Destroyer
Destroyer's Rubies
[Merge Records; 21 lutego 2006]
Truizm: statystyki kłamią. Gdy w latach 70. tęgim głowom tzw. Klubu Rzymskiego zebrało się na prorokowanie po analizie danych liczbowych – w skrócie – wyszło im na to, że wraz z wejściem w nowe millenium czarnych na Czarnym Lądzie będzie się rzekomo liczyć w kilku miliardach, a cały Zachód zaniesie się ekonomicznym pożarem w burdelu podczas powodzi. Wystarczy tylko powiedzieć, że dziś, w polskim internecie, wzmianek o klubie doszukałem się przede wszystkim w Naszym Dzienniku i portalu greenpeace’owych moronów.
Przeto ufając uniwersalizmowi dziejów, wskazane byłoby wstrzymywać się od wyrokowania zawczasu nad sceną indie anno domini 2006. By jednak napędzić koniunkturę statystykom, śmiem twierdzić, iż mając już za sobą ćwierć-rocze zostaliśmy uraczeni czterema krążkami (tu odsyłam do prac kolegów z redakcji), będącymi lepszą bądź gorszą, ale jednak godną wizytówką dla tego roku. Płyty trzeba powiedzieć bardziej drugo-szeregowe aniżeli afiszowe, któren to status jeśli chodzi o Destroyera zdaje się być jednak tylko częścią misternej układanki w głowie Dana Bejara – serca i mózgu całego przedsięwzięcia. Układanki, w którą od dawien dawna pogrywa on sobie ze wszystkimi, najwierniejszych fanów włączając.
Konia z rzędem jednak temu, kto ów układankę złoży w całość i coś z niej zrozumie. Szczerzę wątpię czy wyzwaniu podołał sam Bejar. O co się rozchodzi? Generalnie od powijaków grając pop co się zowie, artysta ekscentryk stara się z drugiej strony najprostszymi środkami – gitarą i piórem – udziwnić swoją muzykę do form osiąganych przez niezależne kino irańskie (dalibóg, zawsze + 2 gwiazdki w Telewizyjnej). Byleby tylko broń Boże nie trafić do szerszego grona odbiorców. A że sławy boi się jak ognia pokazała choćby przygoda ze skądinąd nam znanymi The New Pornographers. Proporcjonalnie, im z każdą płytą kanadyjska supergrupa stawała się jeszcze bardziej super, tym mniejsze były w niej udziały Bejara, by ostatecznie w najnowszym opiewanym peanami jak świat długi i szeroki bestsellerze ”Twin Cinema” jego wkład ograniczył się do napisania i współkompozycji trzech utworów oraz sporadycznych koncertów. A jak mówią zresztą fani Bejar jawi się na nich niczym rozgniewane kilkuletnie dziecko, mające z maminego rozkazu dokończyć porcyjkę brokułek.
Trudno zatem sobie wyobrazić lepsze powetowanie frustracji „on the roadowym” lajfstajlem, niż nagranie swojego najlepszego materiału od czasów dotychczasowego opus magnum, „This Night”, jak i nie w ogóle całej kariery. Grecy powiadali, że najpierw był chaos. I oto z burzliwego emocjonalnie (kobiety, narkotyki, te sprawy) i zawodowego (o tym wyżej) roku 2005 rodzi się twór zgoła podobny mitologicznej kosmogonii. Pokręcona do wszelkich granic, a jednocześnie zdecydowanie przestępna mieszanka energetycznych pierwiastków glam-rocka ze „Streehawk”, gitarowej psychodelii z „This Night” i apokaliptycznych liryków „Your Blues” to jedyna w swoim rodzaju psychoza pod kopułą istnego świrusa ze spermy i kości. Czubka-geniusza, którego najnowsze dzieło w przeciwieństwie do niezależnego kina irańskiego doceni na świecie ktoś więcej niż z całym szacunkiem krytyk Zarębski.