Ocena: 7

Caribou

Andorra

Okładka Caribou - Andorra

[Merge; 21 sierpnia 2007]

W nieszczególnym położeniu znajduje się indie pop. Między Scyllą jednorodności a Charybdą polifoniczności raz po raz gubią się kolejni artyści, narażając nas na dojmujące poczucie braku sensu i równie męczące uczucie nudy. Proponowałbym prosty przepis: jeśli w ponad trzydziestu procentach recenzji padają zwroty typu: „nie da się sklasyfikować tej muzyki”, tudzież „od funku do metalu, od Parliament do Aphexa, od bujnych afro bywalców dyskotek po spocone bluzki imprezowiczek z Ibizy – na tej płycie jest wszystko”, rzeczony album byłby komisyjnie oddawany na przemiał. Podobnie gdy usłyszymy o „surowym rocku” czy też „szlachetnym minimalizmie” Urząd Ochrony Konsumentów i Konkurencji nie powinien pozostawać bezsilny. Póki co wahadło, gdy mowa o ciepło przyjętych tegorocznych dziełach, przechyla się w stronę nieposkromionego eklektyzmu. Dobrym na to przykładem jest Dan Snaith aka Manitoba aka interesujące nas dzisiaj Caribou. Każde jego kolejne wydawnictwo znacząco różni się od poprzedniego, co zasadniczo się chwali, rzecz jednak w proporcjach. Czy rozpoznanie za każdym razem wszystkiego od nowa służy stworzeniu jakiejś spójnej artystycznej propozycji? Dyskusyjne.

Tym razem Snaith na tapętę wziął pop lat 60. z naciskiem na jego psychodeliczną stronę. Slychać to choćby po znakomitej, najlepszej na płycie „Sandy”, gdzie Caribou jawi się jako beneficjent Circulatory Sytem i The Zombies, od których pożyczył głównie anielskie harmonie wokalne. Oddać muzykowi należy, że robi to w sposób budzący podziw – wielopiętrowa konstrukcja utworu zapiera dech w piersiach; pomysłowa, kolorowa aranżacja tworzy dla kompozycyjnej substancji idealne środowisko. Świadkami podobnych smakowitości jesteśmy na „Melody Day”, przez komentatora AMG nazwanym najlepszą dotychczas piosenką Snaitha. Z kolei wilsonowskie „After Hours”, kandydat do głównej nagrody, wpada w pułapkę rozbuchanej wyobraźni Caribou, który przykleja mu na samym środku motorik beat, czyli mówiąc po ludzku esencję debiutu Neu! To boli, bowiem dziś tak wszyscy robią, a za każde postawione dwa funty bukmacherzy wypłacą Ci zaledwie trzy, jeśli na następnej kupionej płycie usłyszysz Rothera i Dingera. Bym zapomniał, Snaith swoim sennym głosem przypomina nieco Elliotta Smitha, ale w porównaniu do tego drugiego śpiewa matowo, bez emocji, wśród bujnego krajobrazu dźwięków jego wokal brzmi jak lekki, rachityczny wiatr pomiędzy koronami świerków („Desiree”). To nie jest żadne zastrzeżenie, raczej uwaga, która sporo mówi o onirycznym klimacie części „Andorry”. Warto wspomnieć o gościnnym udziale Jeremy’ego Greenspana w prostej, słodkawej balladzie „She’s The One”. Niepotrzebnym zaś strzałem zdaje się prawie dziewięciominutowe „Niobe”, kostyczne i za długie.

Snaitha odbieram jako nieprzeciętnie utalentowanego artystę, z realnymi już osiągnięciami, ale który formy odpowiedniej dla siebie wciąż szuka. Niczym pisarz obdarzony niebanalną frazą i wyobraźnią, który miota się między konwencjami, w każdą sprawnie się wpisując, tak Snaith ze wszystkimi gatunkami radzi sobie doskonale. Co z tego, skoro to tylko sprawne żonglowanie. Wystarcza na kilka świetnych piosenek, drugie tyle dobrych i przyzwoitych, ale sama „Andorra” prędzej czy później zarośnie kurzem – Snaith póki co jeszcze nie znalazł odpowiednich środków wyrazu, by jego songwriting rozkwitł i zaowocował arcydziełem (najbliżej był na „Up In Flames” Manitoby), co niewątpliwie wszystkim nam by się przydało.

Jakub Radkowski (28 sierpnia 2007)

Oceny

Artur Kiela: 8/10
Marta Słomka: 8/10
Łukasz Błaszczyk: 8/10
Kamil J. Bałuk: 7/10
Maciej Maćkowski: 7/10
Przemysław Nowak: 7/10
Średnia z 17 ocen: 7,11/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także