Gonjasufi
A Sufi And A Killer
[Warp; 8 marca 2010]
Zupełnie nie znam się na jodze, ale jeśli Gonjasufi jest tak dobrym joginem co artystą, to zapewne wychodzą mu najbardziej skomplikowane pozycje. „A Sufi And A Killer” to jak na razie najbardziej intrygujący album 2010 roku, głównie dzięki morderczej produkcji Gaslamp Killera, która daleka jest od modnego ostatnio „toaletowego” brzmienia, choć wciąż mocno zahacza o lo-fi.
Od kiedy w sieci pojawił się numer „Ancestors”, wyprodukowany przez Flying Lotusa, wiedziałem, że na płytę Gonjasufiego będzie warto czekać. Kleisty, mistyczny klimat FlyLo’owego bitu okraszonego szamańską recytacją przeszywał słuchacza aż do szpiku, pozostawiając go z nielichym poczuciem niedosytu. Całe szczęście, że doczekaliśmy się pełnej płyty, nawet jeśli jej zawartość mocno odbiega charakterem od rzeczonego numeru.
„A Sufi And A Killer” zaskakuje eklektyzmem – raz przywoływany jest tu klimat rockowej psychodelii lat 60. („She Gone”), innym razem słyszymy punk na kwasie („SuzieQ”), a nad wszystkim unoszą się etniczne opary, zmaterializowane w samplach o orientalnej proweniencji („Kowboyz&Indians” to chyba najlepszy przykład). Siłą „A Sufi And A Killer” nie jest bynajmniej ta stylistyczna joga, ale dbałość o szczegóły – Gaslamp Killer stanął na swojej szaleńczo włochatej głowie, by skonstruować produkcje, które co rusz wywołują zachwyt drobnymi elementami. Przejście od psych-popowej piosenki o miłości do afrykańskiego funku w „Sheep”, spoglądający w stronę szwedzkiego skweee minimalizm „Holidays”, oślizgłe plamy basu w futurystycznym funku „Candylane” (za dwa ostatnie numery odpowiadał Mainframe), mistrzowsko wsamplowany wokal w „DedNd” – listę potężnych momentów na „Sufi And A Killer” można ciągnąć w nieskończoność. To zdecydowanie jeden z najlepiej wyprodukowanych albumów ostatnich lat. Posmak lo-fi zawdzięcza samplom z zakurzonych płyt, a nie faktowi przepuszczania muzyki przez rury w łazience (co młodzi chłopcy ostatnio tak kochają). Gaslamp Killer, Mainframe i współprodukujący to wszystko Gonjasufi postawili na brudne brzmienie, nie rezygnując z jakości samej produkcji. Nawet efekty nałożone na wokal głównego bohatera nie psują tego efektu.
Podobnie wygląda strona wokalna, gdzie zakres ekspresji waha się od delikatnych, balladowych zaśpiewów, aż po prucie mordy na przesterze, nawet w tak zaskakujących momentach jak w „She Gone”, gdzie ta wokalna aberracja rozdziera ogólny groove numeru. Gonjasufi stara się balansować między mistycyzmem a odlotem, tradycyjnym śpiewem a trybalnymi jękami, i wychodzi mu to doskonale. Po tym wszystkim nie sposób uwierzyć, że pan Ecks był kiedyś raperem. Trochę brakuje mi stricte raperskich patentów, np. „DedNd” aż prosi się o dialog między samplem a wokalistą, choć z drugiej strony obawiam się, że zastosowanie hiphopowych trików rozbiłoby wokalną spójność albumu.
„A Sufi And A Killer” to popis Gaslamp Killera (koniecznie sprawdźcie jego sety – miksowanie Black Sabbath z dubstepem? Czemu nie!), który oszalał doszczętnie, i jednocześnie show Gonjasufiego, który zabiera nas na pustynię w Nevadzie i karmi pejotlem. Ta płyta to odpowiedź na głosy, którym w XXI wieku brakuje spadkobierców szaleństwa Sun Ra. I kiedy Gaslamp Killer i Gonjasufi w wywiadzie dla Tima Noakesa zarzekają się, że narkotyki są złe, to tylko jogińska twarz tego drugiego sprawia, że mu wierzę. Ten pierwszy jest niewiarygodny.
Komentarze
[13 października 2010]
[5 kwietnia 2010]
[1 kwietnia 2010]
Nie wierzyć pierwszym wrażeniom! (te szybko umykają, szczęśliwie i na zawsze). Recenzja daje radę.
[30 marca 2010]