Flying Lotus
You're Dead!
[Warp Records; 6 października 2014]
Słuchając „You’re Dead”, może się wydawać, że wszystkie poprzednie albumy Flying Lotusa prowadziły właśnie do tego. Ellison niemal zupełnie otrząsnął się z bitowych naleciałości i nagrał płytę, która może być zdefiniowana jako „free jazz dla pokolenia ADHD”. Zamiast wielominutowych solówek, konkretne, często dwuminutowe uderzenia, zamiast albumu, który koncept śmierci rozciąga i bada przez długie godziny, producent postawił na trzydzieści kilka minut, które szybko się kończą i nakłaniają do ponownego wciśnięcia „play”. To zresztą, na równi z debiutem FKA Twigs, najbardziej uzależniająca płyta tego roku.
„You’re Dead” mogło się potknąć w wielu momentach, zaczynając od ogólnego konceptu płyty. Temat śmierci jest niemal idealnym materiałem na megalomaństwo i pretensjonalność, ale FlyLo wyszedł z niego obronną ręką, głównie dzięki skondensowanej narracji albumu. Z pomocą wspaniałych ilustracji Shintaro Kago czy bez niej, „You’re Dead” jest otwarta na interpretację, a śmierć nie jest na niej czymś ponurym. „Your Potential/The Beyond” pokazuje śmierć jako początek i mimo że człowiekowi ciężko się z tym pogodzić (przepiękne, choć urwane za wcześnie „The Protest”, w którym śpiewa Kimbra), to nie ma miejsca na rozpacz. Krótki czas trwania albumu skłania do repetycji, co jest kolejnym tropem w odczytywaniu koncepcji śmierci według Flying Lotusa. Free jazzowa forma i utwory w rodzaju „Descent Into Madness” (wiele zawdzięczającemu zespołowi Queen, czyli jednak da się przekuć twórczość tego zespołu w coś dobrego) to sygnał, że śmierci nie da się pojąć, można ją jedynie przepracować, zostawiając racjonalizm i rzucając się w oczyszczające szaleństwo.
„You’re Dead” to album, na którym pierwsze skrzypce (czasami dosłownie) grają instrumentaliści. Thundercat, wieloletni współpracownik Ellisona, wygrywa na basie niesamowite partie, Kamasi Washington, nadzieja jazzu z LA, wprowadza swoim saksofonem zupełnie nową jakość (w „Moment Of Hesitation” gra również Herbie Hancock, ale ten numer należy do kalifornijskiego saksofonisty), a Miguel Attwood Ferguson zaaranżował cudne partie skrzypiec. Lista współpracowników jest długa, na uwagę zasługują także wokalistki - Niki Randa, Laura Darlington i Angel Deradoorian wspomagają FlyLo rozmytymi harmoniami, w których często nie ma żadnych słów. Sam Ellison także chwyta za mikrofon, nie tylko w roli Captaina Murphy’ego i wychodzi mu to nadspodziewanie dobrze. Początkowo udział Kendricka Lamara wydawał mi się zbędny, ale „Never Catch Me” działa jako integralna część albumu, a nie po prostu utwór ze znanym raperem. Czego niestety nie da się powiedzieć o „Dead Man’s Tetris” ze Snoop Doggiem, który ani instrumentalnie, ani wokalnie zupełnie nie pasuje do reszty płyty, zaburzając jej zwartą narrację. Chęć pochwalenia się współpracą z idolem to rzecz zupełnie zrozumiała i mimo, że nie jest to zły utwór, powinien znaleźć się choćby na płycie Captaina Murphy’ego - tutaj w ogóle nie działa i psuje całościowy, pieczołowicie wypracowywany efekt.
Nowy album Flying Lotusa to również rozwinięcie niektórych wątków z poprzednich płyt - oczywiście nasuwa się tu „Cosmogramma”, ale np. przepiękny, wzruszający „Coronus, the Terminator” brzmi jak lepsza wersja „Getting There” z „Until the Quiet Comes”, a „The Protest” i “Turtles” to ostatnie, rytmiczne pozostałości po beatowej przeszłości Ellisona. Zaskoczyć mogą za to rockowe akcenty - w kilku momentach albumu można usłyszeć elektryczną gitarę. Żartobliwie można spytać, czy FlyLo po free jazzie chciałby się wziąć za rocka progresywnego, ale nie wiem czy chcę znać odpowiedź na to pytanie.
„You’re Dead” z pewnością zawiedzie słuchaczy przywiązanych do beatowego oblicza Flying Lotusa. Oblicza, które bladło z płyty na płytę, ustępując miejsca bardziej awangardowemu podejściu do muzyki. Na płycie Young Jazz Giants, którą dekadę temu nagrała część współpracowników Ellisona z „You’re Dead” padają słowa: „it was mostly my hip-hop defiance from being a young jazz giant”. Słuchając nowego albumu Flying Lotusa trudno nie przytoczyć tych słów, szczególnie biorąc pod uwagę rodzinne dziedzictwo kalifornijskiego producenta. Postępy w aranżacji, kompozycji i ogólnym podejściu do muzyki zaprowadziły Ellisona na jazzową ścieżkę, która chyba była mu pisana od początku. Wejdźcie na nią razem ze Stevenem, na pewno nie pożałujecie.
Komentarze
[6 listopada 2014]
[6 listopada 2014]
[5 listopada 2014]
[5 listopada 2014]