Cut Copy
In Ghost Colours
[Modular; 22 marca 2008]
Cut Copy źle to rozegrali. Otwieram „1001 rzeczy, które należy wiedzieć, żeby skutecznie wypromować płytę” i tam jest napisane, że ciśnienie przed wydaniem powinno rosnąć, a nie spadać. Tymczasem po fantastycznym „Hearts On Fire” (o którym nie padnie tu już ani jedno słowo więcej, obiecuję) i błyskotliwym (zwłaszcza w refrenie) „So Haunted”, Australijczycy jako finałową rozbiegówkę przed wypuszczeniem longplaya zaserwowali nam ostatecznie najsłabsze na nim „Lights & Music” – czarnobiałą kserokopię pierwszego singla, w swojej oczywistości sięgającą wręcz po prostolinijność oryginalnego italo z lat osiemdziesiątych, średni kawałek po prostu. Nie zmienia to faktu, że podważanie zajebistości „In Ghost Colours” jako albumu śmierdzi mi przysłowiowym szukaniem dziury w całym.
Niech Was nie przestraszy ilość ścieżek – na piętnaście tracków raptem dziewięć można uznać za pełnoprawne kompozycje. „In Ghost Colours” to idealny i wcale oryginalny pod względem koncepcyjnym amalgamat 80sowego postulatu albumu, na którym każda piosenka mogłaby stać się przebojem (pisałem o tym niedawno przy okazji „Poniżej krytyki”) z didżejsko-mikserskim duchem bieżącej dekady (raz jeszcze wytrzyjmy sobie buzię Avalanches). Dodając do czterdziestu minut niecodziennie przebojowych piosenek dziesięć minut rozmarzonych, lewitujących plam-pomostów między nimi, Cut Copy stworzyli płytę, która dostarcza słodyczy na całej długości trwania, jednocześnie bacznie nadzorując poziom cukru w cukrze – gdy tylko zaczynamy odczuwać lekki przesyt, Australijczycy szybko rozcieńczają całość minutowym łącznikiem.
Do meritum, chłopcze. Dwa słowa: New Order. W każdej piosence słychać tu kwartet z Manchesteru („ponad połowa płyty”). Zarówno w „Out There On The Ice”, sięgającym po dyskotekową melancholię „Technique” (perkusja od 3:07! to jest wysamplowane, prawda?), jak i dziarskim, gitarowym „Unforgettable Season”, deklasującym połowę albumu „Get Ready”. Niebiańskie outro „So Haunted”, motyw nakręcający drugą część „Far Away”, wznoszący się refren „Nobody Lost, Nobody Found” – to wszystko, a przede wszystkim stuprocentowo neworderowski klimat „In Ghost Colours” stanowią gruby supeł, którego nikt przy zdrowych zmysłach nie rozplącze.
Jednak poza kilkoma momentami silnego revivalu i stylizacji na lata osiemdziesiąte (wspomniane „Out There On The Ice”, „Lights & Music” i może jeszcze... ten... no, wiecie... dziewiąty kawałek), Cut Copy zgłaszają swoim brzmieniem aspiracje na tu i teraz. To coś, co odczuwaliśmy rok temu przy kapitalnych piosenkach Tigercity – ich krąg inspiracji był stosunkowo konkretny i odsunięty w czasie, a jednak nowojorczycy brzmieli dużo bardziej orzeźwiająco i świeżo niż przedstawiciele najmodniejszych aktualnie trendów klubowych. Tak samo tu – uszy wariują ze szczęścia słysząc, w jaki sposób zestawiono gitarę akustyczną, migoczące klawisze i zaczepne chórki openera „Feel The Love”. Falujący syntezator zabiera tęskny refren „Strangers In The Wind” na quasi-house’ową wycieczkę na parkiet, by po dłuższej chwili znów skryć zatroskaną twarz w dłoniach. Melodyjny bounce syntetycznego basu „Far Away” nadaje tej kapitalnej piosence ton do momentu, kiedy wchodzi refren i doznajemy poczucia pozornego przyspieszenia. Wszystko zaczyna wirować, ilość detali skrytych w miksie pozwala wciąż wskazywać nowe bajery, zresztą sam utwór to obok... wiadomo, hehe... najlepszy fragment „In Ghost Colours”.
Drugi longplay Cut Copy – na pewno lepiej dopracowany i dłużej przemyślany niż debiutanckie „Bright Like Neon Love” – to żadna rewolucja, to tylko doskonały album pop, któremu z ręką na sercu nie umiem niczego większego zarzucić. Ale czy to faktycznie niewiele? Bo jak dla mnie – cholernie dużo.
Komentarze
[15 lutego 2009]