Ocena: 8

Animal Collective

Strawberry Jam

Okładka Animal Collective - Strawberry Jam

[Domino; 10 września 2007]

Wierzcie lub nie, ale to już czwarta wersja recenzji, najbardziej oszczędna i sucha. Po zapisaniu ponad dziesięciu tysięcy znaków rozmaitych teorii, anegdot, hipotez, barwnych porównań, stylistycznie niespójnych, rozproszonych jak w pijanym widzie przyszła pora na autocenzurę, na odruch samodyscypliny. „Czytelnicy potrzebują Twojej jasnej deklaracji, od premiery minęły trzy tygodnie” – powiedziałem sobie i sterta dotychczasowej radosnej twórczości wylądowała w śmietniku.

Jak to jest z Animal Collective, że wszyscy ich kochają? Dla kapeli gromadzącej słynne przedrostki „avant” i „experimental” (to raczej nie przedrostek?) to chyba niecodzienne. Ta historia nie jest jednak tak różowa, choć happy end, który też bym wolał, jest całkiem realny. „Spirit They’ve Gone, Spirit They’re Vanished” powinien być stawiany pośród największych osiągnięć tej dekady, może na samym szczycie, tymczasem jest to zajawka w gruncie rzeczy garstki. Większość lepiej zna „Sung Tongs” i „Feels”. Co do dzieła z 2004 nie może być zastrzeżeń – ten zbiór modlitw autentycznie porażał, dodatkowo zawierając klasyka modernsingli – „Who Could Win A Rabbit”. „Feels” miało swoje „Grass”, ale poczucie, że grupa już drepcze w miejscu raczej uzasadnione. Więc czym jest „Strawberry Jam”, powszechnie uznane za kontynuację poprzednika? No chyba właśnie tą kontynuacją do końca nie jest.

Przede wszystkim to płyta najbardziej nastawiona na dzisiejszego słuchacza. Pozbawiona dłużyzn, operująca konkretem, składająca się z piosenek mocnych lub bardzo mocnych, ładnie do siebie pasujących. Wyeliminowano więc niekiedy nużące jamy, obecne jeszcze na „Feels”, nie zastępując ich, uczciwie trzeba przyznać, niczym; płyta jest krótka, trwa 43 minuty. Musze wyznać, że album znam długo i po sporym entuzjazmie początkowym i jego późniejszym nawrocie dziś, delikatnie mówiąc, wymiotuję na myśl, że mam go znowu słuchać. Dzięki temu wyraźniej widzę wady wydawnictwa. Ta największa z nich to „Cuckoo Cuckoo”, czyli sześciominutowe animalowe lanie wody, godne co najwyżej bisajdu debiutu. Nie da się też nie zauważyć, że zespół rezygnuje ze skakania susami – odległości jakie dzieliły „Danse Manatee”, „Here Comes The Indian” i „Sung Tongs” to już przeszłość, dziś Animal Collective poruszają się małymi kroczkami do przodu. Pomimo tych uwag całość jest po ludzku zachwycająca.

Każdy kto mnie zna, wie, że o pewnych z pozoru nieistotnych sytuacjach mogę mówić godzinami. Nie mam teraz ochoty na szczegółowe opisywanie okoliczności pierwszego, poważnego odsłuchu „For Reverend Green”, który skłonił mnie do wysuwania ryzykownych paraleli z Wire i Disco Inferno, jako o zespołach-symbolach dekonstrukcji. Ostatecznie notatki opublikuję po śmierci, wraz z dołączonym biletem z pociągu relacji Lublin-Warszawa Wschodnia, gdzie ta karkołomna wizja powstawała. Co do samego utworu, to z odsieczą nie nadchodzi niestety słownik synonimów; nie znajduję satysfakcjonującego zamiennika dla „intensywny”, a tylko to przychodzi mi do głowy gdy mam skomentować tę dwuczęściową bombę z samego środka płyty. Fragment, kiedy Avey śpiewa Now I think it’s alright to feel inhuman wygonił mnie na korytarz wagonu, gdzie gorączkowo pisałem sms-y. Zaraz oszołomienie pogłębił drugi cios z prawej prostej, rewelacyjne, iście wystrzałowe „Fireworks”. Prawie 7 minut odpowiedzi na „Purple Bottle”.

Przyszła pora z czasem na strukturyzację wrażeń. Oho, jak żwawo zaczęli, pierwszymi trzydziestoma sekundami „Peacebone”. Samo wprowadzenie przecież ustawia płytę, tak nieznośnie porządną. Wzorowy singiel. Pewnie następnym będzie godny następca wspomnianych „Who Could Win A Rabbit” i „Grass”, czyli „Winter Wonder Land”, dwuipółminutowy pocisk lecący z prędkościa światła. Inne jest „Chores” – dosyć jak na Animali przewidywalne w samym rdzeniu, w finale ucieka w enowski, kruchy ambient. To proste, ale skuteczne rozwiązanie sprawia dreszcze. Poleciłbym jeszcze „#1” i kończący „Derek”, wyraźnie bliskie tego, co nagrał Panda Bear parę miesięcy temu. On jest bohaterem tego roku. Najpierw potwierdził niebywałe ambicje wizjonerskim „Person Pitch”, teraz z Aveyem, Deakinem i Geologistem nagrali znakomity album. Nie zdziwię się jak w ścisłej piątce dwukrotnie będzie się mówić o płytach z udziałem Pandy. Który wyżej? Wrodzone popowe inklinacje każą mi postawić na „Strawberry Jam”.

Jakub Radkowski (4 października 2007)

Oceny

Artur Kiela: 10/10
Kuba Ambrożewski: 9/10
Marta Słomka: 9/10
Paweł Klimczak: 9/10
Piotr Szwed: 9/10
Łukasz Błaszczyk: 9/10
Dariusz Hanusiak: 8/10
Jakub Radkowski: 8/10
Jędrzej Szymanowski: 8/10
Michał Weicher: 8/10
Paweł Ćwikliński: 8/10
Tomasz Łuczak: 8/10
Kamil J. Bałuk: 7/10
Kasia Wolanin: 7/10
Krzysiek Kwiatkowski: 7/10
Paweł Sajewicz: 7/10
Piotr Wojdat: 7/10
Przemysław Nowak: 7/10
Średnia z 45 ocen: 7,88/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także