Ocena: 8

Tame Impala

Innerspeaker

Okładka Tame Impala - Innerspeaker

[Modular; 21 maja 2010]

Przypuśćmy, że jest rok 1967. Na świat przychodzą artyści którzy zapiszą się złotymi literami w dziejach popkultury: Artur Gadowski, Kurt Cobain, Shazza, Dave Matthews, Małgorzata Foremniak, Julia Roberts. Sułtan Brunei Omar Ali Saifuddin III abdykował na rzecz swego syna, natomiast w Grecji Andreas Papandreu został uwięziony przez reżim czarnych pułkowników. W ówczesnych magazynach muzycznych redaktorzy wlepiają jak leci dziewiątki i dziesiątki. Swoje debiuty wydają Pink Floyd, The Doors, Jimi Hendrix, The Velvet Underground. Z drugiej strony „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” i „Magical Mystery Tour” windują Beatlesów w rejony międzygalaktyczne. A „Disraeli Gears” Cream? A „Surrealistic Pillow” Jefferson Airplane? Można tak jeszcze długo wymieniać. Jedynie fanom Beach Boysów ciężko pogodzić się z faktem, że po genialnym „Pet Sounds” nadeszła obniżka formy. To był dobry rok, co nie?

Rok 1967 mógłby być idealnym momentem startu dla nowej psychodeliczno-rockowej grupy Tame Impala z australijskiego Perth. Mogli być niezłą konkurencją dla ówczesnych wymiataczy Antypodów, The Easybeats (pamiętacie „Friday On My Mind”?) czy The Las De Das. Ale ich kariera nie przypomina formowania się kapel lat 60. Granie w podrzędnych australijskich i nowozelandzkich knajpach zastąpiła myspace’owa wyrzutnia, dzięki której wylądowali w swojej pierwszej wytwórni płytowej. Też chciałbym nagrywać debiut, gdy czuwa nade mną Dave Fridmann i supportować MGMT na tourze po USA.

Chłopaki z Tame Impala solidnie przyłożyli się do pracy domowo-badawczej. Brodząc tak głęboko w historii popu i rocka mogli łatwo utonąć w gąszczu nieprzystępnych jamów czy bezczelnych zrzyn. Zachowują się trochę jak Circulatory System i wyłapują co ciekawsze wycinki jarających ich dźwięków, filtrują przez introwertyczne sitko, poddają obowiązkowemu długotrwałemu kwaszeniu i kleją kolejne skrawki w spójną całość. A że robią to z zachowaniem należytych wymagań jakościowych, z poszanowaniem dorobku starszych kolegów i ujmującą naturalnością, można się tym zachwycić. W głowie buzują narkotyczne, rozjechane wizje, a wy suniecie Chevym Impalą po bezlitośnie rozprażonych słońcem Antypodach. Gave me sunshine, made me happy, nice dream.

Każdy utwór to wachlarz rozpostarty między estetyką późnych lat 60. – ze wskazaniem na amerykańską psychodelię – a późniejszymi, bliżej nieokreślonymi inspiracjami (w mojej głowie rodziły się takie myśli jak wczesny prog-rock z okolic Genesis, „Physical Graffiti” Led Zeppelin, debiut Stone Roses). Z bliższych nam czasów można doszukać się reminiscencji dokonań Dungen, Beach House czy The Black Keys. Tonący w pogłosach wokal Kevin Parkera namacalnie przypomina Lennona, a sfuzzowana gitara przenika z nisko dudniącym basem tworząc nasyconą przestrzeń dopełnioną kubełkowatymi transowymi rytmami. Ten autonomiczny świat wykreowany przez zespół i Fridmanna robi wrażenie. Jak twierdzi lider zespołu, Dave jest jedynym facetem, który umie połączyć dwie estetyki: rozmytego, tonącego w pogłosach kosmicznego brzmienia i dobitnego, czystego uderzenia.

„It’s Not Meant To Be” startuje rozkojarzonym basem, soczystą perką, majaczącą rozedrganą gitarą. Klasyczna forma z profesorsko rozegraną częścią piosenkową pozostawia wystarczająco dużo przestrzeni na eleganckie zespołowe granie. „Alter Ego” rozpędza się beatem niczym „KC Accidental” z „You Forgot It In People”. „Why Won’t You Make Up Your Mind” hipnotyzuje galopującą rytmiką i mantrycznymi wokalami. „The Bold Arrow Of Time” miażdży hendriksowskim feelingiem i łamie kości chrupoczącym basem. Łatkę najbardziej pokręconego utworu na płycie przyznaję najbardziej pokręconemu tytułowi na płycie. „Ucieczka, domy, miasto, chmury”. The Doors & Genesis (podobieństwa do „The Knife”) feat. John Lennon & Eric Clapton? Smaczny kąsek. Na deser totalnie wyluzowany i swobodny „I Don’t Really Mind”.

Osobny wątek należy poświęcić „Solitude Is Bliss”, który brzmi jak odkopany b-side do „Magical Mystery Tour”. Serio! W formacie typowego pop-rockowego singla kotłuje się tu wszystko, co najlepsze na debiucie Australijczyków. Genialnie nakręcająca się sekcja rytmiczna, claptonowskie prowadzenie zwrotki i beatlesowski motyw przewodni. Dorzucając do tego odkurzonego Lennona na wokalu, dostajemy wyborny singiel, który w moim prywatnym rankingu może zahaczyć o pudło tegorocznego topu.

Lecz i bez tego Tame Impala to jeden z najciekawszych debiutantów A.D. 2010. „Innerspeaker” jest spójnym, pozbawionym wypełniaczy albumem na równym wysokim poziomie, utrzymanym w przemyślanej stylistyce i charakterystycznym brzmieniu. There’s a party in my head and no one’s invited, śpiewa Kevin Parker w „Solitude Is Bliss”. Robię wjazd do jego głowy na taką imprezę.

Sebastian Niemczyk (27 września 2010)

Oceny

Karol Paczkowski: 8/10
Maciej Lisiecki: 8/10
Bartosz Iwanski: 7/10
Kuba Ambrożewski: 7/10
Kasia Wolanin: 6/10
Piotr Wojdat: 6/10
Średnia z 16 ocen: 7,37/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: jj
[11 lutego 2011]
duże odkrycie, na początku zrażało mnie do nich że przebieraja sięw szatki sprzed lat al brzmi ti świeżutko i smakowicie
Gość: -
[19 grudnia 2010]
jest cos co w tej plycie odrzuca. nie wiem dokladnie co. osobiscie mocne 6 (takie 6.4)
Gość: megisz
[24 listopada 2010]
klasycznie nie tylko ze względu na inspiracje. klasycznie urokliwe, ponadczasowe melodie to rzecz bezcenna. nie przestaję słuchać.
Gość: Narc
[13 października 2010]
Chyba jestem głuchy bo mi to poza 5 nie wychodzi, mimo 10krotnego przesłuchiwania...
Gość: turas
[12 października 2010]
przepraszam z całego serca innerspeaker, piękna płyta jednak.
Gość: tot
[29 września 2010]
soczystą PERKĄ??? co to znaczy? brzmi dennie..
Gość: Alek
[28 września 2010]
Ach, co tam płyta (choć zdecydowanie świetna!), ale pochwały należą się za recenzję:
"It’s Not Meant To Be” startuje rozkojarzonym basem, soczystą perką, majaczącą rozedrganą gitarą." - to jedno z najlepszych zdań na tym portalu od kilku miesięcy. A takich perełek jest więcej - Brawo!
Gość: pszemcio
[28 września 2010]
tez się zachwycam od kilku miesięcy tym albumem
Gość: insidejoker
[27 września 2010]
tame impala > dungen i to zdecydowanie
Gość: turas
[27 września 2010]
chyba muszę wrócić, bo jak przed wakacjami jeszcze słuchalem to jakieś marne 5/10 mi wyszło. polecam przy okazji nowy album dungen!
Gość: Masło
[27 września 2010]
płyta wymiata!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także