Najlepsze albumy roku 2008
Miejsca 1 - 10
10. Atlas Sound – Let The Blind Lead Those Who Can See But Cannot Feel
Na „Microcastle” łatwo się wypiąć, bo to przecież zwykły rockowy album. Eksperymentów jak na lekarstwo, no i w ogóle to wszystko już było. Zdaje się jednak, że Cox pomyślał również o zaspokojeniu tych, którym podniecać się rockiem w XXI wieku nie wypada. Ale poważnie, nie ma się co dziwić, gdy ktoś stawia „Let The Blind Lead Those Who Can See But Cannot Feel” wyżej od „Microcastle”, chociaż pomysł bardziej szczegółowego ich porównywania może budzić wątpliwości. „Let The Blind...” to autonomiczny twór, który nie powinien być traktowany jako szałowy popis wrażliwości Bradforda czy jako kolejny zamach na wysokie pozycje tych przeklętych rankingów. Ta płyta po prostu w odpowiednich warunkach trafia tam, gdzie trzeba, i robi to, co do niej należy. W maju, zmarznięty i śpiący jechałem zatłoczonym tramwajem, słuchając „Quarantined” na ripicie. To nie analizy uporczywie powtarzanych skrawków karkołomnych wokali, nawet nie ten błogi zgiełk, tylko właśnie takie chwile tworzą albumy roku na prywatnych listach. A przecież był jeszcze spacer nocą przy „Ativan” i wiele innych. (ak)
9. Girl Talk – Feed The Animals
„Utrzymany w wysokim tempie plądrofoniczny” „crossover „radiowych i parkietowych hitów,” hip-hopu i sceny niezależnej,” „który niczym dziecko z ADHD, pragnie co rusz zaskakiwać”. „Rewelacyjny album rozrywkowy" „testujący” „możliwości przekraczania barier naszych podświadomych stereotypowych przyzwyczajeń,” „jednocześnie jeden z najlepszych tanecznych albumów AD 2008.” „Mocne słowa, trochę nadęte, ale posłuchajcie” „tych ponadprzeciętnych hooków, które, za przeproszeniem, zrywają papę z dachu.” (wszystkie cytaty pochodzą ze Screenagers.pl) Chciałem cały ten tekst ułożyć z cytatów, ale okazało się, że nie przychodzi mi to z taką łatwością jak Gregowi Gillisowi żonglowanie dźwiękowymi. Takie przynajmniej „Feed The Animals” sprawia wrażenie, choć nie ulega wątpliwości, że musi stać za tym znakomity warsztat i niesamowite rozeznanie materiału. A liczby nie kłamią: fragmenty aż 322 utworów zamknięte w 53-minutowy miks mogą przyprawić o zawrót głowy. Postmodernistyczna zabawa metodą kopiuj-wklej doprowadzona została niemalże do granic absurdu, ale z drugiej strony plądrofonia jeszcze nigdy nie była tak przystępna. (mk)
8. Kangding Ray – Automne Fold
Przed przesłuchaniem „Automne Fold” nie miałem żadnych oczekiwań i prawdopodobnie dzięki temu Francuz tak szybko i dynamicznie wbił się w moje łaski. Najnowsza odsłona Kangding Raya ujęła mnie głównie ze względu na piosenkowe podejście do glitchowej estetyki. Rzecz jasna nasz bohater zapewne sprawdziłby się w osamotnionych trzasko-klikach, ale spora dawka wokali oraz trip-hopowych naleciałości spowodowała przekwalifikowanie „Automne Fold” z albumu dla nielicznych, na wydawnictwo mogące dotrzeć do o wiele szerszego grona słuchaczy. Hasło „trip-hop” nie padło tutaj wszakże bez przyczyny. Nad całością bowiem czuwa posępny nastrój, chwilami nasuwający skojarzenia z Bristolem. Jednakże nie wolno zapomnieć, że jest to przede wszystkim elektronika najwyższej próby, która opierając się na murcofskim kreowaniu klimatu, stara się eksplorować nowe, a w „najgorszym” wypadku zapomniane rejony. (kk)
7. Fleet Foxes – Fleet Foxes
Wszyscy recenzenci, którzy w swoich obliczeniach nie uwzględnili obiektywnej wartości „Fleet Foxes” będą musieli zdecydowanie poprawić swoją metodologię. Od czasów „Person Pitch” nie było albumu, który z taką łatwością zwyciężałby w trzech kluczowych federacjach: MIA (Most Important Albums), MBS (Most Brilliant Songwriting) i MET (Most Enchanting Tracks). Intrygująca jest amorficzność Fleet Foxes – zespół brzmi, jakby jego członkowie całe życie spędzili w pieczarach Apallachów żywiąc się runem leśnym i tym, co sami upolują. Jednocześnie debiut Fleet Foxes wolny jest od grzechów różnych pogrobowców The Band i Neila Younga, w tym My Morning Jacket, do którego wokalisty Jima Jamesa porównuje się Robina Pecknolda z FF. Żadnego jamowania, nudzenia, mielizn, ale też żadnego niekontrolowanego eklektyzmu, które zgubiło właśnie MMJ. Więcej jest Beach Boysów, cudownych harmonii wokalnych, wreszcie takiego prawdziwego, urokliwego smutku. Świat tę wrażliwość przyjął – Fleet Foxes triumfują prawie wszędzie. (jr)
6. M83 – Saturdays=Youth
Konia z rzędem temu, kto spodziewałby się, jak od 2001 roku potoczą się losy M83. Aktualnie jednoosobowy już projekt Anthony’ego Gonzaleza po kilku latach ostrzałów z ciężkiej, shoegaze’owej artylerii zamienił swój oręż na broń o wiele lżejszego kalibru i, jak się okazuje, o wiele bardziej skuteczną. Bez żadnej egzaltacji i sztucznej nabożności za pomocą dream-popowej lekkości i chwytliwości electro-popu zakorzenionego w latach 80. na „Saturdays=Youth” Francuz przywraca nam wiarę w młodość, miłość i Świętego Mikołaja, bo naprawdę widząc, ile jeszcze można wydobyć ze spuścizny twórczości Elizabeth Fraser, Kevina Shieldsa czy Galaxie 500 i im podobnych, można się poczuć jak beztroskie dziecko, które jedząc po raz kolejny ciasto domowej roboty swojej mamy, odkrywa w nim do tej pory nierozpoznaną, fantastyczną nutę smakową. Jeśli ktoś myślał, że prawdziwymi romantykami we współczesnych czasach mogą być tylko niepozorni chłopcy z gitarą lub nieśmiałe dziewuszki z pianinem, najwyraźniej nie spotkał na swojej drodze Anthony’ego Gonzaleza. (kw)
5. Jacaszek – Treny
W czasach dotkniętych chorobą błyskawicznej, pobieżnej i masowej konsumpcji muzyki, wytwarzane są przeciwciała w postaci kontemplacyjnych albumów, w większym stopniu absorbujących nasz czas, uwagę i emocje. W naszym podsumowaniu roku 2007 doceniliśmy ambientowe symfonie Stars Of The Lid, w tym roku ten antytetyczny w stosunku do kultury iPodów rodzaj muzycznej twórczości reprezentuje Jacaszek. „Treny” to głęboko humanistyczne studium melancholii, wpisujące liryzm współczesnej muzyki poważnej w kontury subtelnej elektroniki. Brzmienia harfy, fortepianu i smyczków urozmaicone są kobiecym głosem i pokryte subtelną patyną cyfrowych mikrotrzasków, będących dźwiękowym odpowiednikem rys i zagięć na starej fotografii. Ta analogia odsyła nas do okładki żałobnego albumu „Remembranza” Murcofa, który jest naturalnym punktem odniesienia dla „Trenów”. W odróżnieniu od Meksykanina Jacaszek preferuje żywe instrumenty zamiast sampli, co czyni jego album jeszcze bardziej ludzkim, a zawartą na nim ekspresję smutku jeszcze bardziej przejmującą. Żałobny nastrój towarzyszący słuchaniu tego albumu kontrastuje z radością, że został on dostrzeżony i doceniony także za granicą naszego kraju. (mm)
4. Air France – No Way Down [EP]
Myśląc o „No Way Down”, trudno uciec przed analogią z naszym ubiegłorocznym pupilkiem – również sześcioutwórowym „Pretend Not To Love” Tigercity. W obu przypadkach zostaliśmy oczarowani umiejętnością kreacji własnej, sugestywnej aury przez zespoły na dorobku. I w obu przypadkach trwało to nieco ponad dwadzieścia minut, które podczas dziesiątek przesłuchań zamieniały się w długie godziny. Jednak podczas gdy Tigercity zgłębiali zawiłe arkana relacji damsko-męskich i przeglądali się w mirrorballach brooklyńskich klubów tanecznych, Air France dali nam coś zgoła innego – spokój, odprężenie, ulotność, dobrze rozumianą wiejskość. Pośród wykonawców w ostatnich latach, być może to właśnie ci dwaj Szwedzi w najbardziej kreatywny sposób wskrzesili oryginalną ideę indie-popu, jako stylu składającego hołd niewinności, dzieciństwu i beztrosce – nie zajmując się bynajmniej rekonstruowaniem ślad po śladzie brzmienia The Smiths, a koncentrując się na uchwyceniu umykającej młodości. Być może w przyszłości (na przykład na longplayu) ulotni się również urok Air France, nie zmienia to jednak faktu, że to właśnie „No Way Down” jawi się najbardziej domkniętą i spójną propozycją w muzyce 2008 roku. (ka)
3. Cut Copy – In Ghost Colours
Nie kojarzysz? Przepraszam za anglicyzm, get a fuckin’ life! Przy dźwiękach „In Ghost Colours” setki dziewczyn poznały w zeszłym roku swoich chłopaków, a drugie tyle wymieniło stary model na nowy. Nie chodzisz za często na imprezy? To taki eufemizm na termin aspołeczny dupek, tak? Człeniu, gawiedziowstręt się leczy, a ty: a) przegapiłeś właśnie jeden z najbardziej tanecznych roczników dekady, b) masz dodatkowo problem ze wzrokiem, skoro nie zauważyłeś, że życie towarzyskie przeniosło się z pubów do klubów, c) musisz być starym zgredem, który trafił tu przez przypadek w poszukiwaniu darmowych filmików porno! Słucham? Masz już dziewczynę?! Eee, gratulacje... A i kup lubej „In Ghost Colours” na Walentynki. Satysfakcja gwarantowana. A co to takiego pytasz? Parkietowy wymiatacz, godzący fanów taneczności Madchesteru i *leniwego* gibania się w stylu New York oraz tych, którzy wciąż twierdzą, że „Italians do it better!” W 2008 roku nikt nie zrobił TEGO lepiej niż australijskie trio Cut Copy, a ich drugi krążek w idealnych proporcjach łączy popową słodycz, homoerotyczne chórki, klawiszowe pasaże z rockowym pazurem i dyskotekową łupanką. Przemyślany space-koncept, uważny (i odważny) mariaż starego (italo-disco) z nowym (Viva Zwei), a przede wszystkim songwriting, do którego równać powinni wszyscy roszczący parkietowe pretensje artyści. I jeszcze ten rozczulające hasła-teksty! Chcesz wiedzieć o czym? Jak to o czym?! O miłości, nie? (ml)
2. Deerhunter – Microcastle
Obok Fleet Foxes był to w minionym roku chyba najczęściej komentowany i analizowany w tzw. indie-rockowych środowiskach album, więc trudno dopisać akurat w tym miejscu coś znacząco rozwijającego temat. Ze środowiskowego punktu widzenia najważniejsze wydaje się to, że będąc już indie-mainstreamowym zespołem Deerhunterowi udało się bezdyskusyjnie uniknąć pogrążenia się w bagienku porażającej przewidywalności tudzież kompozycyjnej niesłuchalności, w którym tapla się większość niezależnych „next big things” (a co gorsza nie mam tu na myśli wyłącznie wyspiarskich pogrobowców Libertines). Ten post-shoegaze’owy, quasi-eksperymentalny album oparty na szkielecie trzech kapitalnie nośnych melodii („Agoraphobia” – „Never Stops” – „Nothing Ever Happened”) był w 2008 roku najjaśniejszym punktem w swojej stylistyce i mimo tego, że nie jest to w żadnym wypadku album odkrywczy ani przełomowy, to ta jak najlepiej rozumiana solidność cieszy. I to bardzo. (dh)
1. Gang Gang Dance – Saint Dymphna
Zwycięzca bierze wszystko – to oklepane przysłowie pasuje do naszego numero uno jak nic innego. Gang Gang Dance faktycznie wzięli wszystko, co było najlepsze z wielkiego bogactwa gatunków. Przeplata się tu niepokojący ambient z iście afrykańskimi korzennymi dźwiękami, pseudodubstep z agresywnym rockiem, hybrydalna muzyka taneczna z banghra, futurystyczna elektronika z etnologiczno-muzyczną refleksją, a duch Brooklynu miesza się tu chyba z samym Duchem Świętym. Stłumione wokale, agresywne bity, pieczołowita produkcja, gęsty koktajl na poziomie co najmniej tak wysokim, jak poprzednia ich płyta, a równocześnie jakby o krok dalej. „Saint Dymphna” niepokoi i nie daje się puścić w tle. Mówiąc krótko, nie można się wypowiadać o muzyce roku 2008 bez przesłuchania tej płyty, a jak na pozycję obowiązkową, dość jednak wymagającą i uznaną, jest równocześnie niesamowicie przyjemna.
Nie wiemy do końca jacy oni są, nie zdążyli się nam jeszcze osłuchać, opatrzeć, przegwiazdorzyć. Na Youtube nie ma ich kilkudziesięciu koncertów, kolorowych teledysków i mash-upów, wywiadów z dziesiątkami podpisów „love”, „omfg” i „grt jb!”. To się pewnie od dziś zmieni. Wie o tym Sufjan Stevens, który po tryumfie w naszym rankingu najwyraźniej zawiesił działalność i plan wydania 50 płyt o Stanach Zjednoczonych. Wiedzą o tym Animal Collective, którzy po zwycięstwie zaczęli pojawiać się na serwisach plotkarskich. Wiedzą o tym Arcade Fire, co to u nas wygrali, a przez następne 4 lata zmagali się z nieudanymi próbami samobójczymi, rejestrując je zresztą na LP. Gang Gang Dance, poznajcie smak sławy. Nadchodzi. (kjb)
Komentarze
[16 stycznia 2009]
[15 stycznia 2009]
@ D
Jak napisałem: najlepszą na konkretnej półce. Chciałbym mieć więcej odwagi i przesłanek, żeby oceniać płyty w kontekście muzyki w ogóle. Tutaj akurat kluczem mogłaby stać się przyjemność odbioru, ale oczywistym jest, że całą pulę zgarnia wtedy 'trudno definiowalny element metafizyki', który wydaje mi się być dla każdego mówiącego o muzyce tym, czym dla ludzi pierwotnych np. piorun: symbolem, który dopiero PO interpretacji, wymagającej odpowiednich narzędzi i pracy, może odsłonić nowe możliwości. Uznawany w swojej zastanej formie jest nic nie warty, jest skamieniałym doświadczeniem, które oczywiście może coś komuś dawać, ale POWINNO istnieć jedynie jako suplement, istotny dodatek. W innym wypadku opieramy cały związek na, owszem, wielkiej miłości, ale mieszkamy pod mostem i mamy wszy.
Pomimo, że używam określonego słownictwa i neguję pewne postawy, sam nie mam przeciwstawnej teorii pozytywnej. Być może: jeszcze, ale pomimo, że lubię o tym rozmawiać, kwestia ta nie zajmuje mnie aż tak bardzo, żebym wpadł na jakąś odpowiedź inaczej niż przez przypadek.
@ zmywak
'Tutejszy nerw' jest dla mnie sprawą tak obcą, że trudno mi się wcielić wręcz w takie rozumowanie, więc chyba jestem odcięty od miejsca, w którym dorastałem. Powiem więc tak: lubię się pomoczyć w wannie, jeśli ty też, to jeszcze nie czyni to z nas przyjaciół. Jest mi absolutnie obojętne, kto gdzie gra. Nawet, gdyby zespół tworzyli jacyś bardzo bliscy mi ludzie, to po 6 roku życia nie czuję się zobligowany do bezwarunkowej miłości do kogokolwiek. Nie odcinam się na siłę od polskiej sceny, po prostu nie odczuwam z nią związku, podobnie jak z każdą inną.
Co do txtów: no cóż, przy obcojęzycznych łatwiej jest nie kumać, łatwiej jest dać sobie spokój i po prostu sobie słuchać. Na pewno nowe Pustki są zadowalające pod tym względem liryków, osobiście poczułem większą żenadę tylko w dwóch łatwych do skipnięcia kawałkach, więc jest nieźle.
Mówiąc 'bardziej uniwersalna jakość' mam na myśli namacalne, możliwe do prostego wskazania elementy, których będę w stanie bronić argumentacją. Podobnie jak w analizowaniu literatury: interpretacja, moim przynajmniej zdaniem, musi opierać się na przesłankach z chłodnej analizy, ale jakakolwiek będzie, nie musi oczywiście wpływać na przyjemność lektury. Jej funkcją jej głównie okiełznanie ciągotek do nadinterpretowania, przeinaczania i kompletnego parcia na emocjonalność.
@ maciej m
Możemy teraz na spokojnie rozłożyć sobie role: ty na pewno jesteś mrowiskiem, ale żebym ja mógł być kijem musiałbym być kompetentnym człowiekiem, krytykiem, dziennikarzem muzycznym, a serio postrzegam się zupełnie w kategoriach kolesia z ulicy, który lubi się zastanawiać.
Nie mam problemów z przyznaniem, że ile by się nie teoretyzowało, zawsze można w praktyce postąpić w czwartek sprzecznie do swoich wywodów z wtorku. Próbujesz mi powiedzieć, że mówię: "chujowe, bo polskie", zobacz jak jest, kiedy ktoś błędnie wnioskuje: "Po prostu hasło "dobre, bo polskie" zastępujesz hasłem "chujowe, bo polskie", co najlepiej objawia się w porównaniu polskich artystów do ludzi na wózkach." - uważasz, że ludzie na wózkach są chujowi? czy zawężasz do obcokrajowców na wózkach?
Gdyby doceniać tylko płyty wnoszące coś w rozwój muzyki nie mielibyśmy teraz gdzie pisać tych bzdur, które niczego nie wnoszą do postrzegania muzyki. Choć i tak twierdzę, że zastanawianie się i dyskusja nad dopuszczalnością wartościowania przez pryzmat 'patriotyzmu' jest trochę ciekawsze niż udowadnianie na siłę własnego braku poczucia humoru. Ogólnie staram się nie traktować rzeczy zbyt poważnie, np. Czubali nie słuchałem z dwóch zabawnych powodów: 1) musiałbym zmieścić go w grafiku i wtedy słuchanie stałoby się jakąś siłową harówą, 2) odkąd piszę coś czasem dla nowejmuzyki unikam minimalu i czystej elektroniki czego nie potrafię wytłumaczyć racjonalnie. Mój arbitralny ranking najlepszych płyt został stworzony pod kryterium przyjemności z odbioru, którą neguję tylko jako jedyny bodziec doceniania muzyki. Na początku rozmowy poprosiłem o uzasadnienie wysokiej pozycji 'Trenów'. Uzyskałem swoje wyjaśnienie od osoby, która miała nawet tę płytę na swojej indywidualnej liście. Spox.
Aprobuję czystość odbioru. Moje wrażenia z Jacaszka to 'Treny' i porównanie do paru 'podobnych stylistycznie' płyt, na jakie się w tym roku natknąłem. Nie narzekam nawet na krajową scenę, produkcję i rynek, ja w ogóle nie narzekam tylko obserwuję poszczególne albumy. Nie jestem doktrynerem i jeśli ktoś się ze mną nie zgadza nie zamierzam nic z tym zrobić, po prostu cenię sobie teoretyzowanie, dialog i tym podobne sprawy bardziej niż narkotyki i siedzenie przed blokiem, yo yo yo!
[14 stycznia 2009]
[14 stycznia 2009]
W swojej krytyce "brandzlowania się nad toposem Polaka" robisz dokładnie to samo co nam zarzucasz - Twoja ocena Jacaszka zdeterminowana jest przez kontekst. Różnica polega na tym, że o ile w przypadku naszego rankingu kontekst ten doprowadził (przyznaję to) do nieznacznego przewartościowania "Trenów", o tyle w Twoim przypadku determinuje on Twój negatywny odbiór tej płyty. Bo dlaczego razi Cię odgrywanie wyeksploatowanej estetyki na "Trenach", a jednocześnie umieszczasz w czołówce swojego rocznego podsumowania album Wyat Oak wpisujący się - tu cytat "w lekko wyeksploatowany już nurt". To jak? Odtwórczość razi tylko w przypadku artystów z orzełkiem w koronie na paszporcie? U tych spoza granicy jest już ok? W którym miejscu stwierdzoną obiektywnie i naukowo wartość, której z takim zacięciem poszukujesz u Jacaszka objawia doceniony przez Ciebie album Cut Copy, o którym powiedzieć można sporo dobrego ale nie to, że przeciera nowe szlaki w historii muzyki rozrywkowej? Po prostu hasło "dobre, bo polskie" zastępujesz hasłem "chujowe, bo polskie", co najlepiej objawia się w porównaniu polskich artystów do ludzi na wózkach. Być może gdybyś nie zawężał sobie percepcji doktrynerskim tępieniem wątków patriotycznych, to dostrzegłbyś tegoroczny album Marcina Czubali, (który niezależnie niezależnie od polskiego kontekstu nagrał jedną z 3-4 najlepszych płyt minimalowych zeszłego roku) i umieścił go w swoim rankingu zamiast wnoszącego zerowy wkład w rozwój muzyki albumu Miss Kittin. Tak więc widząc u nas źdźbło skażonego lokalnym kontekstem subiektywizmu dostrzeż belkę w swoim oku. Chociaż w kontekście tak wielu odtwórczych pozycji w Twoim rankingu trudno mi uwierzyć, że piszesz to wszystko na poważnie i w innym celu niż włożenie kija w mrowisko. Po kim jak po kim, ale po autorze cytatu "Supersilent to tak naprawde death-free jazz elektroniczny, ale pomyslalem, ze bede kontrowersyjny kwalifikujac to jako ambient." spokojnie można się tego spodziewać.
[14 stycznia 2009]
Doskonale, ale de facto nadal, za przeproszeniem, namacalnie nie wyjaśniasz co znaczy "najlepsza", czy to w danej stylistyce czy w ogóle. Wszystkie tzw. best records of 2008 to listy ulubionych płyt autorów tych podsumowań. Wiadomo, że z płytami tzw. WAŻNYMI sprawa ma się troszkę inaczej, ale to też żaden obiektywizm tylko wzięcie pod uwagę czynników kulturowo-środowiskowych. Rankingi najlepszych płyt wg obiektywnych kryteriów tworzy tylko Andrzej Buda, jeżeli nie znasz zdecydowanie warto poczytać (dla walorów humorystycznych)
Pozdro
[14 stycznia 2009]
"Można dalej słuchać z przyjemnością BdS, ale należy pamiętać, że gdzieś obok jest płyta mniej lubiana, ale o jakości lepiej uargumentowanej, bardziej namacalnej, a więc wyraźniej uniwersalnej."
kwestia doboru kryteriów i tej negowanej przez ciebie emocjonalności; to samo co używasz jako argument za, ktoś inny może użyć jako argument przeciw, np. twoja recka BiR w której twoje przykłady na nie, są dla mnie przykładami na tak;
"sztuczne punktowanie za użycie polskiego, kiedy nie punktujemy innych nacji za używanie rodzimego języka"
z reguły sytuacja ma się odwrotnie w sensie że polskim twórcom obrywa się za ich polskie teksty (często słusznie)zaś zagraniczne banały nie powodują krytyki to raz; dwa nie da się odciąć od miejsca w którym się wzrastało i to silnie wpływa na percepcję muzyki, dlatego np. bardziej mnie kopnie np. piosenka pustek w której czuje tutejszy nerw niż powiedzmy mający niby "bardziej uniwersalną jakość'(czyli że więcej ludzi ją skuma?) numer nie wiem np. deerhuntera; to naturalna sprawa że gdyby jakiś turecki screenagers robił swoje podsumowanie to dla nich wśród najlepszych płyt znalazłby się jakiś przedstawiciel muzyki kebabowej; dla mnie to ma sens o ile zwiera rodzimą oryginalność;
mnie też denerwuje protekcjonalny ton i podkreślanie że oto Polak gra prawie jak za granicą ale to efekt tego o czym śpiewał Maleńczuk: Boga mamy z Niemiec gwiazdy z Ameryki nienawidzimy góralskiej muzyki; generalnie cała ta krytyka i recenzowanie to ścieranie się różnych typów wrażliwości i walka o władzę w kreowaniu gustów, ale chyba jakieś banały i oczywistości pisze
[14 stycznia 2009]
"Chodzi o proste uznanie faktu, że płyta, która trafia w osobiste aktualne gusta nie musi wcale być najlepszą propozycją dostępną na konkretnej półce. [...] Można dalej słuchać z przyjemnością BdS, ale należy pamiętać, że gdzieś obok jest płyta mniej lubiana, ale o jakości lepiej uargumentowanej, bardziej namacalnej, a więc wyraźniej uniwersalnej."
No ja bym się mniej więcej pod czymś takim podpisał. Przykład prywatny: Neon Neon to jedna z moich ulubionych płyt roku, a TVOTR już np. nie, ale mimo to oceny, które im przyznałem to odpowiednio 6 i 8. Nie chcę się tu puszyć czy coś, chodzi mi tylko o uwidocznienie różnicy w kwestii ulubionych i najlepszych albumów.
[14 stycznia 2009]
Nie odpuszczać sobie a dawać 5. miejsce w podsumowaniu wszystkiego, co się w danym roku słyszało,
robi jednak różnicę. I to bez względu na ilość zagranicznych płyt, które się odpuściło, bo ostatecznie nie
chodzi o stworzenie sztucznej równowagi, tylko o zachowanie proporcji. Mnie w sumie nawet Afrokolektyw lekko mierzi w pierwszej 50. I dalej: kontekst kontekstem, ale jeśli decyduje o postrzeganiu muzyki to dzieją się dwie rzeczy: 1) oczywisty idiotyzm, kiedy przybiera formę stwierdzeń 'dobre, BO polskie' (podobny status logiczny do 'nie dorównywać czemuś porównywalnemu'), 2) sztuczne punktowanie za użycie polskiego, kiedy nie punktujemy innych nacji za używanie rodzimego języka (stąd niszowość j-pop/rocka ;) ), i za fikcyjność własnego podniecenia na dźwięk tak egzotycznych słówek jak 'Hoboken', tyle że w formie 'Mokotów'.
Plus: spójrz jakie odbiorcze nudy - wymyślasz kreatywną, nośną reckę polskiej płyty, robisz sobie dobrze, txt pozostaje spójny i czytelny, ale na koniec i tak musisz zajebać, że twórca to Polak, więc to doceńmy. Dlaczego? Bo człowiek na wózku wystartował w biegu pełnosprawnych? Nuuuda. Podkreślanie kontekstu jako zalety szkodzi płycie, nawet jeśli na krótką metę zdoła ją komuś zarekomendować.
Sukces Much? :)
@D
Co to znaczy "najlepszych płyt" w kontraście do "ulubionych"?
Chodzi o proste uznanie faktu, że płyta, która trafia w osobiste aktualne gusta nie musi wcale być najlepszą propozycją dostępną na konkretnej półce. Na przykład: formułuję dużą liczbę argumentów ZA Zabili mi żółwia, ale wolę słuchać Brudnych dzieci Sida, chociaż bronię ten wybór tylko przyjemnością odsłuchu. W takim wypadku nie trzeba nic robić, spokojnie. Można dalej słuchać z przyjemnością BdS, ale należy pamiętać, że gdzieś obok jest płyta mniej lubiana, ale o jakości lepiej uargumentowanej, bardziej namacalnej, a więc wyraźniej uniwersalnej. Ranking najlepszych płyt przyznaje wysoką pozycję BdS, kontrastowy dlań, Zmż - i "kontrastowy" to oczywiście nie jest happy word. Zaznaczam, że sam jestem za tworzeniem tych drugich. Zniechęcam do podjęcia dyskusji, ponieważ nie będziemy w stanie utrzymać poziomu, a póki co jesteśmy w praktyce po jednej stronie, bo:
myślę, że z obiektywnymi kryteriami oceny muzyki jest tak jak z innymi działami krytyki. Nigdy nie zmniejszy się waga przyjemności jako argumentu, ale wraz z gruntowaniem się nauki i wzrostem ilości jej narzędzi pojawiają się problemy wartościowania i ludzie próbują je rozwiązywać dla samego porządku (vide teoria literatury). Zauważ np. jak pięknie zgasł problem 'szufladkowania muzyki' wraz z upowszechnianiem się słownictwa serwisów muzycznych. Z czasem i muzyka popularna dorobi się nauki zdolnej wypracować obiektywne kryteria, jeśli oczywiście za obiektywne kryteria uznamy te wypracowane i umieszczane w podręcznikach :) Cieszy mnie ta wizja osobiście, bo zagraża tylko konformistom, którzy zamiast nauczyć się paru 'trudnych słówek' wolą marnować energię na gadki o uwalnianiu muzyki i odbieraniu jej czysto emocjonalnie. Spoko.
Sory za rozmiar dziewczyny, już nie będę, aloha!
[14 stycznia 2009]
[14 stycznia 2009]
[14 stycznia 2009]
[14 stycznia 2009]
[14 stycznia 2009]
Ranking indywidualny, przynajmniej w moim przypadku, to ranking ulubionych płyt 2008 - względnie najwięcej i najprzyjemniej słuchanych. Ranking serwisu to plebiscyt redakcji na najlepsze wydawnictwa roku, który rządzi się swoimi prawami. Myślę, że innymi od tych, wedle których tworzymy prywatne listy rankingowe.
Zważywszy na to, że mamy rok 2009 Matt Bauer był wydany rok temu. Moje wątpliwości a propos niego nie dotyczą rocznika, z którym akurat jest wszystko w porządku.
[14 stycznia 2009]
[14 stycznia 2009]
[14 stycznia 2009]
[13 stycznia 2009]
To kreatywny czy jednak ogrywający wyeksploatowaną stylistykę? Nie chcę go zamienić na miejsca z Fenneszem, ten jest na swoim w 50-płytowym zestawieniu, ale ciężko definiowalny element metafizyki (to chyba on gra kreatywność w tym epizodzie?) to wątpliwa przeciwwaga dla wspomnianej przez ciebie odtwórczości i równie 'wyczuwalnej', dla mnie, przypadkowości 'Trenów'. Wielu ludzi mogło zrobić 'Treny', that's fucking easy, sis, ale do takich 'przydarzeń' dopisuje się nobilitujące elementy z braku wystarczajacego porównania z mniej epigońskimi, a nie mnie aktualnymi rzeczami (vide recenzja Krawczyka). Trudno mi uwierzyć, że wśród 33 płyt lepszych od Fleet Foxes nie usłyszałaś 12 lepszych od Trenów, szczególnie, że na liście indywidualnej masz dużo płyt nie będących wcale dla Jacaszka jakąś wielką antytezą (zgaduję przy tym, że koresponduję z miss Wolanin). W odniesieniu do tych pozycji powinien się rzucać w oczy brak propocji. Miłego wieczora!
[13 stycznia 2009]
[13 stycznia 2009]
Ladyhawk to nie to samo co Ladyhawke, i Ladyhawke jest lepsza do Juvelena, m.in. dlatego, że jest kobietą 8)
@fight!suzan
Jak dla mnie tegoroczna płyta Fennesza nudzi, jak żadna inna w jego dyskografii. Jacaszek natomiast na swojej płycie, niespecjalnie nowatorskiej i utrzymanej w dość mocno przecież eksploatowanej stylistyce, zawarł jakiś ciężko definiowalny, metafizyczny element. W gronie redakcyjnym, co pokazuje ranking płytowy, doceniło to wielu, choć wiadono, że jakieś punkty bonusowe dostał on z patriotycznych względów. Cóż, bywa. Niemniej nie da się zaprzeczyć kreatywności samego Jacaszka, co pokazują Treny i co pokazywała też np. płyta nagraną z Miłką Malzahn.
Co do Fleet Foxes - też uważam tę ładną skądinąd płytę za mega overhype roku. Osobiście słyszałam w tym roku, ze 33 ciekawsze albumy.
[12 stycznia 2009]
[12 stycznia 2009]
błaszczyk - "pop jest piękny" - mógłbyś również rozwinąć myśl ,proszę. Może wiesz coś czego ja nieoświecony nie wiem, a trzeba się uczyć od bardziej oświeconych.Bez krztyny drwiny to pisze. Bo jakoś nie słyszałem wcześniej takiego aksjomatu. Pop jest popularny - to słyszałem, kupa jest śmierdząca - to również.
Proszę kolegów o wyrozumiałość.
[11 stycznia 2009]
[11 stycznia 2009]
#29 na liście roku to dość dyskusyjne rozumienie "pierwszej 20" :)
[11 stycznia 2009]
[10 stycznia 2009]
O, chyba jednak ciągle nie jestem wystarczająco pitchfork, bo przegapiłem Grouper w ich rankingu. Tak czy inaczej dalej uważam ją tylko za zagęszczacz list. To po prostu jedna z kilku pozycji, jakie muszą pojawić się w *porządnym* zestawieniu za rok 2008. Swoją drogą, kiedy pisałem o niej pochlebnie w wrześniu, absolutnie nie wpadłbym na to, że pół roku później będę musiał stanąć niejako przeciwko niej (w razie czego zapraszam do wszczęcia dyskusji pod ową recenzją).
Tematu Fleet Foxes nie ciągnę, bo dla mnie to po prostu dobra płyta i wszelkie konteksty nie mają wpływu na jej odbiór przez moją osobę.
Do wyjaśnienia fenomenu Jacaszka nadaję się chyba najmniej z całej redakcji, ale moim skromnym akurat Fennesz jest na swoim miejscu ;-)
pozdrawiam