Fleet Foxes
Fleet Foxes
[Sub Pop; 3 czerwca 2008]
Rozmawiając ongi przy piwie ze znajomymi ze studiów i wyciągając z naszej przeszłości najbardziej żenujące wspomnienia, zauważyliśmy, że każdy z nas, uczęszczając do podstawówki lub będąc gimnazjalistą, miał dwa podobne marzenia, które nosił w sobie aż do liceum. Jedno dotyczyło własnego zespołu i nie chodzi już o sam fakt grania w nim, ale o występy. O tak! Ile to wieczorów spędziłem, słuchając zespołów, których ze wstydu nie wymienię! Wyobrażałem sobie show, jakie dawałem ze znajomymi. Granie przed całą szkołą, przed wszystkimi dziewczynami i zielonymi z zazdrości chłopakami. Prężąc się, zmieniając instrumenty na przestrzeni jednego utworu, w zależności od tego czy gitara, czy perkusja dawały akurat więcej czadu. Wszystko to oczywiście na sali gimnastycznej albo w auli, a jakże. Tylko nie piszcie, że tak nie mieliście, bo nie uwierzę. Drugą zaś wizją, której powszechność odkryliśmy, był wyjazd gdzieś daleko, na jakąś zapadłą wieś i poznawanie tam wszystkich od nowa. W takim miejscu oczywiście byli sami fajni ludzie, tylko ładne dziewczyny i mnóstwo wolnego czasu. Czytanie książek na hamaku, małe imprezy. Cóż, w mniej naiwnej wersji, właściwie dotąd mnie to pociąga.
I zostałoby to wszystko gdzieś głęboko we mnie, gdyby nie ciepły jeszcze longplay Fleet Foxes. Wiecie, niby amerykański klimat, kilka rodzajów folku, ale my nie musimy tego rozróżniać, a ja nie chcę o tym pisać. Mówcie, co chcecie, dla mnie to właśnie płyta, która świetnie nadaje się do przypomnienia sobie tamtych kompromitujących wizji z polską przyrodą w tle.
Pierwsze chórki to jeszcze Ameryka, ale w momencie gdy po gitarze wchodzi wokal Robina Pecknolda, to sorry – ja jestem na Mazowszu i spaceruję sobie po lesie z rudowłosą dziewczyną. Jako drugie leci „White Winter Hymnal”, i wizje, jakie roztacza przede mną ten kawałek, to się do publikacji już nie nadają. Usłyszałem ostatnio, że to „ciperskie”. I niech sobie będzie. Nie wiem jak wy, ale ja muszę się czasem jeszcze tanio powzruszać przy płycie z MUZYKĄ.
Napisałem coś o możliwościach wokalisty, ale wypada to rozwinąć, bo gdyby nie on, to ten album o ósemce mógłby tylko pomarzyć. Ciekawe, bo niby gość głos ma mocarny, niby kontroluje go porównywalnie do Dangerfielda, ale momentami trochę jakby nie wyrabiał. Bo przysłuchajcie się „Your Protector”. Może mi się wydaje, a może tak miało być? To trochę przypomina wysiłki Ari Pickera z Lost In The Trees (który to zespół dopisać można do skojarzeń, jakie przywołuje Fleet Foxes) i w gruncie rzeczy nadaje wszystkiemu uroku, bo przecież jak wokalista okołopopowy czasem zaśpiewa na skraju swoich możliwości, to dodaje mu to więcej szczerości niż kolejne „pierdolę” polskiemu raperowi.
I skoro już jesteśmy przy jednej z najmocniejszych piosenek na płycie - przecież ten początek, ta gitara pod koniec przecież. Kogo to nie rozbraja? Albo „He Doesn't Know Why”. Niby to dosyć proste. Chórki na początku, zwyczajnie szarpana gitara, tamburyn zastąpiony po chwili podwójnym werblem perkusji. Ale co robi wokal, no k****, jaka to melodia! I to kulminacyjne there's nothing I can do, które na papierze wygląda tak sobie, ale zaśpiewane przez Robina robi kolosalne wrażenie. Tak mi się przy okazji trochę nie na temat pomyślało: może czekający na kolejną płytę Coldplay zaczną się w końcu tego wstydzić?
Całość kończy rozbrajające „Oliver James”, w którym zostajemy z Pecknoldem sam na sam. Z początku jest lekko i w zasadzie byłaby to piosenka reprezentatywna dla tej spokojniejszej części „Fleet Foxes”, ale wrażenie odosobnienia, jakie wywołuje końcówka, wręcz przytłacza, zostawiając nas samych ze swoimi rojeniami. I po wszystkim. Nie ma tu drugiego „Mykonos”, ale czy komuś, kto poznał „White Winter Hymnal”, „Your Protector” i „He Doesn't Know Why”, to przeszkadza?
Swoją drogą mamy kolejny zespół z inicjałami FF. Może to jakiś symbol masonerii? U mnie brzydkie, czteroliterowe słowo na „h” się nie pojawiło, jestem czysty. Ale zauważcie, że punktualny zazwyczaj Pitchfork przełożył recenzję płyty na piątek, żeby dłużej wisiała na głównej. Podejrzane?
Komentarze
[26 sierpnia 2013]
[6 maja 2011]
[13 lutego 2011]
[11 lipca 2010]
chyba najlepsza recenzja jaką przeczytałem na tej stronie. Amen
[9 stycznia 2009]