Flying Lotus
Cosmogramma
[Warp; 3 maja 2010]
Wchodzisz w to? Najlepiej włącz sobie ten krążek nocą, w ciemnym pokoju i na słuchawkach. I zobacz cały wszechświat, wszystko, co było, jest i będzie zamrożone w jednym ujęciu fotograficznym. Gdzie początek myli się z końcem, pojawiając się gdzieś w środku. Kosmiczny dramat. Środki zmieniające stan świadomości niepotrzebne, wystarczy odrobina wyobraźni. No dobra, wystarczy tego. „Cosmogramma” to po prostu prześwietny album. Świadectwo progresu niebanalnego muzyka. Tak, jak tematycznie Flying Lotus wystrzeliwuje siebie wprost z rozgrzanych słońcem ulic Los Angeles w pozaziemskie przestrzenie, tak i muzycznie zakłada on siedmiomilowe buty.
Steven Ellison przebył długą drogę. Od lekko nudnawego, sztampowego „1983”, przez rewelacyjne, odświeżające abstrakcyjny hip-hop „Los Angeles”, aż do stojącej ponad stylistycznymi podziałami, odrobinę mistycznej i rozbuchanej „Cosmogrammy”. Ten skromny i nieśmiały chłopak z LA pokazał, że jest obecnie jednym z najoryginalniejszych twórców muzyki nie tylko elektronicznej. I tak sobie myślę, że mimo całej konfuzji i kontrowersji pojawiających się wśród niektórych słuchaczy oraz recenzentów, widzimy się z tym wydawnictwem za niecałe 10 lat, przy okazji podsumowania dekady.
Wszystkie te nowości mogą w pierwszej chwili przytłaczać, ale gdy tylko się z nimi oswoimy, pozostaje rozsiąść się wygodnie i podziwiać widoki. Na przykład cudnie zazębiającą się rytmikę „MmmHmm” komplementowaną prostą, acz prześliczną melodią wymruczaną przez Thundercata albo totalnie upalony klimat „Zodiac Shit”; syntezatorową orgię „Computer Face//Pure Being”; przywołujące ducha elektrycznego jazzu lat 70. „Arkestry”, „German Haircut” czy „Dance Of The Pseudo Nymph”; urocze zaśpiewy Thoma Yorke’a w „...And The World Laughs With You”; przejażdżkę na grzbiecie zodiakalnego byka w „Nose Art”; piłeczkę pingpongową nabijającą rytm i smutny głos znanej z poprzedniej płyty Laury Darlington w „Table Tennis”. No i wreszcie, a może przede wszystkim, dziki, galaktyczny taniec całej instrumentacji w „Do The Astral Plane” i „Galaxy In Janaki”. Ale niech was nie zmyli to rozczulanie się nad szczegółami – „Cosmogramma” powinna być widziana i słuchana jako całość, jako twardy i niepodzielny monolit z „Odysei kosmicznej” Kubricka.
Mamy tu oczywiście firmowe dźwięki Flying Lotusa – krótkie, jakby ledwie naszkicowane utwory, trzeszczące, zachwaszczone, niewyrównywane beaty, rozwibrowane, lekko niestrojące syntezatory i makabrycznie wręcz skompresowane brzmienie. No trudno pomylić go z kimś innym, nawet mimo że po poprzednim albumie co drugi producent chce brzmieć jak on. Ale nasz bohater wyjmuje w tym momencie asa, którego tak długo trzymał w rękawie. Ba! Ten as wydaje się mnożyć w oczach/uszach. Mniejszy udział sampli w tkance dźwiękowej rekompensowany jest partiami żywych instrumentów. Jazzowe i awangardowe dziedzictwo rodziny Ellisona, które wcześniej w jego muzyce zaznaczało się w sposób minimalny, tutaj eksploduje niczym supernowa. Wkradają się też elementy ambientowe. Sam zainteresowany twierdzi, że wreszcie zaczyna tworzyć rzeczy, które odzwierciedlają wszystkie jego muzyczne fascynacje.
W pierwszych słowach tej recenzji uprzedzę lojalnie, że to nie jest płyta dla zwolenników tzw. focusu w muzyce. Pierwsze słuchanie „Cosmogrammy” pozostawi ich z wyrazem wielkiego WTF malującym się na twarzach. Najnowsze dzieło FlyLo to jazda bez trzymanki i bez zapiętych pasów kosmicznym rollercoasterem. Jego „Autostopem przez galaktykę”, tylko na poważnie. Jeśli nie jesteś na to gotowy, wypadniesz na pierwszym ostrzejszym zakręcie, a ten znajduje się już w początkowych sekundach otwierającego „Clock Catcher”. A potem trzęsie coraz bardziej. Mnóstwo zaskakujących i niezrozumiałych zwrotów akcji, przeskoków czasowych, wielkie odległości pokonywane z prędkością światła, bez czasu na zastanowienie i bez możliwości dogłębnego zwiedzenia niczego. Jeśli cię to przeraża lub przerasta – zapomnij o tym albumie i nie czytaj dalej.
Komentarze
[20 stycznia 2015]
XDDD
[13 października 2012]
[13 kwietnia 2011]
[13 kwietnia 2011]
[13 kwietnia 2011]
przerasta mnie najwyraźniej
[31 stycznia 2011]
więc co za różnica? niech se ma te 9, płytę roku, intelektualny wielowymiar (kiedyś mi wyszło takie coś w programie fruity loops - teraz jestem bardzo podbudowany i połechtany), a ja namawiam gorąco wszystkich - spiraćcie sobie to, ściągnijcie, a kasę wydajcie na kolację dla dziewczyny, a o tym potworku w przyszłym roku nikt nie będzie pamiętał (do podsumowania pierwszej dwudziestolatki XXI - kiedy to wyląduje w pierwszej dziesiątce, żeby nie było, że pan recenzent się pomylił)
[24 września 2010]
Cosmogramma jest oczywiscie znakomita, nawet nie zauwazylem, kiedy wyladowala na mp3
[21 sierpnia 2010]
[16 sierpnia 2010]
[11 maja 2010]
[11 maja 2010]
[10 maja 2010]
[10 maja 2010]
[10 maja 2010]
A czekanie na Actress mnie dobija i dołuje. Nie cierpię przemysłu muzycznego z tą jego całą marketingową celebracją wydawania płyt.
[10 maja 2010]
[10 maja 2010]
[10 maja 2010]
A co do szczegółów jeszcze, to czy w "Pickled" jeszcze nie natrząsamy się / oddajemy hołdu Squarepusherowi?
No i szykuj się na Actress.