Ocena: 8

Mission Of Burma

The Obliterati

Okładka Mission Of Burma - The Obliterati

[Matador; 23 maja 2006]

Jednym z charakterystycznych zjawisk XXI wieku powoli stają się różnego rodzaju reaktywacje legendarnych zespołów lat 80. ubiegłego stulecia. Pixies powrócili na stadiony, koncertuje także Dinosaur Jr., swoją płytę po długiej przerwie nagrali Television Personalities. Przy takiej plejadzie gwiazd wydany dwa lata temu, po niemal ćwierćwieczu przerwy nowy album Mission Of Burma przeszedł jakby bez echa. Owszem, zebrał sporo pochlebnych opinii, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że ukryty gdzieś w cieniu innych bieżących wydawnictw pozostał raczej niezauważony. Wszyscy, którzy przegapili płytę „On Off On” (biję się w tym miejscu w pierś) mają w tym roku szansę na rehabilitację. Oto pojawiła się jej następczyni – „The Obliterati”.

O ile z „On Off On” zapewne warto się zapoznać, choćby ze względu na legendę zespołu, o tyle nie znać „The Obliterati” jest już ciężkim grzechem. Burmańczycy zestarzeli się w sposób, którego pozazdrościć im może wiele współczesnych zespołów, trącących muzyczną emeryturą już po niespełna dziesięciu latach działalności. W idealny sposób łączą nowoczesną produkcję z klasycznymi patentami, takimi jak niedbały wokal, nieszablonowe, łamiące rytmikę partie perkusji, uwalniany na pierwszy plan bas czy chaotyczne, gitarowe solówki. Nowa płyta grupy jest jeszcze ostrzejsza i jeszcze bardziej agresywna niż jej poprzedniczka. Ale nie jest to zabieg mający na celu ukrycie impotencji kompozytorskiej. Wręcz przeciwnie, Bostończycy udowadniają, że nawet cięższe ładunkowo utwory potrafią nafaszerować ogromną dawką melodyki. Dzięki temu materiał ani przez moment nie nudzi a występujące w ponadnormatywnej ilości hooki nie pozwalają po prostu przejść nad nim do porządku dziennego. Ten album jest zaraźliwy jak filmy Lyncha, zastawia na słuchacza pułapkę, która powoduje, że trzeba do niego nieustannie wracać.

Próbowałem nawet rozgryźć tajemnicę Burmy, rozkładając kawałki na czynniki pierwsze, szukając ich słabych i mocnych punktów w zależności od autorstwa. Kompozycje Clinta Conleya, jakby trochę bardziej pokręcone i urozmaicone rytmicznie, zdradzają fascynacje art-rockiem. Spod jego ręki wyszedł znakomity utwór „Nancy Reagan’s Head”, złamany zaraz po pierwszym refrenie iście epickim przerywnikiem. Z kolei Roger Miller specjalizuje się w kompozycjach duszniejszych i bardziej przytłaczających, na czele z „Donna Sumeria”, przeradzającą się w końcówce w kawałek niemal stonerowy. Perkusista Peter Prescott jest za to autorem piosenki najbardziej stylistycznie zbliżonej do twórczości zespołu z końca lat osiemdziesiątych – „Period”. Niestety, poza tymi drobnymi niuansami materiał jest jak monolit – spójny i nieskazitelny. Każdy z czternastu utworów w równym stopniu intryguje i przykuwa uwagę. I każdy jest równie mocnym punktem na płycie. Krótko mówiąc, w tym względzie nie należy się spodziewać diametralnej zmiany w stosunku do doskonałego „Vs.”.

Mission Of Burma bez żadnych kompleksów wracają na scenę i zdają się mówić: „my wam pokażemy, jak się gra rocka”. Jakby zdumieni słabnącym poziomem współczesnych nagrań i profanacją gatunku szerzoną przez post-grunge’owych partaczy postanowili przypomnieć młokosom złotą erę post-punku, materializując jednocześnie ich wczesne inspiracje. Pomimo upływu lat w ich muzyce nadal czuć powiew Velvetów i Stooges. Biorąc pod uwagę jakość nowych kompozycji, można tylko ubolewać, że zespół miał tak długą przerwę w działalności. Prawdopodobnie jesteśmy ubożsi o kilka, a może nawet kilkanaście świetnych albumów.

Przemysław Nowak (17 września 2006)

Oceny

Piotr Wojdat: 8/10
Przemysław Nowak: 8/10
Jakub Radkowski: 7/10
Kasia Wolanin: 7/10
Marceli Frączek: 7/10
Witek Wierzchowski: 6/10
Kamil J. Bałuk: 5/10
Średnia z 13 ocen: 6,23/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także