Violens
Amoral
[Rough Trade; 28 września 2010]
– Mogło być lepiej – pomyślałem sobie po pierwszym przesłuchaniu „Amoral”. No bo przecież mogło, nie? Jak się zostawia poza albumem swoje dwie prawdopodobnie najlepsze piosenki – „Already Over” i „Spectator & Pupil” – to wcelowanie w dziesiątkę wydaje się jeszcze bardziej niemożliwe. A jednak Violens obronili się i po niekończącej się serii dziwnych wydawnictw potwierdzają wreszcie swoje naturalne predyspozycje do zarządzania ścieżką dalszej ewolucji indie-popu, której kierunek przed laty wytyczały osiągnięcia Orange Juice, The Go-Betweens czy Belle & Sebastian. Ujawniony po dwóch i pół latach oczekiwania, „Amoral” mimo wszystko nie zawodzi, a porywa.
Violens to jednak nie ułomki i nie dla nich sztubackie, protekcjonalne pochlebstwa. W poprzednim wcieleniu zbyt wiele rzeczy mieli na sumieniu. Dwa albumy Lansing-Dreiden otaczane są wąskim, lecz wiernym kultem, a „The Dividing Island” pretenduje wręcz do miana przeoczonego klasyku lat zerowych. Ten tajemniczy kolektyw, który ujął niektórych z nas w 2006 roku swoim mrocznym, progresywnym new-popem, ucichł niespodziewanie u szczytu swojej „popularności”, by chwilę później ujawnić swe organiczne, bardziej singlowo zorientowane oblicze. Po przesłuchaniu „Violent Sensation Descends”, pierwszego dziecka Violens, nikt jednak nie mógł mieć wątpliwości, że lider nowej formacji, człowiek ujawniony właśnie jako Jorge Elbrecht, to jednocześnie mózg muzyczny autorów „A Line You Can Cross”.
Podczas gdy „The Dividing Island” odważnie dekonstruowało new-popową konwencję za pomocą niemal-progresywnych narzędzi, Violens robią użytek z harmonii The Byrds i The Zombies, przetwarzając je w sposób przywołujący college-rockową spontaniczność pokolenia R.E.M. Do tej wyliczanki sami członkowie dopisują Wire i faktycznie – przez sekundę nawet pomyślałem, że „Violent Sensation Descends” to kontynuacja linii najładniejszej piosenki świata, czyli „Outdoor Miner”. Króciutka forma, klekoczące organki a la Bob Dylan circa 1966, kilka niebanalnych rozwiązań songwriterskich (zagęszczająca się, ogniskująca parę wcześniej napoczętych motywów coda) czy produkcyjnych (śliczne zanurzenie zwrotki na 1:20 przy tekście „when it’s forever, you’re forever bored”). („Miesiąc w singlach: marzec 2008”)
Wkrótce potem rozpoczęło się mozolne budowanie napięcia – wspaniała self-titled EP-ka, szereg nagrań publikowanych „luzem” w internecie i garść projektów, świadczących o nieprzeciętnej kreatywności Elbrechta. Choćby dwa mixtape’y firmowane przez zespół, jednocześnie konfundowały i wprawiały w podziw. Począwszy od ujawnianych w milczeniu przyszłych filarów debiutanckiego longplaya, poprzez długą listę remiksów i remake’ów, zawsze potwierdzających zajebisty gust (od Wire, przez Saint Etienne, po Washed Out), po kuriozalne mash-upy (My Bloody Valentine spotykają The Byrds) i selekcję europejskiego black metalu – ci goście wyraźnie mieli problem z nadmiarem dobrych pomysłów. (Inspiracje Violens to temat na oddzielny wątek. Zauważmy tylko, jak niecodzienny to zestaw dla paczki osiadłych na Brooklynie artystów. Płytoteka Elbrechta jest w przeważającej mierze wyspiarska, czy wręcz brytofilska – od Zombies począwszy, przez Prefab Sprout, na MBV kończąc).
Najlepszym z nich był rzecz jasna ten z wczesnej wiosny 2010, kiedy Elbrecht na spółkę z Caroline Polachek (zdumiewa mnie, w ilu autentycznie interesujących projektach ujawnia się talent tej dziewczyny, nominalnie na etacie w przeciętnym Chairlift) popełnili być może najbardziej imponującą w tym roku rzecz z pogranicza sfer audio i video, dopisując muzykę do istniejącego klipu Justina Biebera. „Never Let You Go” to jednak nie tylko kapitalny dowcip, ale przepełniony emocjami, oryginalny utwór z pogranicza chillwave’u, inkorporujący ekspresyjność The Knife i atmosferyczność Cocteau Twins. Pomijam już, w jaki sposób wymuszone przez scenariusz teledysku Biebera udziwnienia wzbogacają dramaturgię kompozycji – przenikanie się obu światów jest tu prawdziwą wartością dodaną.
W przeciwieństwie jednak do bałaganiarskich składanek, „Amoral” plays it cool. Album jawi się perfekcyjnie wyegzekwowaną, przestudiowaną układanką pasujących do siebie elementów, choć wydaje się, że wpychanie Violens w trykot rockowych mistrzów świata 2010 byłoby nonsensowne, kiedy nawet dla kręgów „indie” zespół jest raczej zajawką zbyt hermetyczną i wyrafinowaną. Owszem, Elbrecht może chodzić na piwo z MGMT czy Yeasayer, ale przaśnawe, syntezatorowe natręctwa najbardziej lubianych nagrań obu tych kapel są tak odległe od świata „Amoral”, jak to tylko możliwe. Większość płyty wypełnia mięsisty miks janglującej gitary, wyrazistego basu, masywnej perkusji i spogłosowanych wokali, tylko dyskretnie ozdobiony dryfującymi w lata osiemdziesiąte klawiszami.
Początek ma kopać – i kopie. Kilka pierwszych minut albumu to muzyka autentycznie oddychająca pełną piersią. Głębokie, tętniące wejście basu, które rozpoczyna „Amoral”, mogłoby otwierać każdy indie-klasyk, jaki celebrujecie na swojej półce z płytami, a mieniące się słoneczną żółcio-czerwienią trącenia strun gitary w mig przywracają uśmiech na twarzy. „The Dawn Of Your Happiness Is Rising” i następujące po nim „Full Collision” wyłuskują esencję najlepszych nagrań The Smiths: kapitalny twist sekcji rytmicznej, zakręconą melodykę wokalu i oszczędnie kunsztowną pracę gitar. Ciężko powiedzieć, kiedy ostatnio słyszeliśmy muzykę rockową tak świeżą i chwytliwą, a jednocześnie podejmującą równie inteligentną dyskusję z kanonem. Triadę tych pulsujących, gitarowych wymiataczy finalizuje nominalny singiel.
„Acid Reign” bazuje na głębokich, muskularnych groove’ach basu i gęsto splecionych liniach elektrycznych gitar, co w połączeniu z lekko madchesterskim prowadzeniem perkusji daje efekt przypominający Killing Joke z połowy lat osiemdziesiątych lub New Order, gdyby zapragnęli zagrać ciężej. Potrzeba chwili cierpliwości, by zaczęło zażerać. Jak zwykle u Violens powala dopracowanie każdego elementu, chociażby w refrenie podzielonym na cichszą partię z harmoniami wokalnymi i następujące po niej pieprznięcie z całą mocą. („Miesiąc w singlach: czerwiec 2010”)
Gdyby dobrnęli do finału w takim tempie, mielibyśmy indie-popowy standard na miarę „You Can’t Hide Your Love Forever”. Od „czwórki” jednak album skręca na ścieżkę psychodeliczno-progresywną – w „Are You Still In The Illusion?” usłyszymy saksofony, kwaśne klawisze, a agresywne perkusyjne mostki pozwolą dostrzec drugiego, po Elbrechcie, bohatera „Amoral”, bębniarza Krisa Kinga. Gość ma dwie rzeczy, które powinien mieć pałkarz rockowej kapeli z ambicjami: feeling i pieprznięcie. Dzięki Kingowi właśnie ścieżki rytmiczne Violens potrafią zabrzmieć jak spektakularna egzekucja, by innym razem zaimponować subtelnością i złożonością. Po prawdzie, na albumie częściej mamy do czynienia z sytuacją numer jeden.
Część środkowa „Amoral” jest jednocześnie najbardziej wymagającą sekcją albumu. Mało kiedy w przeszłości songwriting Elbrechta przyjmował tak piętrową formę. Nie zdziwiłbym się, gdyby pięciominutowe „It Couldn’t Be Perceived” było pozostałością po czasach Lansing-Dreiden, brzmi bowiem niczym Tears For Fears, którzy próbują wkupić się w łaski prog-rockowców. „Until It’s Unlit” z kolei początkowo wabi popowym, madchesterskim luzem, ale trudno podbijać listy przebojów pisząc refreny tak niedookreślone i spuentowane gitarowym jazgotem. W tej sytuacji wjeżdżające chwilę później „Violent Sensation Descends” jawi się hitem na miarę „She Loves You”.
W stylu „Causers Of This”, debiut Violens potrzebuje kilku tracków świeżego powietrza, by po powalającym początku przejść do kolejnej ofensywy w finale. Począwszy od „Trance-Like Turn” atmosfera gęstnieje z każdą sekundą, przechylając szalę w kierunku mrocznego, bogatego w tekstury post-punku. Wspomniany indeks dziewiąty (znany od dłuższego czasu fanom) jest najładniejszą piosenką w zestawie – to rozmarzona ballada z połyskującymi akcentami klawiszy, lokująca się pomiędzy wyciszonym, refleksyjnym nastrojem Talk Talk i przestrzennym brzmieniem The Cure z „Disintegration”. Wkrótce potem „Another Strike Restrained” z gracją walca drogowego przejeżdża się po wcześniejszych dziesięciu indeksach, przypominając jednocześnie o Elbrechtowej fascynacji metalem, jak i o wpływach chociażby Wire. King urządza sobie lekką sieczkę za bębnami, jednak w przeciwieństwie do finału „The Dividing Island” Lansing-Dreiden, to czego dostarcza nam zespół jest wciąż melodyjną piosenką – tyle, że mało wesołą. Płynne przejście ku zamykającemu całość instrumentalowi „Generational Loss” wieńczy mistrzowska partia basu.
Co by tu jeszcze? A właśnie: czy możemy ich poprosić na Offa? Dzięki!
Komentarze
[26 grudnia 2010]
[23 grudnia 2010]
[17 grudnia 2010]
Tak recenzenci piszą o słabych utworach zespołów które lubią. 5/10
[19 października 2010]
[19 października 2010]
[19 października 2010]
Myślałem, że tylko ja o tym pomyślałem i bałem się coming outu ";P"
[19 października 2010]
"Nowy Marillion?"
Jak już opanowałem śmiech, to w sumie okazuje się to mniej zabawne, niż się zrazu wydaje. (chodzi oczywiście o lata 90., nie o Kayleigh).
Kuba się ucieszy :-)
[19 października 2010]
[19 października 2010]
[19 października 2010]
[14 października 2010]
[14 października 2010]
[14 października 2010]