Gang Gang Dance
Saint Dymphna
[Warp; 21 października 2008]
Kolejna ósemka z mojej strony nie jest wynikiem „zmiany programowej” Screenagers - tego serwisu „od samych 6 i 7”. Ostatnio trochę mi się poszczęściło i docierają do mnie płyty mogące spokojnie walczyć o miano tej najlepszej w 2008 roku. Warto zadać sobie pytanie: cóż jest takiego dobrego w nowym dziele Gang Gang Dance? Zacznijmy od trywialnego początku. W dzisiejszych czasach miszmasz gatunkowy nie jest niczym dziwnym, można nawet rzec, iż jest tak naturalny, jak brak polskich zespołów piłkarskich w europejskich pucharach. Ale przy takich płytach jak „Saint Dymphna” nawet najtwardszy zawodnik zmięknie. Wszystkie te wariacje i żonglowanie przeróżnej maści stylistykami powoduje niewymuszoną przyjemność.
Powiedzmy, że podwalinami „Saint Dymphna” jest orientalizm podany w psychodelicznej obróbce. W pewnym sensie, jeśli mogę uprościć sprawę, jest w tym trochę podobieństwa do tego, co wyczynia Paavoharju, lecz jeszcze bardziej w wielowarstwowej formie, trochę nawet kolaborującej z noisem. Czasem w jednym utworze przemykają dźwięki z całego świata – od Indii (przede wszystkim) po Amerykę Południową. Momentami sam już się gubię w niektórych miejscach, bo taneczny numer przeistacza się w dziwny, psychodeliczny popowy jam. To tak jakby Yeasayer zatrudnili M.I.A i podreptali w mocno eksperymentalne rejony. Nie rzucam w tym momencie słów na wiatr. Wyobraźcie sobie, jak ekipa z Bollywoodu, kręcąca kolejny urokliwy film z Shah Rukh Khanem oraz jeszcze bardziej urokliwą Aishwarya Rai, wpada na londyński parkiet w jakimś undergroundowym miejscu, niemal z miejsca go opanowując i mieszając swoją muzyczną wrażliwość z DJ-skimi popisami. Tak brzmią pierwsze trzy piosenki. Na wysokości „Vacuum” przenosimy się na sesje nagraniową „Loveless” My Bloody Valentine (sic!). Kiedy wmawiany sobie, że „już nic nas nie zaskoczy", do akcji wkracza hip-hopowy wymiatacz w postaci „Princes”. Nie mam już więcej pytań, porwali mnie. Dlatego z większą pobłażliwością spoglądam na fragmenty już nie do końca tak ekscytujące, gdy eklektyzm dźwiękowy zostaje zbytnio „rozciągnięty”, lecz jakie to ma znaczenie, kiedy po krótkiej przerwie możemy doznawać przy czymś takim jak „House Jam”, będący przedziwnym skrzyżowaniem Ladytron, The Knife i Imogen Heap. Gang Gang Dance nawet w electropopie czuje się jak ryba w wodzie, tworząc tym samym prawdopodobnie największy przebój „Saint Dymphna”. O dziwo końcowe numery albumu są utrzymane w bardzo spokojnej, intymnej atmosferze. W sam raz, by odpalić w pokoju jakieś zapachowe świece.
Niedawno Artur Kiela w jednej z recenzji napisał, że w tamtym roku rządził duet Animal Collective/Panda Bear, w tym Deerhunter/Atlas Sound. Dajmy spokój z Atlas Sound i odstawmy go gdzieś na margines. Deerhunter/Gang Gang Dance – tak wygląda to zestawienie prawidłowo. Niedowiarkowie niechaj ruszają do sklepów. Natychmiast.