Najlepsze albumy roku 2014
Miejsca 10–21
20. Andy Stott – Faith In Strangers
Mniej więcej od momentu premiery „Faith In Strangers” zaczynałem podejrzewać, że docenianie najnowszej muzyki Andy’ego Stotta w rodzimej „blogosferze” stało się tematem tabu, czy też karygodną formą wybiegania przed szereg. Jak gdyby uznanie, jakim obdarzyliśmy Stotta w latach poprzednich przy okazji wiadomych EP-ek i albumu „Luxury Problems”, wyczerpało limit pochwał. Moje zdziwienie wynika z prostego faktu: Stott nagrał w tym roku najlepszy album w swojej karierze, do tego album, który w godny podziwu sposób rozsadza ramy gatunkowe dub i ambient techno (w których to ramach chętnie lokowaliśmy w przeszłości dokonania Anglika) – dzięki czemu etykietki przestają mieć znaczenie. Niezrozumienie może wynikać z tego, że słuchacze chcieli otrzymać kolejny pakiet dubowych, gęstych i rytmicznie wynagradzających tracków, które „wbiją na pełnej” po kliknięciu przycisku play. Chcieli, by można było do tego techno tańczyć, mimo że już tańczenie do części indeksów z „Luxury Problems” wydawało się nie na miejscu. Spotkała nas niespodzianka w postaci otwierającego album „Time Away”, gdzie przez sześć i pół minuty słuchamy ambientalnych w swej naturze, rozciągniętych i nałożonych na siebie ścieżek sakshornu barytonowego, które Stott zarejestrował z pomocą przenośnego Zooma bez absolutnie żadnych interwencji cyfrowych, tym bardziej bez dodatku rytmu. Być może opener zadziałał jak filtr, który zraził wszystkich nastawionych wyłącznie na szybkie i rozkoszne zatracenie się w mroku.
„Faith In Strangers” jest dokonaniem godnym ujęcia w ścisłym topie roku z kilku powodów. Przede wszystkim obcujemy z czymś więcej niż kolejnym pakietem jointów pod parkiety awangardowych i szlachetnych tancbud. Stott intensywnie korzysta z plam ciszy, realizuje scenariusz, który zakłada odczuwalną dramaturgię, pozwala sobie na momenty glosy, by następnie wstrząsnąć zawiązaniem akcji – bo tak mocno działają fragmenty z ciężkimi, industrialnymi prawie dźwiękami, jak np. wejście przetarć blachy w „Violence” i niski bas pulsujący rytmem żywego serca tamże, kolizje drewnianych palów w „On Oath”, rozrywanie gumowych opon pojazdów ciężarowych w drugiej części „No Surrender” czy rozwarstwione i przesterowane gongi w „Damage”. Te zabiegi i słyszalne nawiązania do brzmienia sceny eskibeat, czyli odnogi brytyjskiego grime’u skoncentrowanej wokół talentu Wileya to znak, że Andy Stott wchodzi w dialog z tradycją wyspiarskiej sceny klubowej i – mówiąc kolokwialnie – nie odbębnił tego wydawnictwa. Zresztą większość tych arcyinteresujących timbre’ów, o których wspomniałem, to nagrania przyniesione z terenu (np. trzaski w „Science & Industry” to odgłosy silnika parowego, na którego prezentację natknął się Stott wraz ze Schlomem – szefem wytwórni Modern Love – podczas wizyty w Muzeum Nauki i Przemysłu w Manchesterze). Wędrówki z rejestratorem dźwięku w kieszeni wynagrodziły nie tylko producenta, ale i słuchaczy, bo mamy do czynienia z albumem totalnym, który w czysto sonicznych kategoriach może rywalizować z klasykami gatunku. Z mojej strony to wszystko, ale pamiętajmy, że świat muzyki elektronicznej zmienia się z szybkością porównywalną do sprintu Usaina Bolta, dlatego o tym, czy dokonanie Stotta zostanie wyniesione na piedestał, przekonamy się już w najbliższym czasie. (Michał Pudło)
19. Leon Vynehall – Music For The Uninvited
Niezmiernie jestem rad, że debiut Brytyjczyka był pod koniec roku wymieniany jak nie na listach rocznych, to w różnego rodzaju kategoriach typu overlooked records. Jeśli wierzyć internetowi, Leon Vynehall pierwsze kroki stawiał w klimatach jazzującego hip-hopu oraz funku, co zdaje się mieć potwierdzenie w zawartości „Music For The Uninvited”. Smyczkowe intro, niezapowiadające tego, co będzie się działo dalej i nieco wyciszona końcówka pięknie spinają klamrą opasłe house’owo-downtempowe wydawnictwo. Album pięknie rozwija się, przygotowując czytelnika na punkt kulminacyjny w postaci „Pier Children”–„It’s Just (House Of Dupree)”, jednocześnie nawet na moment nie obniża napięcia. Jeśli mówimy o kryterium równości, jakże istotnym przy ocenie albumów w dzisiejszym świecie, to należy podkreślić, że „Music For The Uninvited” cechuje nie tylko bogactwo brzmienia, nośne sample i misterna konstrukcja, ale przede wszystkim kapitalne, chwytliwe kompozycje i całkowity brak wypełniaczy; wszystko jest tutaj na swoim miejscu. W świetle tego, co obecnie dzieje się w muzyce elektronicznej, Vynehall rzecz jasna nie jest wizjonerem wytyczającym trendy (tak jak nie są nimi Moodymann i Max Graef, autorzy podobnie wybornych albumów w 2014), ale w swojej działce jest mistrzem i słuchając „Music For The Uninvited” można odnieść wrażenie, że obcujemy z house’owym arcydziełem. (Darek Hanusiak)
18. Ronika – Selectadisc
Ten album ma dwie równoległe narracje – najpierw jest po prostu zestawem niemożliwie chwytliwych, tanecznych piosenek. Ale jest też poziom meta, w którym pęd współczesności spotyka się ze świadomym rozsmakowaniem w historii. Ronika nieprzypadkowo nazwała swój debiut po nieczynnym już, kultowym sklepie płytowym w Nottingham, w ten sposób okazując lojalność swojemu muzycznemu matecznikowi i ustawiając się w roli zdeklarowanej entuzjastki instytucji nośnika. Ale to tylko połowa tej historii. Bo przecież cała artystyczna działalność pani Sampson, zainaugurowana niedługo po zamknięciu Selectadisc, to nowoczesne, wirtualne do-it-yourself. Gdyby legendarny sklep przetrwał, być może jej płyty nigdy by w nim nie wylądowały. Tak jest ze wszystkim. Z eksplorowaniem najbardziej zapomnianych kadrów tanecznego popu lat osiemdziesiątych, który na tej płycie otrzymuje zupełnie współczesny anturaż. Z zaproszeniem 80-letniego wokalisty jazzowego, który na „Selectadisc” odbył swoją debiutancką sesję nagraniową. Z niespodziewaną nagrodą na sam koniec roku w postaci trasy koncertowej u boku bohaterów z Human League. Na każdym kroku Ronika goni swoje własne duchy na czele z tym najmroczniejszym, o którym jest „Believe It”; który sprawił, że w zeszłym roku „prawie umarła, parę razy” i przeciągał w nieskończoność wydanie tej płyty. I to mnie, wybaczcie, autentycznie wzrusza. (Kuba Ambrożewski)
17. Run The Jewels – Run The Jewels 2
Drugi album hiphopowej supergrupy ustanawia moment, w którym El-P i Killer Mike wznoszą się na wyżyny swoich artystycznych możliwości. Jednocześnie ciekawe, że pierwszy z wyżej wymienionych – mimo że ma już na swoim koncie totalnie kanoniczne pozycje, wykraczające poza rapowy genre i nawijający co najmniej dobre linijki na omawianym tu albumie – absolutnie blednie na tle swojego kolegi z drużyny. To, co Killer Mike wyczynia na dwójce, jest nieprawdopodobne pod każdym względem, klasyczna życiówka. Dodając południowy feeling do twardych i surowych, nieociosanych bitów, Mike tworzy z tej płyty album, który w perspektywie kilku, kilkunastu lat może być postrzegany jako klasyk. Mimo (a może właśnie dzięki) tej surowości, „RTJ2” ma gigantyczny potencjał komercyjny (u mnie osobiście pole position ma „Lie, Cheat, Steal”). No i paradoks, że na albumie w 2014 roku występują Travis Barker (Blink 182 never forget) i emeryt Zack de la Rocha, a i tak jest fantastyczny. W 2014 roku szef Def Jux firmuje rap dla wszystkich, i to jest piękne. (Darek Hanusiak)
16. Flying Lotus – You're Dead!
Steven Ellison napytał sobie niezłej biedy, wydając kilka lat temu „Cosmogrammę”. Album-zjawisko, zmiatacz konkurencji i najbardziej świeża propozycja z branży bitmejkerskiej od lat, ustawiła Flying Lotusa w świetle najjaśniejszych reflektorów. (Jeżeli w 2010 roku byłeś domorosłym bitoklejem marzącym o wielkiej sławie, po usłyszeniu „Cosmogrammy” twój laptop prawdopodobnie wyleciał przez okno familoka, w którym się gnieździłeś, mam rację?). Z drugiej strony proporcjonalnie do renomy urosły oczekiwania publiki, a urosły do tak absurdalnych rozmiarów, że nad FlyLo zawisł cień o wdzięcznej nazwie „Spoko, Ale Cosmogramma Była Lepsza”. Każdy kolejny album Ellisona będzie odbierany przez pryzmat wiadomej płyty już do końca jego dni. Tyle że te dziecinne przed-sądy chyba zupełnie w Ellisona nie uderzają, bo z właściwymi sobie dwuletnimi interwałami wydaje kolejne, dopieszczone długograje.
„You’re Dead” to ponoć koncept-album o mrożących krew w żyłach tematach. Pomijając teksty, naprawdę trudno doszukać się eschatologii w muzyce, która jest iskrząca i jazzująca jak nigdy dotąd. Gdzie te cosmo-kompleksy? Wyobraźnia muzyczna Ellisona po 8 latach od debiutu nadal działa prężnie, dlatego pojawiające się u krytyków zarzuty i narzekania (wiem, co mówię, bo to moja historia), wynikały nie tyle z faktu, że „You’re Dead” zawodzi, co raczej z faktu pozostawania we wciąż tej samej, znajomej stylistyce – z dodatkiem elementów progrockowych i fusion-jazzowych, które z pewnością dobrze leżą Thundercatowi. Flying Lotusowi natomiast, według opinii wielu, już nieco mniej. Ach, cały ten jazz: tracki pokroju „Moment Of Hesitation” brzmią co prawda jak zaprzeczenie reguł improwizacji (każdy sobie na swym instrumencie rzepkę skrobie i nie zwraca uwagi na kompanów), ale – na boga – ile tu muzycznych fajerwerków. Herbie Hancock aprobuje ten styl.
Mimo tytułowego „morendo”, album jest uniwersalnym wyobrażeniem adolescencji. Ellison cały czas bawi się muzyką, tak jak kotek bawi się kłębkiem, a „flylo-core” za każdym razem bawi, uczy i wychowuje. Możemy narzekać, że „You’re Dead” nie jest afirmacją siły, jak „Cosmogramma”, ani nie jest tak spójny jak „Los Angeles”, ani nie wzrusza jak „Until…”. W zamian otrzymujemy album wypełniony fuzją, jazzem i bitami w znajomej „brainfeederowej” estetyce, ubrany w grafiki Shintaro Kago. Dla mnie fair enough. (Michał Pudło)
15. Real Estate – Atlas
Wbrew temu, co pisał w naszej recenzji „Atlas” Łukasz Błaszczyk, Real Estate w pewnym sensie zawsze byli zespołem przewidywalnym. Całe szczęście, rzeczonej przewidywalności nie należy odnosić wyłącznie do struktury ich kompozycji i wykorzystywanych w nich, dobrze znanych z historii jangle-popu i amerykańskiego college rocka lat 80. patentów, ale także – czy może przede wszystkim – do niesłabnącej wartości publikowanych pod szyldem Nieruchomości materiałów. W zależności od punktu widzenia i oczekiwań, „Atlas” to ich najlepszy (najdojrzalszy) lub najsłabszy (najbardziej przewidywalny) album. Jakościowe różnice między debiutem, „Days” a ubiegłorocznym longplayem są jednak w mojej opinii na tyle niezauważalne, że porządkowa klasyfikacja dyskografii zespołu z New Jersey pozostawia odbiorcy permanentnie otwartą furtkę do reinterpretacji.
Dostrzegalne jest za to stopniowe rozszerzanie się Courtneyowskiego uniwersum. Posiłkując się kartograficznym ciągiem skojarzeń podsuwanych przez tytuł płyty, debiut Real Estate był uproszczonym, pozbawionym wszelkich wątpliwości modelem płaskiego świata, „Days” przyniosło pewien przełom, ale dopiero „Atlas” rozszerzył spektrum postrzegania rzeczywistości do niespotykanych wcześniej w ich dorobku rozmiarów. Jeśli trzymać się ukutej u zarania kariery Real Estate analogii z twórczością ich „duchowych ojców”, czyli R.E.M., można nieśmiało oczekiwać, że prawdziwe chwile chwały autorów „Talking Backwards” dopiero nadejdą. I jeśli faktycznie doczekają się kiedyś jeszcze większej niż obecnie popularności i szacunku wśród słuchaczy i krytyków, to idę o zakład, że zrobią to dokładnie w ten sam sposób, co zawsze – do znudzenia snując swe do bólu zwyczajne opowieści o zwyczajnym życiu na tle niekończących się gitarowych pętli. (Bartosz Iwański)
14. Isaiah Rashad – Cilvia Demo
Niektórzy twierdzą, że muzyka nie kształtuje postaw, ale okazuje się, że gdyby nie płyta z albumem „ATLiens”, Isaiah Rashad McClain wybrałby karierę pastora. Na szczęście chłopak ogarnął się w porę – rzucił szkołę i zaczął jarać zioło. Przy okazji szkolił rapowe skillsy, by wkrótce wkręcić się do elitarnego towarzystwa hiphopowych pupilków krytyki (Top Dawg Entertainment) i szybko zyskać miano najbardziej obiecującego kota roku 2014. I tak się de facto stało – „Cilvia Demo [EP]” to jedna z najciekawszych rapowych propozycji zeszłego roku, zaraz obok clipping. i Shabazz Palaces. Ta bogata w ilość utworów EP-ka to jednocześnie kolejny sygnał (patrz: mikstejpy Joey Badassa) potwierdzający zwrot w kierunku lat 90. na gruncie hip-hopu. Jazzujące podkłady, obfitujące w zapętlone sample pianina na reverbie, subtelne syntezatory, winylowe trzaski (gdzieniegdzie tylko urozmaicane cykającym hi-hatem, który przypomina nam o hip-hopowej geografii – Isaiah jest z Południa) – to esencja tego, za co kochamy The Pharycyde czy ATCQ. Rashad nie ograniczył się jednak do zabawy w reanimację estetyki. Połączenie jego różnorodnego i melodyjnego flow z przesyconą soulem warstwą dźwiękową przywołuje tylko powidoki inspiracji, formując się w osobny, oryginalny muzyczny byt. Jeżeli dorzucimy do tego dojrzałą lirykę przeplataną okazjonalnym SWAGIEM („Baby, can you sucky on my dick? I know it’s big enough”), wiemy już, że to płyta, bez której nie moglibyśmy się obejść, analizując zeszłoroczne dokonania sceny rapowej. (Rafał Krause)
13. Innercity Ensemble – II
Wydaje się, że wywodząca się z Bydgoszczy supergrupa (bo w taki sposób recenzenci zwykli nazywać Innercity Ensemble) okrzepła i dopracowała ostatecznie swoją metodę twórczą. Nie oznacza to jednak, że muzyków dopadł marazm – wręcz przeciwnie, od kolektywu bije aura twórczego fermentu. Różnorodność ich ostatniego albumu jest tak duża, że łatwo o dezorientację. Trudno jest więc zamknąć ten album w kilku zdaniach i oddać ogólne wrażenia, bez rozbierania całości na czynniki pierwsze. Z kolektywnej improwizacji wyłania się autorski styl, będący wypadkową wielu gatunków i inspiracji: od transowego krautrocka, nastawionego na eksperyment post-rocka sceny chicagowskiej, poprzez wiele odcieni jazzu oraz elektroniki, aż po przestrzenny ambient-drone i momenty folkowe. Są to próby połączenia wielu tradycji muzycznych, wynikające z czystej kreatywności i niczym nieskrępowanej potrzeby ekspresji, a nie chęci zadowolenia recenzentów. Z różnorodności stylistycznej „II” wynika też wielość stanów emocjonalnych, w które wprawia muzyka, ich rozpiętość jest dużo większa niż sugerowany podział na sekcje białą i czarną. Z jednym tylko zastrzeżeniem: płyta wymaga skupienia ze względu na swoją nienarzucającą się naturę. Jeśli poświęcić czas i uwagę na ponad 70 minut medytacji z Innercity Ensemble, wtedy muzyka odwdzięcza się z nawiązką, bowiem można z przyjemnością zatracić się w odkrywaniu mnogości detali i wątków poruszanych na „II”. (Krzysztof Krześnicki)
12. Todd Terje – It's Album Time
Teoretycznie „It’s Album Time” powinno zawieść oczekiwania podrygujących dzieciaków, liczących na kontynuację didżejskiej ścieżki kariery Terje (z rozpędzonymi, zapętlanymi w nieskończoność imprezowymi bangerami). Tymczasem na długograju wąsacza wybija się przede wszystkim znany z okładki sznyt salonowy. W początkowych fragmentach koktajlowy easy listening spotyka tu ilustracyjne akcenty rodem z soundtracków Morricone czy Manciniego, co nasuwa też skojarzenia z twórczością kolektywu Jaga Jazzist (gościnny występ Larsa Horntvetha na flecie może nie być przypadkowy). Gdzie indziej Olsen samemu przeobraża się w cały scatowy zespół wokalny, by dodatkowo ubarwić i tak dość już szaloną, podchodzącą progiem i fusion petardę. To miłe, że nawet mimo tak wyraźnego zwrotu, w powszechnym odbiorze Norweg poradził sobie całkiem nieźle (no i prawie załapał się do naszego top 10). Trudno jednak żeby było inaczej – ta muzyka jest po prostu ekstremalnie sympatyczna.
W świetle odnotowanych wyżej wpływów aż kusi wysunięcie skojarzenia ze szlachetną retro-woltą Toro Y Moi circa „Underneath The Pine”. Jednak Bundick po „Causers Of This” znajdował się w sytuacji dosyć stresującej (jako twarz nowego mikrogatunku, z którym – było nie było – wiązano wówczas spore nadzieje). Taka zmiana stylu mogła zatem zostać odebrana jako posunięcie ryzykowne i odważne. Przed „It’s Album Time” zaś – nie oszukujmy się – nikt nawet nie myślał wywierać takiej presji na jego autorze. Od Todda nie oczekujemy bowiem rewolucji, a wyłącznie kolejnej porcji kreatywnie ujętych, zaraźliwych melodyjek (szczególnie po klasycznym już „Inspector Norse”). Tych faktycznie jest tu od groma, nie boli więc znaczne uspokojenie pierwiastków klubowych. Bo Terje od trzaskania kolejnych editów przy konsolecie woli staroszkolne (może nie zaraz partyturowe, ale jednak) *komponowanie* od zera, co poniekąd zapowiadał już gdzieniegdzie przykładami nośnej, klawiszowej melodyczności. Ktoś powie: „co z tego, skoro komponuje tylko muzaki”, a ja na to: „no trudno” i – zupełnie jak przy zeszłorocznym podsumowaniu – umocnię się w swej miłości do muzaków. W 2014 roku popularny termin muzyka dla supermarketów nabrał jednak nowego znaczenia i Todd Terje może przynajmniej być spokojny, że do tego nurtu nikt go nie przypisze. (Jędrzej Szymanowski)
11. The War On Drugs – Lost In The Dream
Gdybym kilka tygodni temu miał obstawiać, jaki los czeka najnowszą płytę The War On Drugs w podsumowaniu roku na Screenagers, to obstawiałbym raczej miejsce poza trzydziestką. W ogóle od samego momentu ukazania się płyty pod koniec marca z niedowierzaniem śledziłem jej losy na portalu rateyourmusic.com, gdzie przez długi czas utrzymywała się w czołówce najlepszych płyt ubiegłego roku (może nawet nadal tam jest?). Uwielbiam to, co robi Adam Granduciel, ale nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, że poza mną nikt nie jest w stanie docenić czegoś tak zachowawczego. Americana zmieszana z ambientem to nie jest jakiś odkrywczy pomysł, na dodatek na kilometr wali kalkulacją. Sam Granduciel nie jest wybitnym ani charyzmatycznym piosenkopisarzem (choć trzeba mu przyznać, że myśli gitarą, co spotykamy coraz rzadziej). A jednak naprawdę spore rzesze słuchaczy zaufały „Lost In The Dream” i nikt nie czuje potrzeby, aby się z tego tłumaczyć. Trochę milcząca solidarność wokół tej płyty przypomina, że biały facet z gitarą piszący rozdzierającą balladę wciąż może stanowić wartościowy towar. Granduciel skupia w sobie wszystko to, co Kurtowi Vile’owi udało się już pokonać – zwykły niepokój, samotność, wyrzuty sumienia. „Lost In The Dream” brzmi jak krystalicznie czyste rozliczenie z tak prozaiczną sprawą, jak nieprzespana ze strachu noc.
Nawet „Red Eyes”, które ze swoją zawziętością na zupełnym luzie mogłoby zawalczyć z „Atlantic City” Springsteena, jakoś blednie w obliczu tego, co dzieje się dalej. „Eyes To The Wind” chyba najlepiej oddaje ducha całej płyty – pamiętacie to uczucie, kiedy Timon i Pumba ostatecznie rozweselili Simbę? To świeże cierpienie zbyt szybko przykryte przez skoczną piosenkę zabrało nam całą żałobę. Do tej pory nie wybaczyłem tamtego grzechu tej głupiej surykatce i tej tłustej świni. Ale dzięki nim poznałem wtedy to uczucie, które wita cię, kiedy musisz godzić się z czyimś odejściem, a jest to jakieś doświadczenie. Dziwnie się wtedy oddycha, jakby głowa była zaskoczona, że płuca ciągle mogą pracować, chociaż w środku czuje się nieznośne kłucie. „Lost In The Dream” w całości opowiada właśnie o tym uczuciu. Kiedy Granduciel śpiewa na końcu to błogosławione „Sometimes I wait for the cold wind to blow / as I struggle with myself right now as I let the darkness in”, paradoksalnie czujemy, że ktoś ściąga odrobinę ciężaru z naszej klatki piersiowej. (Artur Kiela)
Komentarze
[20 stycznia 2015]
Odpowiednie służby już wezwane za propagowanie złych wzorców. Dziękuje bardzo.
[20 stycznia 2015]