Onra
Long Distance
[All City; 4 maja 2010]
Wieczorem 21 maja, kiedy piszę te słowa, Onra – jeśli tylko nie zatrzymała go powódź – rozpoczyna w Krakowie występ przed polską publicznością. Biedny, poczciwy Francuz – przypuszczam, że przyjeżdżając tu, nie oczekiwał wystrzałowego przyjęcia (wiecie, to jeden z tych artystów, na których koncerty wchodzi się za 15 zł, *nie* czekając w kolejce groźnych psychofanów) i zapewne opuszczając nasz kraj, wciąż trwał będzie w przekonaniu, że grupka 100 – 200 osób, które łącznie słuchały go na kameralnym „tournee”, to wszystko, na co mógł liczyć. Nie staram się odgrywać teraz roli proroka, ale „dam odciąć sobie ćwierć języka”, jeśli w najbliższym czasie uwaga polskiej blogosfery nie skupi się właśnie na Onra i jego nowym albumie. Szkoda: francuski producent będzie wtedy daleko stąd i dyskusji nad swoją twórczością pewnie nie zarejestruje; a mógłby zdziwić się, jakie emocje jest w stanie wywołać wśród Polaków zestawienie słów „Riddick”, „chillwave” i „neo-soul” („prog-rock”?).
Nie pamiętam już, kto i w jakim kontekście zastanawiał się, czy w zachodnich demokracjach, o wiele przecież bogatszej tradycji popkulturowej, spory nad ideami muzyki rozrywkowej są równie zaciekłe co u nas. To pytanie nie potrzebuje odpowiedzi, by oddać poziom emocji, które towarzyszą nam, ilekroć próbujemy w recenzje/artykuły/komentarze ubrać sens tego, co jawi nam się fajnością muzyki. Onra wstrzeliwuje się w sam środek tej „fajności”, albowiem jego „Long Distance” stanowi wypadkową dwóch gorąco dyskutowanych trendów ostatnich miesięcy: z jednej strony sentymentalnie ejtisowy, z drugiej, futurystycznie funkowy, jest namacalnym potwierdzeniem argumentu podnoszonego w wielu miejscach sieci, że od Toro Y Moi do Dam-Funka droga nie jest daleka. Album Francuza otwiera zwięzłe intro na rozmytych klawiszach, które po chwili ustępuje miejsca mantrycznej pętli syntezatora i rezonującego beatu; wszystko to poprzedza oświadczenie I want to hear future funk i w niespełna cztery minuty gra Onry staje się, jeśli nie oczywista, to logicznie zrozumiała. Wszystko tu szybuje: czy tłusty kick-drum, czy podcinające gitary – każdy składnik unosi się w chmury jakby luksusowy Concorde relacji Los Angeles – Paryż. Niby to ciężka, stalowa konstrukcja, a jednak lata! Nic więc dziwnego, że skojarzenia, które wywołuje ta muzyka, rozciągają się pomiędzy eksluzywnym, acz zmechanizowanym funkiem schyłkowego etapu disco (Slave i Steve Arrington wydają się naturalnym punktem odniesienia) a zbudowaną na samplach tęsknotą za na poły mitycznymi latami 80. Revival obu tych nurtów znalazł swoich luminarzy w osobach Dam-Funka i Chaza Bundicka, i jak pokazuje recepcja ich twórczości, nie potrzebuje innych adwokatów. Trzeba zatem zacząć się zastanawiać, czy francuski Azjata, porywając się na zachodnie wybrzeże USA z epickim albumem, jest bardziej genialny, czy bardziej szalony. Albo to zwykły koniunkturalista, dotąd średnio rozpoznawalny, który znalazł sposób na wypromowanie swojej osoby?
No właśnie – ktokolwiek słyszał debiutancki album orientalnego Francuza, „Chinoiseries” z 2007 r., przy pierwszym zetknięciu z „Long Distance” może utwierdzić się w przekonaniu, że Onra to li tylko muzyczny „Zelig”, zręcznie przyjmujący cudze brzmienia, niezdolny jednak do wykształcenia własnej osobowości. Pochodzący z rodziny o wietnamskich korzeniach, trzy lata temu dał się poznać jako zręczny imitator J Dilli, a bardziej jeszcze Oh No – tzn. brata Madliba, produkującego podobne „Chinoiseries” instrumentalne hip-hopy, oparte jednak nie na azjatyckich, a pochodzących z całego egzotycznego świata winylach. Właściwa artystyczna droga Onry zaczęła się bowiem w trakcie podróży do Wietnamu, skąd muzyk przywiózł skrzynkę trzeszczących, lokalnych nagrań. Pocięte i zaprawione monotonnym beatem, dały życie cieszącemu się niszowym uznaniem „Chinoiseries”, a samego Onrę wysłały na ścieżkę samorozwoju, która wiodąc przez m.in. Red Bull Music Academy, doprowadziła go aż do „Long Distance”. Faktycznie, długi, ale przecież przewidywalny dystans. O ile bowiem azjatycki folklor wydawać się może jak najbardziej odległy od słodkiej muzyki wypełniającej ten tutaj LP, o tyle twórcza metoda jest w obu przypadkach podobna; „Long Distance” jest przedłużeniem tych samych wartości, które popularnej muzyce towarzyszą od przeszło dekady: zapatrzenia w przeszłość, jej zniekształcenia (przetworzenia) i podania ponownie w postaci, która bardziej niż rzeczywistości odpowiada naszemu wyobrażeniu o niej.
Tym, czego Onra wypatruje w przeszłości, zdaje się być klimat legendarnych klubów, pstrokatych lokali po obu stronach Oceanu, które po ’79 r. gościły nową elitę utracjuszy – już nie grupy gejowskich diw na wrotkach, ale eleganckich, młodych i bogatych, transatlantyckich turystów śródlądujących na Karaibach i bawiących się przy „garniturowym” „Avalon” Roxy Music. To zresztą znamienne: choć „Long Distance” jest po uszy umoczone w czarnej muzyce wczesnych lat 80., brzmienie tego albumu jest na wskroś białe – przestylizowane, kunsztowne i drogie (to cecha, która zawsze stanowiła wyróżnik „niebieskookiego” soulu: podczas gdy korzenny, czarny soul nawet podany w smokingu sprawiał wrażenie nagranego w saunie, jego białe „podróbki” nieodmiennie zastępowały zmysłowe rozchełstanie chłodną precyzją i nienagannym węzłem krawata). Motywacja Francuza dla nagrywania takiej muzyki może opierać się na sympatii do brzmień zapamiętanych z dzieciństwa, ale fakt, że „Long Distance” z całym swym kunsztownym sztafażem pojawia się w momencie, gdy „maksymalizacja doznań” na klubowym parkiecie sięga zenitu, zasługuje na uwagę. To przecież schematyczna, użytkowa muzyka (krótkie formy, proste podziały rytmiczne, zwięzłe motywy melodyczne), przy której równie dobrze sprząta się mieszkanie, sączy drinki i tańczy; ale nasycenie „Long Distance” subtelnym i bogato zdobionym brzmieniem woła o atencję słuchacza – zamiast napędzać jego ekscytację, perswaduje: zwolnij, rozluźnij się, uśmiechnij.
Gdy sobie uświadomić powyższe, staje się oczywiste, że porównanie z Dam-Funkiem jakkolwiek zasadne (obaj panowie eksplorują dorobek ejtisowego r’n’b, obaj upodobali sobie formy oparte na repetycji, obaj stworzyli albumy epickie itd.), nie wyczerpuje tematu. Kiedy bowiem Dam-Funk skupiony jest na manipulowaniu powierzchnią swych utworów (gruba faktura dźwięku na „Toeachizown” jest wartością samą w sobie), Onra używa formy, by manipulować słuchaczem; w tym sensie bliższy jest sentymentalności chillwave’u: bombarduje sferę skojarzeń, podaje nam zestaw klisz, przy których wzdychać będziemy błogo.
By obronić taki koncept, „Long Distance” musi być diabelnie dobrym albumem. Jest? Diabelnie dobrym – tak (21 utworów bez pudła, a piosenki z udziałem gości są jednymi z najlepszych w tym roku – przeładowane melodią „High Hopes” z Reggiem B., „The One” z T3 i egzotycznymi hookami czy w końcu kosmiczny funk „WeeOut”, który – jak twierdzi Onra – został nagrany jeszcze w 2006 r. do spółki z Buddym Sativą). Czy jest albumem? Niekoniecznie. W znacznie mniejszym stopniu niż „Chinoiseries”, ale „Long Distance” nosi tę samą wadę: o swoim pierwszym LP Francuz mówi, że to bardziej mixtape, ale i „LD” brak klasycznego flow – brak ducha płyt zupełnie autorskich, który porządkuje układ utworów. Nie ma tu wyraźnego początku, ani końca; nie ma centrum, wokół którego organizowałaby się reszta albumu. Na tym poziomie Onra traci najwięcej; tutaj jego elegancka precyzja i krótka forma sprawiają, że bardziej niż muzyka, młody producent przypomina jukebox przypadkowo odtwarzający kolejne utwory. Konsekwentnie, ale bez większego dramatyzmu.
Pierwsza reakcja na „Long Distance” może być zatem niesprawiedliwa; słuchacz gotów uznać album Francuza za banalną błyskotkę, pstrokatą wydmuszkę. Kiedy jednak przyjrzeć mu się bliżej, „LD” zachwyca kunsztem wykonania i lekkością finalnego efektu. Onra swobodnie łączy elementy hip-hopu, miękkiego electro czy kasetowych zniekształceń. W „WeeOut” motyw melodyczny najpierw podrabia Kraftwerk (ok. 1:30), by chwilę później przerodzić się w syntezatorowy odpał na modłę Tony’ego Banksa czy Ricka Wakemana. W „Mechanical” balearyczny temat staje się podstawą dla zaraźliwego disco-funku; „Long Distance” całe utkane jest z podobnie harmonijnych „sprzeczności”. Pomimo skojarzeń z elegancką muzyką dla wielkomiejskiej klasy średniej album Onra wypełniony jest ostrymi krawędziami i wielobarwnymi rozbłyskami, które przecinają rozmyte tła (w ostatecznym rozrachunku będąc dużo bardziej sharp, niż – jakbyśmy mogli się spodziewać – mellow). Z tak znakomitym materiałem Francuz nie będzie miał problemu, by zrzucić łatkę zręcznego epigona, zanim ktokolwiek mu ją przylepi. Konsekwencja, z jaką zrealizował swoją muzyczną wizję, budzi szacunek, ale już mechaniczna, a-dramatyczna precyzja – miejscami budzi strach. O jednym z moich prywatnych idoli, Robercie Palmerze, recenzent „Rolling Stone’a” napisał kiedyś: Robert Palmer has brains, manners and talent. Now, if he only had a heart. Doprawdy, trudno mi znaleźć lepszy bon mot, gdy myślę o „Long Distance”.
Komentarze
[24 maja 2010]
[24 maja 2010]
[24 maja 2010]
[24 maja 2010]