Najlepsze płyty roku 2007

Miejsca 1 - 10

Obrazek pozycja 10. Caribou – Andorra

10. Caribou – Andorra

Dan Snaith to bardzo niewdzięczna postać. Można by o nim tworzyć eseje, a w efekcie finalnym trudno napisać cokolwiek, ponieważ uczucie zazdrości przesłania obiektywizm. Dan Snaith ma wszystko. Jest utalentowany, osłuchany, oczytany, posiada doktorat z matematyki i zna się na narkotykach. Co więcej, ma pomysł na siebie i swoją muzykę, postanowił bowiem zostać nowym kameleonem popu i odesłać Davida Bowiego na zasłużoną emeryturę. „Andorra” stanowi kolejny zwrot o 180 stopni. Tym razem Caribou miał wyraźny apetyt na schedę po psychodelicznym popie lat sześćdziesiątych: soczyste aranżacje, wielowarstwowe tekstury kompozycji okrasił zwiewnością The Zombies i rozpływającymi się harmoniami The Beach Boys. Tu wszystko jest na swoim miejscu, czy to precyzyjne uderzenia perkusji, czy pociągnięcia elektronicznych smug, szlachetnie nawiązujących do Neu!. Perfekcja przede wszystkim. Czyżby współczesny Brian Wilson? Niezupełnie - zbyt dużo tu jednak kalkulacji, a za mało szaleństwa, ale Caribou mierzy bardzo wysoko. (ms)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 9. Muchy - Terroromans

9. Muchy - Terroromans

Potężna ilość znaków została w tym roku wylana na temat tej płyty, ciężko o coś więcej. Ciekawe, dla ilu osób w Polsce Muchy są po prostu młodą debiutującą kapelą, której ostatnio udało się supportować Heya – większość z nas nigdy by tak nie pomyślała. Do „Terroromansu” można było podejść albo z pozycji potencjalnego fana, który śledził niewydany materiał i czekał na wydarzenie roku, albo z perspektywy kogoś, komu 1-3 piosenki obiły się o uszy. Albo – a uwierzcie, że są tacy – można było nie znać kapeli wcale. Mi najbliższy był przypadek drugi i nieosłuchany z utworami doceniłem głównie teksty (które są faktycznie najmocniejsze od wielu lat). Marudziłem, że melodie proste, że jakieś zrzynki i miksy muzyczne polskich lat 80. z indie rockiem lat 00. Ale to właśnie tę płytę przesłuchałem najwięcej razy w tym roku. Czy po kilku przesłuchaniach ktoś jest w stanie oprzeć się jej nachalnemu urokowi, tym „piosenkom o miłości”, „zamkom na piasku”, „ogniowym strzelbom”, „miastom i niebom”, „trującym kwiatom”, „szarym mirażom”? Ja nie. I jeszcze mały link na koniec. (kjb)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 8. The Field – From Here We Go Sublime

8. The Field – From Here We Go Sublime

Sięgające maksymalnych wartości wskaźniki metakrytyczne, jakimi cieszył się ten album, mogły rodzić opór osób alergicznie reagujących na wszelkie przejawy kultu jednostki. „From Here We Go Sublime” nie jest oczywiście przełomem w muzyce elektronicznej, ale równie wielkim nieporozumieniem jest dostrzeganie w albumie Alexa Willnera jedynie sztucznie wykreowanej, medialnej zajawki. Debiutancki longplay The Field to oparta na oryginalnym scenariuszu adaptacja patentów rozmarzonego techno spod znaku wczesnego Aphex Twin, Gas czy All, świadoma technik mikrosamplingu Akufen, ascetycznej dronologii Stars Of The Lid i wpływu, jaki na elektronikę wywarły dźwiękowe manipulacje Kevina Shieldsa. Willner rozpyla przypominające lodowaty aerozol powłoki dźwięku, kompresuje zapętlone wycinki sampli i operuje bezkompromisowo regularnymi, mechanicznymi rytmami, tworząc wysublimowany seans minimalistycznej hipnozy, teleportujący jego uczestnika w opustoszały, subarktyczny mikrokosmos. (mm)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 7. Stars Of The Lid – And Their Refinement Of The Decline

7. Stars Of The Lid – And Their Refinement Of The Decline

Chciałem napisać coś błyskotliwego, ale zabrakło czasu, bo nieopatrznie włączyłem ten album i znowu dwie godziny szlag trafił. Matki ukryjcie swe dzieci – o ile jeszcze nie jest za późno. To chyba najbardziej uzależniająca płyta wydana w tym roku, będąca większym gwarantem kiepskich ocen/ niedotrzymania terminów/ zawalenia egzaminów (niepotrzebne skreślić) niż inne popularne środki odurzające. Ratunkiem może być tylko wyjątkowo mała wrażliwość na ambientowe dźwięki, implikująca niską podatność na uzależnienie. Bo jak uczy historia, prohibicje na niewiele się zdają. Muzyczna definicja buddyjskiego pojęcia pustki to dwa kompakty napchane delikatnymi dronami i ciągnącymi się leniwie w czasie pojedynczymi dźwiękami klasycznych instrumentów. Zdaje się być rzuconą od niechcenia albo wręcz przypadkowo odpowiedzią na zestaw wartości dominujących w naszej zabieganej rzeczywistości. Świat to za mało? Świat nie ma żadnego znaczenia. (mk)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 6. Tigercity – Pretend Not To Love [EP]

6. Tigercity – Pretend Not To Love [EP]

Chcielibyśmy myśleć o tej płycie jako o zwiastunie swoistego ideologicznego przewrotu. Wartości, których jest nośnikiem, a przede wszystkim sposób, w jaki przekłada je na dzisiejszy język, nie dają innego wyboru. To osadzone w najwspanialszych tradycjach „sofistów” lat 80., opływające w multum czepliwych hooków i ociekające iście Prince’owskim seksapilem 28-minutowe cudeńko, jest bowiem dziełem o potencjale pozwalającym zespołowi na opuszczenie swojej wąskiej niszy i rozpropagowanie estetyki, której świat potrzebuje jak wody. To muzyka zarówno na potrzeby sentymentalnych popowych purystów, jak i dla każdego chętnego z odrobiną dobrej woli. To materiał, z którym Tigercity już dawno powinni nasikać na groby wszelakich pederastów spod sztandaru Maroon 5, a na którego wymierne rezultaty w stanie maniakalnej depresji będziemy chyba musieli czekać do pierwszego długograja. Lajf is brutal. (pa)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 5. Burial – Untrue

5. Burial – Untrue

To był świetny rok dla szeroko pojętej muzyki elektronicznej: doceniano płyty epickie, minimalistyczne, melodyjne, instrumentalne, przebojowe, mniej lub bardziej niszowe. Tak wysoka pozycja Buriala w zestawieniu naszego serwisu zdaję się tę teorię potwierdzać. Oto bowiem płyta kolesia, którego ponoć w Anglii znać osobiście ma zaszczyt garstka wtajemniczonych, staje się najważniejszym dziełem konkretnego gatunku. Nie odróżniam dubstepowych wykonawców, powiem więcej – przed Burialem wszyscy brzmieli dla mnie dokładnie tak samo: trochę jakiegoś 2-stepu, mocna dawka basu, lekkie przestery, momentami nadużywanie wręcz reverbu i zdehumanizowanych trzasków, piknięć, dźwięków. „Untrue” to jednak zdecydowanie coś więcej niż definicja dubstepu w jego najszlachetniejszej i najbardziej przystępnej wersji. Ten album jest żywym dowodem na to, jak w ewidentnie klubowej stylistyce zapodać chwytliwość przyprawioną szczyptą elementu metafizycznego, jak z podziemia wydostać gatunek, wydawać by się mogło, stworzony dla dość eklektycznej publiczności. Burial doskonale oswaja dubstep dla laika i chwała mu za to. (kw)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 4. The Tough Alliance – A New Chance

4. The Tough Alliance – A New Chance

Gdyby poszukiwać dla The Tough Alliance piłkarskiego odpowiednika, to – pomimo, że łączą oni inteligencję Henrika Larssona z siłą Zlatana Ibrahimovicia – najlepszego kandydata nie znajdziemy wśród reprezentantów Szwecji. Jest nim bowiem Norweg Ole Gunnar Solskjaer – „morderca o twarzy dziecka”. Gdy z grożących światu rewolucją punkowców albo, co gorsza, z odkrywających, że „nie będzie rewolucji” punkowców, nie chce się już nawet śmiać, genialni Szwedzi nagrywają płytę, na której ubierają agresywny przekaz w rewelacyjne, popowe fatałaszki, robiąc niewinną minkę do apoteozy przemocy. Czy Tough Alliance to nieodpowiedzialni gówniarze? A może ich album, to rodzaj prowokacji, coś na kształt najbardziej radosnego (pod względem muzycznym) kawałka Leonarda Cohena „The Future” z lirykami: Give me back the Berlin Wall, give me Stalin and St. Paul? Ci, którzy lubią podczas słuchania muzyki tworzyć śmiałe interpretacje, mają tu pole do popisu, pozostali mogą po prostu tańczyć, bo naprawdę jest do czego. (psz)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 3. Panda Bear – Person Pitch

3. Panda Bear – Person Pitch

Trudno nie traktować tego albumu z nabożnością. Mówimy o dziele faceta, który tworzył lub współtworzył cztery spośród może dwudziestu najwybitniejszych płyt dekady, czym sam stanął w panteonie najgenialniejszych muzyków w historii, a w kategorii „kreatywnych perkusistów” zajmuje miejsce obok Wyatta i McEntire’a. Panda stworzył więc kolejny genialny album, całkowicie pionierski, nie przypominający niczego, co kiedykolwiek powstało, a z drugiej strony tak umoczony w tradycji. Lennox powiada: „kocham muzykę taneczną, kocham Luomo”. Ale jakże ta kaskada sampli jest daleka od Luomo, biegnie wprost w rejony „Pet Sounds”, tam orbitując, choć podobieństwo jest nieoczywiste, bardziej duchowe niż fizycznie namacalne. W czym sekret? Panda ujarzmia wszystkie wycięte przez siebie chóry, handclapy, gwizdy, podporządkowuje je sobie, tak że nigdy nie przytłaczają jego zapętlonych, cyrkulacyjnych kompozycji. Inna sprawa to kiedy obudzisz się w środku nocy z „Person Pitch” na uszach. Wtedy wiesz, że Bóg ma dla nas czasem lepsze dary niż wielka obniżka cen piwa. (jr)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 2. Studio – West Coast

2. Studio – West Coast

Otwierające „Out There” zaczyna się płynnym przejściem z syntezatorowej „ciszy” do pulsującej linii bassu i bezbłędnie napędzającej utwór perkusji. Poprzetykane zaraźliwymi hookami szarpanej, chłodnej gitary, przestrzennymi przeszkadzajkami stanowi najlepszą, (zaryzykuję tego słowa) genialną kompozycję „West Coast”, której żadna z pozostałych (bardzo dobrych przecież) nie jest w stanie nawet dorównać. Kombinowany charakter, którego idea zasadza się na naszpikowaniu 16 minut „Out There” maksymalną ilością chwytliwych zagrywek, dopiero za n-tym odsłuchem pozwala odkryć, że prawdziwe serce tej instrumentalnej burzy nastrojów tkwi w perfekcyjnym prowadzeniu sekcji rytmicznej. Kroczący puls Studio chyba najbliżej ma do „Hallogallo” Neu!, ale też daleko wykracza poza krautrockowy model – pozwala mieszać się stonowanej, nieco zachowawczej grze z prawdziwą feerią egzotycznych brzmień. Jest tu coś z reggae’owych jamów, z karaibskiego brzmienia marimby, z polirytmii „Remain In Light”, ale przede wszystkim jest porażający duch indywidualizmu. Samo „Out There” wystarczyłoby na punktowane miejsce w naszym rankingu. Jeśli kiedyś Studio powtórzą ten wyczyn w więcej niż jednym utworze – będziemy mieli płytę roku. (ps)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 1. Animal Collective – Strawberry Jam

1. Animal Collective – Strawberry Jam

Swego czasu Piotrek Mika opowiadał mi o konferencji prasowej przed poznańskim festiwalem Malta 2006, w której wzięli udział Antony Hegarty i Animal Collective. Ponoć polscy dziennikarze wszystkie swoje pytania skierowali ku pyzatemu gejowi w halce, po zakończeniu oficjalnej części bijąc się o autografy, podczas gdy Avey i Panda zarzucili kaptury na łby i odeszli w swoją stronę nie niepokojeni. Scenka ta, nawet jeśli wyolbrzymiona przez moją sklerozę, jako żywo ilustruje typ artysty, któremu najczęściej hołduje nasz przeciętny słuchacz „ambitnej” muzyki: gatunek mrocznego płaczka (mroczka?), uzewnętrzniającego najbardziej osobiste zakamarki swojej smutnej egzystencji. Oczywiście, że „I Am A Bird Now” to dobra płyta. Powiedziałbym nawet, że chyba nie znam drugiego takiego albumu, a to już wiele. Jednak zakres jej funkcjonowania ogranicza się do czterech ścian twojego pokoju. Możesz w nim przesiedzieć całe życie, ale możesz też spróbować z niego wyjść i cieszyć się tym, kogo tam spotkasz i co tam znajdziesz. A spotkasz gości w kapturach, Animal Collective, znajdziesz „Strawberry Jam”. And if you don’t believe in happiness, then man, you must be down.

Ostatnia płyta Aveya, Pandy, Geologista i Deakina to nieskrępowana afirmacja życia, miłości, przyjaźni, pozytywnych emocji, kolorów, słońca, dobra. Członkowie zespołu odnaleźli stabilizację, poukładali swoje życiorysy, ale wciąż są wielkimi dzieciakami, których euforyczna twórczość wymyka się jakiejkolwiek klasyfikacji. Już przed kilkoma laty Animal Collective dołączyli do kategorii artystów, którzy nie są folkiem, nie są rockiem, nie są bluesem i nie są muzyką świata. Po prostu wypowiadasz to nazwisko i wszyscy wiedzą: Eno to Eno, Zappa to Zappa, Kate Bush to Kate Bush. To wystarcza. Tak samo Animal Collective. Oni nie robią czegoś tam w celu zrobienia czegoś tam. Po prostu są Animal Collective. Reszta jest tego naturalną implikacją. Kiedy piszą piosenkę, piszą kapitalną piosenkę. Kiedy eksperymentują, ich eksperymenty ścinają krew w żyłach. A zwykle robią jedno i drugie za tym samym zamachem.

Siedem lat pokonywali drogę niczym Disco Inferno między „D.I. Go Pop” a „Technicolour” – magicznym punktem kulminacyjnym kariery a złotym środkiem dotychczasowych osiągnięć i najpełniej doszlifowaną translacją swojej unikalnej formuły na język dziwnego popu. Uwielbiam DZIWNY pop. Tęsknię za czasami, kiedy wielkie zespoły eksperymentowały, by nagrywać pop. Albo inaczej: stawały się wielkie, bo to robiły. Wszystkie te grupy sprzedały mniej płyt niż im współcześni, ale kogo dziś obchodzą Engelbert Humperdinck albo Slade, którzy opchnęli w swoim czasie więcej. Ludzie, którzy kupili „Release Me”, a nie „Strawberry Fields Forever/Penny Lane”, po latach odkryli, że dziewczyna, z którą się umawiali, była tak naprawdę przebranym chłopakiem. Albo tak właśnie się poczuli. Poczuli duży wstyd i chcieli to zmienić, ale nie mogli cofnąć czasu. Dziś wybierając The Enemy czy dowolny inny zespół wcielający w życie uwsteczniający model wg zaleceń modnej indie-prasy, wybieracie takich Engelbertów Humperdincków. Słuchając „Strawberry Jam”, obcujecie z prawdopodobnie najważniejszym zespołem tej zmierzającej ku szczęśliwemu finałowi dekady. Nie z modą, trendem ani szufladką, a perłą 2007, na zawsze i zieloną. (ka)

Recenzja płyty >>

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także