Najlepsze płyty roku 2006

Miejsca 11 - 20

Obrazek pozycja 20. The Knife - Silent Shout

20. The Knife - Silent Shout

Eee... The Knife? Ci co zrobili cover „Heartbeats”, nie? A więc nie popełniajmy więcej stwierdzeń typu „ta laska, co śpiewa pokracznie w „What Else Is There” Royksopp”. To doskonale już znana Karin, która wyrosła na wykwintnie charyzmatyczną i magnetyzującą personę A.D. 2006. Pewnie zresztą umie stosować poprawny angielski akcent, ale co lans to lans, c'nie. Rodzeństwo Dreijerów zdecydowanie dystansuje Fiery Furnaces, White Stripes (podobno to nie rodzeństwo zresztą) czy Wainwrightów (kto to jest Wainwright, ekhm). Są legalnymi wymiataczami, kiedy się słucha „Like A Pen” i „We Share Our Mothers Health” czuć respekt. Jeśli bit mógłby zabijać... etc. Jeśli teledysk mógłby leczyć... etc. Skręt w elektro-mroki sprawia, że mam przed oczami elektro-mroczki. To był dla mnie zresztą elektro-rok, jeśli Herbert, Junior Boys, Knife, LCD Soundsystem można nazwać elektro – ponoć można ich nazwać tylko elektroniką. By powrócić do tematu właściwego – „Marble House” balladą roku i to pokazuje wielowarstwowość tego duetu. Muzyka przyszłości. Chłód Skandynawii, termin niemal z elementarza, przełożony na język nowoczesny, elektroniczny, ujmujący, lapidarny że cholera bierze. Szkoda, że The Knife nie zostało przez nas odpowiednio szybko docenione, ocena trochę uśpiła, dlatego szybko nawołuje do oprzytomnienia: miejsce w rankingu jest i tak niskie jak na tę płytę. Wiem, jest zima, wszyscy czekają na trzecią serię LOSTa, ogólny marazm i niechęć. Kto tam chce słuchać płyty nr 20. A jeśli to dla Ciebie płyta nr 1? (kjb)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 19. Bruce Springsteen - We Shall Overcome: The Seeger Sessions

19. Bruce Springsteen - We Shall Overcome: The Seeger Sessions

Nie macie czasem wrażenia, że artyści pokroju Boba Dylana, Neila Younga, Toma Waitsa, Bruce’a Springsteena bardzo często traktowani są trochę z taryfą uglową? Im dłuższy staż w branży i tym samym większy wkład wykonawcy w historię, tym mniejsza krytyka spotyka go za współczesne dokonania. Najmocniej widać to w przypadku tego pierwszego, który za swój mało odkrywczy, zamykający pewnie trzydziestkę najlepszych jego wydawnictw album gdzieniegdzie wygrał wyścig o tytuł krążka roku 2006. Nieco jakby w cieniu pozostaje fakt, że tak naprawdę w cuglach zeszłoroczną, płytową konfrontację wielkiej czwórki wygrywa ten ostatni. Bruce Springsteen, po zadumie na „Devils & Dust”, nagrywa pierwszy (!) w karierze album bez swoich autorskich kompozycji, odświeżając i kapitalnie przypominając utwory spopularyzowane lata temu przez Pete’a Seegera i w ten sposób poniekąd składając także hołd człowiekowi, który kilkadziesiąt lat temu uczynił z folku pełnoprawny gatunek muzyczny. Za fantastyczną formułę starych piosenek, widowiskowość „We Shall Overcome” i pasję, jakiej dawno Bruce nie prezentował, czapki z głów. (kw)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 18. Pustki - Do Mi No

18. Pustki - Do Mi No

Nie ma nic gorszego od przeintelektualizowanej młodzieży. A takie były Pustki na swoich dwóch pierwszych wydawnictwach. Teksty aspirowały do miana poezji, ale często ocierały się o pretensjonalność, bałaganiarskie kompozycje, w których chaos i improwizacje z zamierzonego zabiegu artystycznego zamieniały się w wytartą kotarę maskującą mizerię kompozycji... Te grzechy młodości Pustki mają już za sobą. A sprawił to jeden z najlepszych tegorocznych zestawów piosenek w tej części Europy. Polska dawno nie słyszała tak ładnie, choć prosto napisanych tekstów opisujących codzienne relacje między kobietą i mężczyzną. Ile razy nuciliście sobie melancholijne Nowy rok i jesień/ Komputery znów zawieszą się i będzie krach/ Spadnie wszystko jeszcze raz czy smutne wersy Zimne ręce, zimna moja twarz, zimny głos/ A w kieszeniach jeszcze ciepło jest/ I powoli zamieniam się w lód/ I nic nie może zdarzyć się/ A mi tak dobrze zimno jest/ Nie mam nic do powiedzenia ci? Pustki wreszcie osiągnęły piosenkowy szczyt. Potrafią zagrać z rockandrollową werwą, jak w „Bałaganie” czy „Ty w górę, ja w dół”, rozkręcić imprezę przebojami „Słabość chwilowa” czy „Telefon do przyjaciela”, zauroczyć i zakochać intymną melodią, jak w „Nic do powiedzenia”. Nagrali niemal idealną płytę indie popową. Niby nic prostszego, ale podobnej muzyki w wykonaniu naszych rodzimych artystów ze świecą szukać. (mf)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 17. Herbert - Scale

17. Herbert - Scale

Koncept-album przedstawiciela lewicującej sceny elektronicznej, obficie wykorzystujący dźwięki z życia codziennego, umieszczony w niezwykle zróżnicowanym stylistycznie kontekście i – last but not least – unikający etykietki dokonania przekoncypowanego. Dwa tegoroczne albumy spełniają kryteria tego opisu – Matmos ocierał się w naszym zestawieniu o pierwszą dwudziestkę, Herbertowi na szczęście się udało. „Scale” to ekscentryczny, house’ująco-jazzujący, taneczny pop, który zgodnie z herbertowską tradycją otwarty jest na wpływy muzyki konkretnej – źródłem wykorzystanych na albumie sampli jest ponad 700 przedmiotów. Niczym u Stereolab, za tą wysublimowaną, eklektyczną fasadą czają się zamaskowane ideologiczne armaty, wymierzone w tym przypadku (co za niespodzianka) w obecną amerykańską administrację. Nie polityka jest tu jednak najistotniejsza – „Scale” to przede wszystkim kawał popu zrealizowanego na poziomie rzadko osiągalnym w minionym roku przez konkurencję. (mm)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 16. Built To Spill - You In Reverse

16. Built To Spill - You In Reverse

Nagraj więcej niż cztery albumy, niech chociaż jeden z nich uzyska status kultowego, zrób sobie parę lat przerwy – zawsze znajdą się fani, którzy pomni świetności dawnych dzieł będą żądali zawieszenia butów na kołku. Chrzanić ich. Nagraj więcej niż cztery albumy, niech chociaż jeden z nich uzyska status kultowego, zrób sobie parę lat przerwy – zawsze znajdą się fani, którzy z namaszczeniem wrzucą kompakt do odtwarzacza i doświadczą nirwany. Chrzanić ich. Dlaczego „You in Reverse” zajął dobre (prawie jak polscy bobsleiści w Turynie), szesnaste miejsce w naszym podsumowaniu? Dostaliśmy na początku z bańki “Goin' Against Your Mind”, ziewaliśmy przy „Liar”, kręci nas melodyjność wokalu w „Conventional Wisdom”, „Mess With Time” wrzucaliśmy do playlisty razem z „Youth of America”? Chyba nie, po prostu doceniliśmy dobry gitarowy album, dobrego zespołu, nie doszukując się niczego więcej. Nie narzekaliśmy, że to już nie to co na „Keep It Like a Secret” czy „Perfect From Now On”, ale nie pialiśmy także z zachwytu. Taki los zgotowaliśmy „You in Reverse” w roku dwa tysiące szóstym. (ww)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 15. Destroyer - Destroyer's Rubies

15. Destroyer - Destroyer's Rubies

Dan Bejar to legenda niezależnej muzyki rockowej. Nie ma potrzeby go przedstawiać, wspomnieć natomiast wypada, że w ostatnim okresie bardzo zintensyfikował on swoje muzyczne działania. Po zeszłorocznych kolaboracjach z The New Pornographers (warto zaznaczyć, że Bejar jest drugim obok The Decemberists artystą, który rok po roku znalazł się w czołowej dwudziestce posumowania rocznego Screenagers) i Frog Eyes, a jeszcze przed nowym, psychodelicznym projektem Swan Lake, przyszła pora na album sztandarowego wcielenia muzyka pod szyldem Destroyer. Przełomu w twórczości tego kanadyjskiego barda się co prawda nie doczekaliśmy, ale „Destroyer's Rubies” jako połączenie stylistyki post-bowie'owskiej znanej z jego wczesnych nagrań i koncentrującego się na gitarach klimatu charakterystycznego dla „This Night”, okazała się płytą wystarczająco dobrą, by znaleźć uznanie u sporej części redakcji. W efekcie album dostąpił zaszczytu znalezienia się naprawdę wysoko w naszym rankingu podsumowującym rok 2006. Niespodziewanie, ale w pełni zasłużenie. Niewiele innych płyt mogło bowiem konkurować z nim na polu prawdziwie alternatywnego, eksperymentalnego, ale jakże przyswajalnego i urokliwego rocka. (pn)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 14. The Format - Dog Problems

14. The Format - Dog Problems

The Format w roli Krzysztofa Kononowicza amerykańskiego indie? Poniekąd, bo ci kolesie z Arizony to bez wątpienia jeden z większych fenomenów internetowych. W sensie, zatrzymajcie się nad tym: jest początek 2007 i naprawdę bardzo trudno się tu wybić z tłumu. Rzut oka na myspace – „She Doesn’t Get It” i „The Compromise” odsłuchane po 1,5 miliona razy. Dla porównania TV On The Radio ze swoimi najbardziej chwytliwymi rzeczami dojechali do 500 tysięcy. Na YouTube znajdujemy z kolei fragmenty koncertów, gdzie tłumy nastoletniej młodzieży wpadają w istny amok na znak pierwszych taktów „Time Bomb”. Ruess nawet nie musi śpiewać, bo słowa znają wszyscy. Przypadek The Format jest swoistym paradoksem: zespół nagrał jedną z najbardziej błyskotliwych płyt popowych roku, skrzącą się odwołaniami do złotych lat sześćdziesiątych i klasyki gówniarskiego power-popu, a jednocześnie nie zapomniał o ideałach sierpnia, pokazując środkowy palec oczekiwaniom dużej wytwórni, przez co nie zobaczycie ich klipu w MTV, nie znajdziecie na Acclaimed Music i nie przeczytacie recenzji ich albumu na Pitchforku. „Dog Problems” to po prostu prawdziwy król drugiego obiegu 2006. (ka)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 13. Danielson - Ships

13. Danielson - Ships

O podobieństwach łączących Danielsona z Sufjanem już było, teraz czas na różnice: kiedy myślę o autorze „Illinois” widzę dojrzałego artystę, epika starannie dobierającego barwy, które później utworzą monumentalną panoramę. Danielson to natomiast wiecznie rozbrykany młokos, pyskaty rozbójnik, postbeatelsowski dadaista umykający w krainę absurdu, genialny błazen nakładający jedną maskę na drugą, a do tego wszystkiego praktykujący chrześcijanin. „Ships” wypełniają popsute piosenki. Psuje je sam Daniel Smith, nie kończy bowiem niczego, odpuszczając sobie dochodzenie do puenty. Nie zdążymy wczuć się w patetyczne partie początkowego „Ship The Majestic Suffix”, a już wyskakują idiotyczne falseciki, flety oraz symbałki. Przyzwyczaimy się do błazeństwa, a tu pojawia poważny, pełny wydawałoby się najszerszych emocji wokal. I co? Wierzyć temu hochsztaplerowi czy nie? Danielson mógłby powtórzyć za Gombrowiczem: „koniec i bomba, kto słuchał ten (nadepnięta) trąba”. Zamiast tego, podsumowuje płytę z właściwą sobie skromnością: „Five Stars And Two Thumbs Up”, a ja mogę się pod tą oceną z radością podpisać, wiedząc (jako wielbiciel pleśniowego sera, kiszonych ogórków i zsiadłego mleka), że to, co popsute często smakuje naprawdę wyśmienicie. (ps)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 12. The Decemberists - The Crane Wife

12. The Decemberists - The Crane Wife

W przypadku Decemberists mamy do czynienia z jednym z najbardziej rozpoznawalnych zespołów współczesnej muzyki. Rytmika, instrumenty, a przede wszystkim klimat i melodramatyczny, epicki wokal Colina Meloya sprawiają, że po kilkunastu sekundach utworu można stwierdzić, że mamy do czynienia właśnie z nimi. Nie pomogą więc porównania do Belle And Sebastian czy The Smiths, ani najbardziej szczegółowe opisy, bo muzyki Decemberists trzeba doznać na własnych uszach. Kiedy w 2004 roku grupa wydała „The Tain”, przepięknie urodziwą, zupełnie nieprzystającą do XXI wieku opowieść zawartą na krótkiej epce, było wiadomo, że kolejny album długogrający może okazać się znakomity. Niby i się okazał. Na „The Crane Wife” nie doświadczymy potężnych zmian, zespół drąży konsekwentnie niszę delikatnego, nieco literackiego tworu pomiędzy popem a rockiem. Nie ma może sztandarowej ballady na miarę niezapomnianego „Here I Dreamt I Was An Architect”, ale jest choćby „The Perfect Crime”, którego można słuchać pasjami. Mamy znowu instrumenty i świetne teksty. Więc nieźle. Nie wiem za to, czy moja nadzieja sprzed roku, że „The Tain” nie jest szczytem możliwości zespołu, okaże się w jakikolwiek sposób uzasadniona. Jeśli za rok wkleję trzeci raz ten sam tekst, to będziecie już wiedzieli, że chyba nie. (kjb)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 11. Mission Of Burma - The Obliterati

11. Mission Of Burma - The Obliterati

Od co najmniej kilku lat zauważalny jest trend utrzymywania wysokiej formy wśród muzyków starszej daty. Tak się dzieje szczególnie na amerykańskiej scenie gitarowego rocka, gdzie w tym roku błyszczeli, ograniczając się do uznanych firm, zarówno Sonic Youth, Yo La Tengo jak i The Flaming Lips. Mission Of Burma również zalicza się do tego grona, ale w ich przypadku można mówić o fenomenie na skalę światową. Od połowy lat 80. do początku obecnej dekady zespół pogrążony był w śpiączce zimowej. O ile powrót na scenę w postaci „Onoffon” (2004 rok) był naprawdę udany (przy okazji niemal niezauważony) to nad „The Obliterati” wypada się już tylko rozpływać i piać z zachwytu. Mocne i konkretne, zakorzenione w amerykańskim (post) punk rocku granie, podrasowane indie koncepcją na brzmienie, sprawia, że mamy do czynienia z dziełem niewiele odbiegającym „Vs”. Nie ma w tym stwierdzeniu ani krzty kłamstwa, bo Mission Of Burma promieniują energią, kopią i biją między oczy jak za dawnych czasów („Period”, „2wice”), a nokaut w postaci prawego sierpowego przychodzi na wysokości „13”. Jeśli szukacie mocnych, bezkompromisowych wrażeń, to warto podjąć tę misję razem z Burmańczykami. (pw)

Recenzja płyty >>

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: 5
[20 stycznia 2009]
55

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także