Deerhunter
Halcyon Digest
[4AD; 28 września 2010]
„Microcastle” padło ofiarą hajpu i dziś wielu spośród ówczesnych apologetów albumu ruchem raka wycofuje się ze swojej nader pozytywnej opinii, twierdząc, że była to płyta słaba, ewentualnie niedbale machając ręką, z „meh” na ustach. Fakt, histeria medialna była zbyt duża, ale „Microcastle” to naprawdę świetna płyta, do której do dzisiaj wracam i wcale nie mam ochoty machać ręką, ani nie widzę potrzeby deprecjonować jej jakości.
„Halcyon Digest” nikt z miejsca nie obwoła płytą roku, zamieszanie wokół jej wydania także nie jest duże. Czy to efekt degeneracji środków opiniotwórczych, czy faktu, że ich siła nie jest już tak duża jak dwa lata temu – nie mnie to oceniać. Paradoksalnie, taka względna cisza może płycie pomóc, bo nikt nie będzie musiał za dwa lata kłopotliwie odszczekiwać zbyt entuzjastycznej opinii, wprost przeciwnie – może wróci do „Halcyon Digest” jako do cichego, może lekko niedocenionego, ale jednak – klasyka.
Mimo wszystko zaryzykuję. „Halcyon Digest” to najlepsza płyta Deerhuntera, a zwrot ku bardziej naiwnym piosenkom wyszedł grupie Coxa na dobre. Jest tu wszystko, co sprawia, że uwielbiam zespół z Georgii, tylko rozmieszczone mądrzej (choć nie dojrzalej – o czym później) i w jakiejś lepszej, nie do końca uchwytnej atmosferze.
Zacznijmy od gitarowych jamów z charakterystycznym, „cryptogramsowym”, posmakiem. „Nothing Ever Happened” było highlightem poprzedniego albumu, podobnie jest z „Desire Lines”, zwieńczonym długą repetycją gitarowych motywów. Łatwo się na takim patencie wyłożyć, szczególnie, że post-shoegaze’owe zagrywki przesunęły się w stronę chillwave’u i nurtów bardziej zorientowanych na pop, wyeksploatowane przez dziesiątki gitarowych zespołów. Tu nie ma eksploatacji, jest styl i smak zawarty w siedmiu niemal minutach. Mogę tego numeru słuchać w kółko i po prawdzie jego wartość kryje się w części instrumentalnej, którą z chęcią bym zapętlił i rozdawał ludziom, mówiąc: tak się powinno używać gitar, bierzcie. Szkoda, że takich momentów na „Halcyon Digest” nie ma więcej, ale może właśnie to ostrożne dawkowanie świadczy o mistrzostwie?
Deerhunter zawsze miał fajne aranże, będąc za pan brat z eksperymentem (który jako kumpel indie kapel ostatnio poszedł w odstawkę) i nie inaczej jest tutaj. Gdzieniegdzie podwójnie nałożona perkusja (miła sercu opozycja syntetyk-żywy instrument), banjo, gitarowe bogactwo, podwodne dźwięki, delaye, reverby – aranżacyjnie jest po prostu fantastycznie. Jedynym zgrzytem jest obecność saksofonu w „Coronado”, ale to szaleństwo można spokojnie wybaczyć.
No właśnie – nie sposób zauważyć, że w dość ponurym uniwersum Deerhuntera pojawiło się miejsce na lekkie piosenki. Wzmiankowane wyżej „Coronado”, czy „Revival” noszą w sobie nawet znamiona karnawału. Psychodelicznego, bliższemu Rabelais’owi aniżeli Rio, ale dalej karnawału. Ba, w „Memory Boy” wyczuć można nawet nutę jawnie Beatlesowską, łącznie z wokalem Coxa, który czasem przypomina McCartneya. Chwytliwość fragmentu try to recognize your son / in your eyes his gone / gone, gone, gone jest bezdyskusyjna, a Deerhunter jeszcze nigdy nie był tak blisko przystępności.
Nie dajmy się jednak zwieść – atmosfera jest tutaj mroczna, a przełamanie w skocznym „Revival” tylko to podkreśla. Mimo w miarę pogodnej i melodyjnej warstwy melodycznej, niewiele się zmieniło w tekstach Coxa. Wyczulonych na jego specyficzną emocjonalność frazy w rodzaju no one cares for me mogą odrzucić, ale mnie w pełni chwytają za serce.
„Halcyon Digest” ma bardzo przemyślaną budowę. Otwierający, rozmyty „Earthquake” daje nam obietnicę, z kolei freak-folkujący zamykacz, „We Would Have Laughed” spełnia ją, idealnie kończąc album w feerii efektów. Ta płyta to – używając wyświechtanego frazesu – opowieść. Opowieść, którą tzw. „nowe indie” dawno nie raczyło, poddając się supremacji EP-ek i singli. Opowieść z pamiętliwymi momentami, jak melancholia „Sailing”, czy eksplodująca melodia singlowego „Helicopter”.
Członków Deerhuntera owiewa aura nadprodukcyjności – sam Cox wypuszcza co chwilę jakieś swoje mini-dziełka, mamy jeszcze Lotus Plazę Locketta Pundta i kilka pobocznych projektów pozostałych członków zespołu. Aż dziw bierze, że mieli w sobie tyle muzycznej energii, żeby nagrać tak rewelacyjną (na tylu poziomach) płytę, jak „Halcyon Digest”. Bezdyskusyjnie piękny album i bardzo miłe zaskoczenie w końcówce dość słabego w świecie „nowego indie” roku.
Komentarze
[19 października 2010]
[19 października 2010]
[18 października 2010]
[18 października 2010]
[18 października 2010]
http://dictionary.cambridge.org/dictionary/british/halcyon-days
[18 października 2010]
[18 października 2010]
[18 października 2010]
[18 października 2010]
[18 października 2010]