniem konceptu kolektywu artystycznego, dla którego popularna piosenka jest tylko jedną z możliwych form ekspresji. Zważcie bowiem, że Lansing-Dreiden to nie jest zespół, ale firma multimedialna, której działalność obejmuje rysunki, kolaże, rzeźby i wideo-art, jak również produkcje muzyczne i „Death Notice” – darmowy magazyn zawierający opowiadania i obrazy (lansing-dreiden.com). No i oczywiście cała ta zgraja rezyduje w Nowym Jorku (pewnie w lofcie z przeszklonym sufitem!). Zamiast jednak przesunąć się poza granicę dopuszczalnego zadęcia, Violens wybierają bezpośrednie inspiracje: bas „I Will Dare” The Replacements, przestrzenną gitarę wczesnego Edge’a i wokal, który doskonale godzi punkowe gówniarstwo z morrisseyowską manierą. Te zasadnicze sprzeczności leżące u podstaw „Amoral” decydują o finezyjnym efekcie końcowym, który raz to wydaje się prosty i „szczery”, kiedy indziej wysmakowany i kruchy. Nie można jednak odbierać Violens inaczej jak poprzez recepcję całości kreacji – więc zadajcie sobie trud, by posłuchać ich remiksów, obejrzeć klipy („Never Let You Go” jako wstrząsająco pomysłowa summa ambicji Lansing-Dreiden), by w końcu poczuć się tak nowojorsko, jak oni muszą czuć się na co dzień. Gwarantuję, że w ten sposób dostarczycie do organizmu zalecaną dzienną porcję artyzmu. (Paweł Sajewicz)
5. Erykah Badu – New Amerykah Part Two: Return Of The Ankh
Nigdy nie potrafiłem z absolutną pewnością i spokojem sumienia zhierarchizować dyskografii Eryki Badu. Z dwóch powodów: żadnego albumu z jej dorobku nie nazwałbym „najsłabszym”, bo byłby to termin rażąco niestosowny, a poza tym moje próby porównania i wzajemnego wartościowania poszczególnych jej albumów kończyły się zwykle na niczym, gdyż nie potrafiłem wyłonić żadnego zwycięzcy. Dlatego nie mogę stwierdzić, że „New Amerykah Part Two (Return Of The Ankh)” to najlepsza płyta Badu – wydaje mi się za to najbardziej świadomym i dojrzałym wydawnictwem w jej karierze.
Naturalnie, Erykah zawsze była jedną z najbardziej metaświadomych postaci współczesnej muzyki i, jak sama skromnie przyznaje, nie miała żadnych wątpliwości co do rozwoju swojej kariery, którego plan opracowała dokładnie już dawno temu, jeszcze zanim w wieku szesnastu lat jako Apples kopała ludziom tyłki w walkach na rymy. Wykazała się przy tym poczuciem humoru (szczególnie, że Erykah raczej miażdżyła oponentów) i większą inwencją niż Chris Martin, gdy nadawał imię swojej córce.
I chociaż w „Window Seat” padają słowa I don’t wanna time-travel no more, to przecież druga część „New Amerykah” pełni też funkcję wehikułu czasu, bo Erykah z lekkością porusza się nie tylko po różnych płaszczyznach stylistycznych – poszczególne utwory można przypisać konkretnym odcinkom na muzycznym tajmlajnie. Jednak, mimo bodaj najszerszego spośród albumów Badu spektrum gatunkowego, „Return Of The Ankh” słucha się niezwykle lekko. I chociaż Erykah bawi się trochę ze słuchaczem w muzyczne podróże w czasie i przestrzeni, to nie powoduje to nigdy spadku jakości kompozycji, a ponadto cały materiał emanuje zupełnym luzem i pozytywną energią (co jest przecież całkowicie zamierzonym i istotnym dla artystki czynnikiem).
No i wreszcie po całej tej zabawie następuje dramatyczny, trzyetapowy powrót do teraźniejszości i Erykah faktycznie rezygnuje już z time-travelingu. Wygląda więc na to, że znów z absolutną świadomością wszystko sobie zaplanowała i zrealizowała: całą tę kompletną mozaikę najdrobniejszych, funkcjonujących w ramach spójnego systemu detali. I ponieważ zrozumiałe mogą być wątpliwości, czy Erykah Badu faktycznie jest boginią, to element jej garderoby w poniższym klipie stanowi niezbity dowód na to, że jest przynajmniej superbohaterem. (Mateusz Błaszczyk)
4. Janelle Monáe – The ArchAndroid
Jeśliby się głębiej zastanowić, sukces tej dziewczyny jest dość zadziwiający. 25-latka porwała się na epicką, futurystyczną koncepcję, w dodatku wielokrotnie już eksploatowaną w popkulturze. Zaprezentowała się jako klasowa wokalistka soulowa, ale bardziej w typie klasycznej divy niż rześkiej, wyzwolonej kobiety, która dobrze śpiewa, ale przede wszystkim świetnie wymachuje różnymi częściami swojego ciała. Co zdaje się najistotniejszym środkiem wyrazu dla większości czarnoskórych wokalistek soul i r’n’b. A skoro o tym mowa. W dwóch wideoklipach do „The ArchAndroid” Janelle nie pokazuje absolutnie nic. Na „Cold War” widzimy tylko jej nieco beznamiętną twarz, na „Tightrope” dziwny układ taneczny zwielokrotnionych wizerunków Marleny Dietrich w czarno-białych jazzówkach. Sęk w tym, że ta dziewczyna sprzedaje nam na swojej płycie własne kulturalne fascynacje – rzeczy, które poznała, i którymi zachwycała się przez całe życie w stylu „jakby jutra miało nie być”. Dlatego na tym krążku jest praktycznie wszystko. Znajdziemy tutaj nie tylko klasyków muzycznej popkultury, ale też odwołania do poważki, literatury, filmu czy telewizji, o czym już obszernie pisał Łukasz Błaszczyk w swojej recenzji. Ponieważ „The ArchAndroid” trwa jakieś 70 minut, trzeba mieć sporo samozaparcia, by nie tylko pochylić się nad tą płytą, ale i starać się ją zrozumieć, wejść w świat Janelle i jej kreacji oraz na chwilę w nim pozostać. Odbiór muzyki i refleksja nad nią nie jest biegiem na 110 metrów przez płotki, więc zajebiście, że od czasu do czasu pojawiają się takie rzeczy jak „The ArchAndroid”: zdecydowanie za długie, misternie przekombinowane, przesadnie bogate w wątki, motywy i offtopiki. To trochę jakby sens istnienia dzieł sztuki, czyż nie? (Kasia Wolanin)
3. Flying Lotus – Cosmogramma
To był wyjątkowo ciekawy rok w muzyce elektronicznej. Mieliśmy udane powroty (Four Tet), oryginalne zjawiska (James Blake czy Mount Kimbie), ale też i bolesne upadki (Squarepusher). O nikim nie mówiło się chyba jednak tak dużo i równie często, co o Stevenie Ellisonie. Oczywiście głównym powodem tego stanu rzeczy była premiera płyty „Cosmogramma” – albumu, który okazał się świetnym i momentami zaskakującym rozwinięciem pomysłów z „Los Angeles” sprzed dwóch lat. Flying Lotus zaczął też kształtować trendy, założył wytwórnię Brainfeeder, dla której w tym roku swoje płyty (bardzo udane!) nagrali Teebs i The Gaslamp Killer (EP-ka „Death Gate”). W latach 90. niezaprzeczalnym guru instrumentalnego hip-hopu był DJ Shadow, teraz sytuacja jest zupełnie inna. Flying Lotus to już nie tylko gwiazda wytwórni Warp – to przede wszystkim współczesna ikona poszukującej elektroniki. I to właśnie do niego będziemy w najbliższym czasie z uporem porównywać jego konkurentów. (Piotr Wojdat)
2. Ariel Pink’s Haunted Graffiti – Before Today
Ariel Pink wydaje mi się twórcą lekko przereklamowanym, co jednocześnie nie przeszkadza mi uważać go za artystę niedocenionego. Jego koncert w Kamieniołomach nie podobał mi się do tego stopnia, że wyszedłem z niego przed końcem, a mimo to, gdyby zagrał tak blisko raz jeszcze, kupiłbym bilet bez wahania. Cóż, chyba po prostu wypada przyznać, że niezbyt lubię gościa. Lecz gdy ktoś nazwie „Before Today” płytą roku, to chętnie przytaknę. Jest wiele prowokującego do myślenia, niepokojącego i zmuszającego do ciągłej weryfikacji poglądów w tym Kalifornijczyku. Tajemniczo wpływowy – do niedawna nikt nie mówił o tym głośno, ale co rusz to słychać. Obrosły legendą geniusza swojej własnej sypialni – proces pisania piosenek jest w przypadku Pinka tym bardziej zagadkowy, że na koncertach otacza się zgrają utalentowanych instrumentalistów, samemu ograniczając się do mikrofonu. Wreszcie naczelny „kultowy artysta” ery, która zniosła pojęcie kultowego artysty – fani obrazili się, kiedy podpisał kontrakt z 4AD i nagrał zestaw gładkich i uporządkowanych, jak na siebie, piosenek. Rzeczywiście, na parę chwil kabel łączący mojego laptopa z wieżą wysunął się na dwa lub trzy milimetry, obcinając kilka z kluczowych częstotliwości, co pozwoliło „Before Today” zabrzmieć na miarę oczekiwań purystów Rosenbergowego talentu.
I chyba tylko tym – może kilkudziesięciu w Polsce, kilkuset na świecie – „pozytywnie zakręconym” snobom (sorry! to słowo samo się ciśnie na usta) wyznającym Ariela Pinka przeszkadza jednogłośny zachwyt nad „Before Today”. Że jest najbardziej uporządkowanym, najmniej postrzelonym zestawem jego piosenek, pozwala zaklasyfikować tę płytę jako jego schyłkową. Zgoda, nic bardziej nie zniechęca najzagorzalszych wyjadaczy niż uniwersalny poklask przesadnie żarliwych neofitów – w tym przypadku rozpięty od Piotra Metza po latami deprecjonujący artystę Pitchfork (piątkowe oceny wcześniejszych albumów). Tyle, że jakąkolwiek dyskusję na temat tej płyty w kontekście jej poprzedniczek zaczynałbym od postawienia grubej kreski: „Before Today” NIE JEST nowym albumem Ariela Pinka, jest pierwszym albumem ZESPOŁU Ariel Pink’s Haunted Graffiti, powstałym przy współudziale kilkunastu muzyków w regularnych, profesjonalnych studiach nagraniowych. Damn, był z nimi nawet producent. Najprościej byłoby w tej sytuacji udawać, że poprzednie płyty to zamknięty rozdział, a „Before Today” otwiera zupełnie nową kartę, gdzie uduchowionego, nawiedzonego szarlatana sypialni zastąpił lekko niezrównoważony frontman grupy kompetentnych instrumentalistów, dla których granie zawodowego psycho-popu to bułka z masłem.
Pink na „Before Today” przypomina bowiem zwariowanego geniusza, którego ktoś przebrał w smoking i kazał dostarczać masowej rozrywki – słuchając tych piosenek parę razy boimy się, że za chwilę odwali mu i wszystko zepsuje, ale spokojnie, on nigdy nie przekracza granicy. Ekscentryzmy w rodzaju beefheartowskiego intro, obłąkanych wrzasków „L’Estat” czy monotonnej psychodelii „Revolution’s A Lie” nadają idealny sens tym bankietowo-koktajlowym szlagierom w rodzaju „Can’t Hear My Eyes” czy „Beverly Kills” (w którym to swoją drogą Rosenberg nieświadomie przywołał melodię najlepszego polskiego singla 2010 nagranego w 1984). O tym, że „Round & Round” umiłowaliśmy ponad resztę piosenek z minionych dwunastu miesięcy, wiecie już od wczoraj. Sęk w tym, że to nawet nie musi być najlepszy moment tej płyty – po piętach depczą mu widmo przebojów Hall & Oates w postaci „Friday Night”, wspomniana fleetwood-macowska perła „Can’t Hear My Eyes” i rewelacyjny cover sixtiesowego obskura „Bright Lit, Blue Skies”.
Jeszcze dwanaście miesięcy temu mogliśmy tylko – parafrazując Marka Jóźwika przed biegiem Usaina Bolta – wołać: „Jak nie dziś, to kiedy? Jeśli nie kto, to Pink!”. I w tym kontekście myśl, że nie tylko nagrał album będący w ścisłym topie roku, ale jeszcze zainspirował większość z pozostałych mu towarzyszących, na czele z tym poniżej, ma prawo zakręcić łezkę w niejednym oku. (Kuba Ambrożewski)
1. Toro Y Moi – Causers Of This
Bądźmy szczerzy: kiedy recenzując przeszło rok temu ostatnie jak dotąd wydawnictwo Animal Collective pozwoliłem sobie spuentować tekst „przepowiednią” dni chwały Chaza Bundicka na Screenagers, większość zainteresowanych miała już za sobą całkiem sporo odsłuchów wrzuconego do sieci kilkanaście dni wcześniej debiutanckiego krążka Toro Y Moi. Czym pachnie flirt z produkcjami nieprzeciętnie uzdolnionego młodziana z Południowej Karoliny, wiedzieliśmy tak naprawdę dużo wcześniej. Jeśli pamiętne „wakacje z Bundickiem” latem 2009 roku były owocem jakiegokolwiek hype’u, to raczej oddolnego – działaniem zupełnie spontanicznym, pełnym żarliwości i dającym grupce fanatyków poczucie uczestnictwa w czymś naprawdę, z perspektywy muzycznej pasji, istotnym. Najbardziej nawet entuzjastyczne recenzje, które pojawiły się później w różnych zakątkach Internetu, były w większym stopniu ukoronowaniem zajawki niż próbą jej wprowadzenia, ukonstytuowania nowego ładu. Ci, którzy oczami wyobraźni już wtedy widzieli w Bundicku potencjał na podbicie końcoworocznych list, mają dziś powody do satysfakcji.
Mniej lub bardziej symptomatycznym zbiegiem okoliczności tegoroczne podsumowanie to trzeci już – po listach dekady i rekapitulacji roku 2009 – z rzędu ranking, w którym palma pierwszeństwa przypada dziełu utkanemu z sampli. O ile jednak nieokiełznani neurastenicy z The Avalanches przypominali w swym pędzie ku wycinankowej perfekcji dzieci z kolorowym papierem i nożyczkami w dłoniach, a zaprzęgnięcie do samplerów było dla nich naturalną metodą ekspresji, tak Bundickowi bliżej raczej do towarzystwa z Baltimore. Chazwick jest bowiem songwriterem z krwi i kości, dla którego fundamentalne znaczenie w procesie twórczym ma treść, nie forma. Ta jest w wypadku Amerykanina ledwie niechętnie przestrzeganym konwenansem, plastyczną masą domagającą się ustawicznego przeformowywania. Tyle tylko, że kiedy z jego kompozycji zerwie się – jak w wypadku wypływającego z głośników serią orzeźwiających sonicznych fal „Causers” – ozdobny, obsypany brokatem papier, otrzymamy prawdziwy skarb: stos koronkowych, majestatycznie pnących się ku popowym niebiosom melodii. Studyjne wykonanie „You Hid”, jeden z najpiękniejszych skrawków muzyki, jaki dane było mi kiedykolwiek usłyszeć, mówi przecież wszystko. Znamienne, że wielu szalikowcom śledzącym poczynania Chaza od samego początku, udałoby się skompilować z rozsianych po żyznej, internetowej glebie pojedynczych tracków Amerykanina przynajmniej jeden album subiektywnie „lepszy” od „Causers Of This”. Utrzymany w tonacji korzennego indie rocka, rozerotyzowanego french touchu, akustycznego smęcenia, namiętnego disco, postdillowskiego instrumental hip-hopu – możliwości jest wiele. Spróbujcie teraz zamknąć Bundicka w jakimkolwiek muzycznym getcie. Niemożliwe?
Na jak niebywały paradoks zakrawa więc fakt, że to właśnie Bundick, reagujący przecież na jakiekolwiek próby etykietowania jego muzyki cokolwiek alergicznie, stał się nieumyślnie ikoną chillwave’owego genre, a samo „Causers” swego rodzaju manifestem estetyki, której definicję spłycane są nieraz złośliwie do pokracznych formułek w kształcie „plaża-melancholia-pstry klawisz-core”. A przecież nie potrzeba wcale słuchu absolutnego ani znajomości setek fachowych muzykologicznych terminów, aby uświadomić sobie, że w swoim spojrzeniu w przeszłość Bundick sięga znacznie dalej niż do wyblakłych plażowych fotografii i romantycznego kiczu sprzed trzech dekad. Rozkochany w beachboysowskiej polimetrii i w każdym calu dopieszczający swe utwory od strony kompozycyjnej, Chaz jednoznacznie zwraca się ku esencji, korzeniom muzyki pop – i w pewnym sensie składa im cześć. Przewrotnie więc, jeżeli po całym nurcie chillwave będzie musiała pozostać, poza kilkoma tuzinami znakomitych singli, jedna jedyna wybitna płyta, to będzie nią właśnie „Causers Of This”. Może i bezgraniczne uwielbienie dla tego krążka i nieco wstydliwy kult jednostki nosi z pewnej perspektywy znamiona sekciarstwa, ale kiedy pomyślę sobie, jak duże piętno odcisnęły na muzycznej wrażliwości wielu bliskich mi osób domowe nagrywki niepozornego okularnika zza Atlantyku, to nie mam wątpliwości, czy chcę przynależeć do tej sekty. I niechaj mnie Jim Jones pochłonie, jeśli popełniam błąd.(Bartosz Iwański)
Komentarze
[7 stycznia 2011]
[7 stycznia 2011]
[7 stycznia 2011]