Ocena: 5

Built To Spill

You In Reverse

Okładka Built To Spill - You In Reverse

[Warner Bors; 11 kwietnia 2006]

Brak entuzjazmu dla nowego Built To Spill i w ogóle brak szerszego zainteresowania „You In Reverse” tłumaczę sobie dwojako: albo ja takiego zainteresowania nie dostrzegam, co całkiem możliwe, albo wszystko się już zestarzało. Jak to się dzieje, że zespół, który trzema płytami w latach 1994-1999, jak trzema asami, zdobył sobie pozycję czołowej kapeli indie lat 90., spotyka się z murem obojętności? Począwszy od surowego „Ultimate Alternate Wavers”, uderzającego gdzieś w dzwony parafii Dinosaur Jr., a także niczym Popow z Marconim rozwijając wraz z Pavement swój patent na lo-fi (acz bez tego wdzięku), poprzez kontynuujący drugi z tych wątków, melodyjny „There’s Nothing Wrong With Love” i dzieło ich skończone – z jednej strony ograniczane przez youngową estetykę kreatywnych jamów, z drugiej ogarniające niemal post-rockowe figury gitar „Perfect From Now On”, a skończywszy na wypośrodkowanym potwierdzeniu klasy grupy „Keep It Like A Secret”, Built To Spill budowali swój, jak się miało okazać, zupełnie historyczny dorobek. Wątpliwości przyszły wraz z „Ancient Melodies Of The Future” – zdecydowanie najsłabszą w karierze, gdzie zespół nie mógł wyjść z cienia bylejakości, nie decydując się na odważne pójście w żadną ze stron. Zapowiadane to raz jako powrót do brzmień „Perfect From Now On”, raz jako pójście w nową stronę, „You In Reverse” rozczarowuje tych, co oczekiwali jakiegokolwiek powrotu do formy, a potwierdza przypuszczenia realistów.

Singiel „Goin’ Against Your Mind”, szumnie zachwalany jako godny kontynuator szlachetnego rozwlekania z „Perfect From Now On”, poza długością ani trochę nie zbliża się na niebotyczną wysokość albumu z TEGO roku 1997. Riff figlarny, zachęcający w zamierzeniu ma stanowić bazę dla epickiego wymiatacza, lecz zamiast tego po prostu nuży. To zresztą jest konstytutywną cechą albumu – brak entuzjazmu zaraża słuchacza, który odnajduje się traktując album jako niezobowiązujący dodatek do zmywania naczyń czy prasowania; skazany na rzetelne przesłuchanie płyty zazwyczaj ziewa. Bo co innego robić, skoro nawet „Traces” zawierające gitarowy finał a la BTS z najlepszych lat czy całkiem porządną zwrotkę ani przez chwilę nie porywa. Nie mówię juz o piosenkach zgoła niezauważalnych jak smętne „Liar” czy zupełnie nijakie „Saturday”. Jeszcze „Conventional Wisdom” wybudza słuchacza tyle chwytliwym, ile irytującym motywem. Niemal bezpośrednio do „Southern Man” Neila Younga odwołuje się „Gone” i czyni to z klasą podobną do tych, jaką przypisać można solówkom gitarowym w „Mess With Time”.

I choć pozytywy przesłaniają w ostatecznym rozrachunku negatywy, to Martsch sam jest chyba świadom jak bardzo brakuje mu już pary. Bawienie się w revivale właśnej twórczości i eksploatowanie wątków dawno już wygasłych nie przystoi takiej kapeli. Prawdobodobnie to obok Sea and Cake moja ulubiona kapela – jeśli produkuje takie gnioty jak „The Wait”, to trzeba się podrapać po głowie i z zakłopotaniem spojrzeć w dół.

Jakub Radkowski (6 czerwca 2006)

Oceny

Marceli Frączek: 8/10
Przemysław Nowak: 7/10
Witek Wierzchowski: 7/10
Kuba Ambrożewski: 6/10
Jakub Radkowski: 5/10
Kasia Wolanin: 5/10
Średnia z 15 ocen: 7,13/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także