Studio
West Coast
[Information; 2 lipca 2007]
Szwecja, kraj posiadający od zawsze najprężniejszy rynek muzyki rozrywkowej spoza kręgu krajów anglosaskich, w ostatnich latach atakuje ze wzmożoną siłą. Pomimo tego, że zwykliśmy narzekać na atrakcyjność wielu towarów eksportowych stamtąd, raz na jakiś czas rodakom Nobla trafia się prawdziwa perełka. Pamiętacie Dungen w 2004? Tym razem szwedzką rewelacją okazuje się nieznana szerzej formacja Studio. Co więcej, wydaje się, że nawet sami rodacy grupy nie dostrzegli jej fenomenalnego potencjału i wolą polecać światu I’m From Barcelona czy Petera, Bjorna & Johna. Ich problem.
„West Coast”, debiutancki longplay Studio, ukazał się co prawda już w roku ubiegłym w formie winylowej na rynku lokalnym, jednak dopiero teraz doczekał się międzynarodowej dystrybucji na CD. Muzycznie reprezentanci Trzech Koron oscylują pomiędzy transowymi formami z przecięcia post-punku z post-rockiem, a brzmieniami panującymi w Manchesterze w latach osiemdziesiątych. W efekcie dostajemy coś, co brzmi jak Durutti Column zremiksowane przez Happy Mondays zremiksowane przez Disco Inferno zremiksowane przez New Order. Zresztą Studio sami są wprawnymi remikserami, ich lepsza od oryginału wersja ostatniego singla Kylie Minogue niech zaświadczy, jak charakterystyczny jest ten sznyt. Więc wyliczanki wyliczankami, ale moi drodzy: oni mają swoje brzmienie, swój pomysł na muzykę, wiedzą co czym się je i jakie podatki są w Irlandii.
Osobny rozdział tej recenzji należy poświęcić otwierającemu całość „Out There”. To paraliżujące utrzymywanym przez szesnaście minut napięciem dzieło nie ma w sobie nic z rozwlekłości pretensjonalnego, rozwlekłego, rockowego „epiku”. Pierwsza część urzeczywistnia marzenia o zremiksowanej wersji „Technique” New Order – wyobraźcie sobie instrumentalne „Dream Attack”, rozciągnięte poza barierę siódmej minuty. Konsekwentny, suchy, zimny wręcz bit wymierzany z precyzją Arthura Russella, analogowe syntezatory i bajeczny, rozmarzony motyw gitary grany przez nieślubne dziecko Bernarda Sumnera i Viniego Reilly’ego (sic!). W drugiej części: kosmiczne przejście w dubową sekwencję z mieniącymi się, błyszczącymi klawiszami i podcinaną nieco reggae’owo gitarą. Nie czułem się tak od inicjacyjnych kontaktów z Disco Inferno.
A dalej? Jest TYLKO świetnie. Piosenki przypominają Happy Mondays zredukowanych o kilka tabletek ecstasy. Instrumentale znów wizualizują plażę pod rozgwieżdżonym niebem w ciepłą, czerwcową noc. Wszystko składa się na kompletny, wciągający album. Ktoś powie, że końcówka nieco umyka – zgoda, ale nawet wobec tego Studio nie mają w 2007 zbyt dużej konkurencji.