Ocena: 8

Andy Stott

Faith In Strangers

Okładka Andy Stott - Faith In Strangers

[Modern Love; 17 listopada 2014]

Ciężko powiedzieć, czy „Faith In Strangers” to najlepsza rzecz, jaką Stott dotąd zmajstrował, bo to album tak inny od poprzednich, że jakiekolwiek porównania nie wchodzą w grę. Andy swój dotychczasowy kultowy status zawdzięczał dusznemu dub-techno, które po dwóch rewelacyjnych EP-kach doprowadził do przystępniejszej wersji na powszechnie chwalonej „Luxury Problems”. A teraz? Muzyka, którą Stott gra na najnowszym krążku najłatwiej byłoby nazwać hybrydą UK bassu i ambientu, ale to tylko dwie etykietki tonące w morzu tego, co jest tu niedookreślone.

Pierwsze trzy utwory wprowadzają nas w album bardzo powoli i konsekwentnie. Opener „Time Away” to w zasadzie płynne ambientowe granie - sączy się przez prawie siedem minut i nagle zanika. Singlowe „Violence” zaczyna się równie ambientowo, nie ujawniając wiele, operuje szeptanym wokalem (tu znów współpracuje z Anglikiem Alison Skidmore) i zataczającymi kręgi nieśmiałymi pulsowaniami. Później z każdym kolejnym nawrotem wtrącać się będą przeciągłe, spogłosowane ścieżki apokalipsy. Utwór pokazuje mistrzostwo Stotta w kierowaniu poszczególnymi planami, dzięki czemu można przy każdym kolejnym odsłuchu dać się wplątać w wielowarstwowy podkład.

Jeszcze dalej posuwa się najdłuższy w zestawie, ośmiominutowy „On Oath”. Wstępny motyw przywołujący wrażenie wsysającej otchłani, mantryczne wokale i ledwie zaznaczające swe miejsce hi-haty tworzą przytłaczającą całość. Potrzeba aż czterech minut nasycania utworu tym klimatem, żeby Stott wypuścił go z odmętów i zamienił w eteryczny minimal synth o krystalicznie czystej budowie. Utkane z podobnych dźwięków „Science And Industry” zbliża się wręcz do brzmienia HTRK. Ta oszczędna produkcja idzie jednak w drugiej części albumu jeszcze dalej, ujawniając się tym razem w postaci poronionej basowej kanonady, owiniętej w zdezelowane syntezatory. W ciężkich trackach „Damage” i „No Surrender” otrzymujemy futurystyczną demolkę brytyjskiej tanecznej muzy ostatnich lat.

Najlepsze zostawiłem jednak na koniec. „How It Was” to perełka łącząca w sobie abstrakcyjność pierwszych kawałków z błyskotliwym składaniem poucinanych ścieżek. Michał Pudło słusznie zwracał uwagę na to, jak cudownie jest tu potraktowana ścieżka wokalna, która niczym echo przylepia się do poszatkowanego podkładu. Dla melancholików Andy zostawił kawałek tytułowy. Spokojny, wiedziony onirycznym klawiszem, skąpany na całej długości w przestrzennej, bogato zaaranżowanej elektronice, pokazuje jeszcze inny, tym razem ciepły feeling Stotta jako producenta. Koniec końców ten utwór, jak i cała płyta, okazuje się prezentować paradoksalnie nieco bardziej organiczne i żywe brzmienie, niż to miało miejsce u Anglika wcześniej. Artysta, który swoje dub-techno porzucił na rzecz podróży w nieznane, powraca odmieniony w glorii chwały, jako autor jednej z najlepszych płyt w tym roku.

Michał Weicher (26 grudnia 2014)

Oceny

Michał Pudło: 8/10
Wojciech Michalski: 8/10
Kasia Wolanin: 6/10
Piotr Szwed: 6/10
Średnia z 4 ocen: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także