Najlepsze albumy roku 2010

Miejsca 20 – 11

Obrazek pozycja 20. Furia Futrzaków – Furia Futrzaków

20. Furia Futrzaków – Furia Futrzaków

To jedna z najciekawiej zaśpiewanych płyt 2010 roku. Nie tylko w Polsce, piszę raczej o formacie światowym. Być może barwa głosu Kingi Miśkiewicz pozostawia wiele do życzenia, jednak błyskotliwość, ekscentryczność i doskonałe wyczucie zabawy słowami oraz aliteracją (choćby „Brokat”), z jakimi wokalistka Furii Futrzaków porusza się po przestrzeni albumu, winduje ją do prawdziwej ekstraklasy popu. To czołówka obstawiana z jednej strony przez Ròisin Murphy, z drugiej – na krajowym podwórku – Ramonę Rey, od której Miśkiewicz jednak posługuje się głosem dużo świadomiej. Debiutancka płyta Futrzaków pławi się w blichtrze nowoczesnego disco, wysublimowanego sypialnianego synth popu, lecz co najważniejsze – nie wpada w pułapkę oczarowania samym dźwiękiem, selektywną produkcją, futuryzmem timbalandowego mikrobitu „Cukru w kostkach”. „Furia Futrzaków” unika kuszącego w tym kontekście grzechu miałkości i prócz zjawiskowej lekkości oraz połyskliwości brzmienia ma do zaoferowania przede wszystkim pieczołowicie dopracowane zwrotki, prechorusy, mostki i w końcu kapitalne refreny, za pomocą których Kinga Miśkiewicz snuje opowieść o swojej fascynującej kobiecej wrażliwości mierzącej się z wielkomiejską scenerią. Kobiety-roboty, pop-futuryzm, cyberfeminizm? Szczęśliwie nie tylko Janelle Monáe i Robyn mają w tej kwestii coś do powiedzenia. (Marta Słomka)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 19. Gonjasufi – A Sufi And A Killer

19. Gonjasufi – A Sufi And A Killer

Jeżeli sporządzałbym ranking najdziwniejszych płyt poprzedniego roku to „A Sufi And The Killer” znalazłoby się w ścisłym topie. Ale czy w jakiejkolwiek alternatywnej rzeczywistości możliwe by było, żeby raper i nauczyciel jogi, który drugi człon przydomka zapożyczył z mistycznego wymiaru islamu (sufizmu), nagrał zwyczajny album? Totalny eklektyzm tej płyty rozsadza i dusi wszelkie próby zwyczajowych klasyfikacji, a liczba zabójczych fragmentów ogarniętych produkcyjnie przez Gaslamp Killera jest wystarczająca, żeby płyta znalazła się w końcoworocznych remanentach. Szukając co nieco o przeszłości Gonja Sufiego (aka Sumach Ecks) i walce dwóch stron osobowości o niepodzielne panowanie nad duszą odnalazłem coś, co dedykuję Wam i naczelnemu joginowi wytwórni Warp: Egoistyczne wysiłki człowieka żyjącego przemocą, by zdobyć osobiste korzyści, często prowadzą do nieprzewidzianych konsekwencji, podobnie jak człowiek nie jest w stanie przejrzeć się w lustrze, jeśli pędzi do niego zdyszany, gdyż jego własny oddech roztacza mgłę na tafli lustra. (Sebastian Niemczyk) 

Recenzja płyty >> 

Obrazek pozycja 18. Sufjan Stevens – The Age Of Adz

18. Sufjan Stevens – The Age Of Adz

Bez owijania w bawełnę: „The Age Of Adz” to moja ulubiona płyta poprzedniego roku. Nie kupuję zarzutów, że Sufjan Stevens przedobrzył i popadł w jakąś dziwną manię wielkości. Wręcz przeciwnie. Pomimo tych wszystkich efektownych warstw, „The Age Of Adz” przede wszystkim chwyta dzięki fantastycznym, ale zarazem „skromnym” melodiom i wyjątkowo szczeremu songwritingowi. Wydaje się nawet, że Stevens nie do końca serio traktuje ten album, popadając momentami w podejrzanie ironiczny patos, aby za chwilę zaskoczyć zabawą z autotunem. Intrygujący to krążek, do tego skomplikowany, wielowymiarowy, ale bezustannie niemiłosiernie chwytliwy. O tym albumie będzie mówiło się latami. (Krzysiek Kwiatkowski)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 17. Big Boi – Sir Lucious Left Foot: Son Of Chico Dusty

17. Big Boi – Sir Lucious Left Foot: Son Of Chico Dusty

Pomimo początkowego entuzjazmu, zarówno słuchaczy jak i krytyków, we wszelkich podsumowaniach roku Big Boi wydaje się nieco poszkodowany. Nikt nie ma wątpliwości, że „Sir Lucious Left Foot” jest płytą wyjątkowo udaną, ale gdy przychodzi co do czego, mało kto potrafi zaryzykować i powiedzieć: tak dobrego mainstreamowego rapu nie było od dobrych kilku lat. Teoretycznie Big Boi robi to samo, co w Outkast: łączy southern hiphopowy luz z kapitalną popową przebojowością. Solowo jednak zbacza bardziej w kierunku popu, na dodatek w wersji Janelle Monáe (jej gościnny udział nie jest przypadkiem). Bez przekombinowania i niepotrzebnej epickości. Kanye West w 2010 roku chciał zbawić świat, a Big Boi po prostu dobrze się bawił. Z korzyścią dla wszystkich. (Krzysiek Kwiatkowski)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 16. Microexpressions – Deep Snow [EP]

16. Microexpressions – Deep Snow [EP]

Umówmy się – mają fatalną nazwę. Jeśli ktoś jeszcze w Polsce wpadnie na pomysł założenia kapeli z „mikro” w przedrostku, to któraś z poprzednich będzie musiała skoczyć z dachu, bo dla kolejnej zwyczajnie nie ma już miejsca. Na szczęście „Deep Snow” zawiera też kilkanaście minut kapitalnej muzyki: chwilami ocierającej się poziomem o indie-rockowy kanon, chwilami „po prostu” od niechcenia przejeżdżającej się po krajowej konkurencji bez trzymanki. Musiał spaść półmetrowy śnieg w Warszawie, bym mógł w nim stanąć i w trakcie krótkich trzech minut doznać olśnienia – „Brief Exposure” to gitarowa piosenka, jakiej w naszym kraju nie było od najlepszych TCIOF-ów i Much: karkołomnie treściwa, a zarazem tak świeża, jakbyście znów mieli po szesnaście lat. Ted Leo kręci dziś śmieszne klipy, a Stambulski i Szczęśniak wymyślają hooki, które nawet za najlepszych lat Chisel wziąłby z pocałowaniem ręki. Czaruje głos tego pierwszego i zwierzęca sprawność drugiego. „Great Haze” wskrzesza ducha Dismemberment Plan, prowokując pytanie, czemu prawie nikt nie inspiruje się dziś „Emergency & I”, skoro wciąż tak wiele można wydobyć z tamtej ekspresji. Tytułowa miniatura urzeka klimatem „optymistycznego Radiohead” (sic!). W „Festival” asymetrycznie pokomplikowane frazy przeplatają się z malowniczymi mostkami, znajdując idealny balans między progresywnymi inklinacjami duetu a niezalowym poczuciem umiaru. EP-ka dogasa sobie introspektywnym „Hyperspace”, a mi się wydaje, że nie było w Polsce wydawnictwa w tym formacie na równie wysokim poziomie przynajmniej od czasu „The Letitout” Drivealone. (Kuba Ambrożewski)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 15. Deepchord Presents Echospace – Liumin

15. Deepchord Presents Echospace – Liumin

Każdego niemal roku w ramach naszego tradycyjnego już podsumowania staramy się wybrać nie tylko tę najlepszą płytę, ale także taką, która pozwoliła nam zaliczyć jak największą ilość udanych powrotów z imprez. Muzyka miasta rozświetla w takich chwilach nasze dusze i sprawia, że niczym zahipnotyzowani przenosimy się z ulubionego klubu w błogą podróż po skomplikowanych meandrach naszej poharatanej podświadomości. W zeszłym roku mogliśmy wybierać między Timem Heckerem, Nicolay i The Field. Tym razem sprawa jest jasna: królowało dub techno w wydaniu Echospace. Przestrzenne, bardzo płynne i błogie dźwięki, zanurzone w nawarstwionych na siebie pogłosach, sprawiają, że „Liumin” to jedna z najbardziej angażujących płyt tego roku, która przy okazji przypomina lata świetności Monolake, Basic Channel czy Fluxion. I czyni to w oryginalny sposób. (Piotr Wojdat)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 14. Tame Impala – Innerspeaker

14. Tame Impala – Innerspeaker

A steady flowing psychedelic groove rock band that emphasizes dream-like melody. Tak właśnie swoje brzmienie definiuje obsypana pochwałami czwórka z Perth, pretendująca w wielu zestawieniach do miana jednego z bardziej obiecujących debiutów roku 2010. Biograficzna zależność mówiąca, że podczas gdy kudłaty Eric Clapton na sesjach BBC w ekstazie wycinał swoje solówki, naszych bohaterów o słodkich buziach nie było jeszcze (podobnie zresztą jak i niżej podpisanej) na świecie, nie odbiera im ani jednego punktu do wiarygodności. Podejmowanie dialogu z raczej niepopularnymi wśród ich grupy wiekowej gitarowymi legendami z późnych lat 60., przywodzące dziś na myśl twórczość Szwedów z Dungen, jest nie tylko poprawnym odrabianiem lekcji z kanonu i podawaniem ich w formie strawnej dla laika. To również pole do popisu dla ich własnej, owocującej całą masą świetnych melodii kreatywności, której, jak się okazuje, spokojnie starcza na nieco ponad 50 minut debiutanckiego longplaya, a wszystko to z lekkością i beztroską godną szaleńca z teledysku do singlowego „Solitude Is Bliss”. Trzymamy kciuki, by owej swobody w przyszłości starczyło na długo. (Zosia Sucharska)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 13. Mount Kimbie – Crooks & Lovers

13. Mount Kimbie – Crooks & Lovers

Na styku post-dubstepowej techniki/estetyki i indie-rockowej wrażliwości w stylu The XX powstało w tym roku wiele znakomitych płyt. Najmocniej zaznaczył się na tym polu James Blake, ale duet Mount Kimbie nie jest wcale daleko za londyńskim młodzieńcem. To, co na „Crooks & Lovers” zachwyca najbardziej, to niesamowita spójność całej płyty, pomimo jej eklektyzmu. Mount Kimbie nieobce są głębokie, dubstepowe basy, minimalistyczne patenty berlińskiego techno, czy wreszcie – gitarowa emocjonalność. Trudno traktować Mount Kimbie na równi z innymi brytyjskimi producentami – ich modus operandi, zarówno koncertowe, jak i songwriterskie, bliższe jest idei zespołu/projektu, choćby w stylu wyżej wzmiankowanego The XX. „Crooks & Lovers” to zestaw często zupełnie różnych od siebie utworów, których nie sposób jednak wyobrazić sobie poza albumowym kontekstem. Jest to też wyznacznik kierunku, w którym będzie podążać w najbliższym czasie ambitna muzyka basowa. (Paweł Klimczak)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 12. El Guincho – Pop Negro

12. El Guincho – Pop Negro

Pablo Díaz-Reixa dokonał swoją muzyką czegoś niezwykłego. Z jednej strony, zachował tożsamość kulturową pozostając wiernym hiszpańskim rytmom, dodatkowo śpiewając wciąż w języku ojczystym. Z drugiej, ożenił to z popową melodyką, przez co trudno nie przestać słuchać tych piosenek, bo są najzwyklej w świecie chwytliwe. Przypadek analogiczny do zeszłorocznego fenomenu „Merriweather Post Pavilion” – Animal Collective pozostali sobą, bo wykorzystali stałe elementy swojego stylu, a pójście w stronę popu wydaje się naturalną drogą rozwoju zespołu. Dzięki temu posunięciu „Pop Negro” doczekał się szerszego grona odbiorców niż zachwycająca przecież „Alegranza”. Oby tak dalej. (Andżelika Kaczorowska)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 11. Julian Lynch – Mare

11. Julian Lynch – Mare

Są dwa sposoby robienia w muzyce globalnej wioski: albo się tłumaczy folklor na język współczesności, albo współczesność na język folkloru. Choć ten pierwszy model wydaje się z pozoru bardziej interesujący, założenie, że paręsetletnią tradycję należy uaktualniać jest jednak dość kretyńskie. Nagrywając „Mare”, Julian Lynch pojął chyba, że ludowość poprzez swoje roztopienie w czasie (zatracenie cech indywidualnych) jest uniwersalnym językiem muzyki – aktualnym w każdych czasach – i na ten uniwersalny język, Lynch przełożył współczesny ambient, psychodelię, Beach Boysów, freak folk, a nawet dream pop. Oczywiście „Mare” w żadnym momencie nie brzmi jak twór jakiejś konkretnej muzycznej tradycji, ale w całości *sprawia wrażenie* albumu głęboko zakorzenionego w ludowej muzyce świata. Dzięki temu Lynch urasta do rangi poważnego następcy Jona Hassella, jako geniusza „fourth world music”. Poza tym oczywistym, i paradoksalnie rzadko dostrzeganym tropem, jest tu cała masa wartych omówienia kontekstów (Lynch jako multiinstrumentalista; Lynch jako doktorant etnomuzykologii; Lyncha zdekonstruowana metoda komponowania, rządzona zasadą „written half an hour after it was recorded”), które lakonicznie można skwitować słowem „esencja”. Bowiem kiedy coraz więcej jest albumów, które zyskują uznanie tylko dlatego, że legitymują się określonym zestawem cech dystynktywnych, „Mare” okazuje się dziełem świadomego i kompetentnego kompozytora, posiadającego nie tylko intuicję, ale i warsztat. Ten songwriter wydaje się najciekawszą „nową” postacią muzyki alternatywnej, a fakt, że zapytany o inspiracje dla swojego kolejnego albumu, wymienia Roberta Frippa i Genesis jest, no cóż... a nie mówiłem? (Paweł Sajewicz)

Recenzja płyty >>

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: anonim
[10 stycznia 2011]
świetny opis innerspeaker!
Gość: kuwetka
[7 stycznia 2011]
czytanie opisu innerspeaker boli
Gość: kidej
[7 stycznia 2011]
Fajnie, ze sa [2]: Furia, Gonjasufi, Microexpressions, Echospace (!!), Tame Impala, Guincho, Julian Lynch (!!!!!)!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także