Najlepsze albumy roku 2011

Miejsca 30–21

Obrazek pozycja 30. Kobiety – Mutanty

30. Kobiety – Mutanty

Bohaterska Łajka przetarła szlaki radzieckiego programu podboju kosmosu i zyskała swą heroiczną podróżą nieśmiertelną sławę, chociaż wcale nie była pierwszym zwierzęciem wysłanym w przestrzeń. Nie wspominając już nawet o tragicznych losach innych psów, poległych w walce o lepsze jutro, Pszczółki i Muszki, nikt przecież nie pamięta dziś o żółwiach, myszach i małpach – choć pewnie też miały sympatycznie brzmiące imiona, i pewnie były nawet nie mniej fotogeniczne. Tak jak epokowy czyn Łajki nie byłby możliwy bez dziesiątek poprzedzających go eksperymentów, tak „Mutanty” – jako suma dotychczasowych wrażeń i wielkie piosenkowe spełnienie Grzegorza Nawrockiego – nie mogłyby istnieć w innym kształcie i konfiguracji, niż finalna. Czwarta płyta Kobiet to tak naprawdę pierwszy prawdziwy zestaw piosenek trójmiejskiej grupy; piosenek, niemal bez wyjątku, najprzedniejszej jakości. Eksperyment determinujący pop Kobiet na wcześniejszych albumach jest tu obecny, ale w postaci widmowej, a niekoniecznie ciałem. Sztafeta wcześniejszych doświadczeń owocująca najładniejszym krążkiem w dorobku. Konkret, który – wierząc w nieustanny ludzki pęd ku postępowi – wróży dalsze sukcesy. (Bartosz Iwański)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 29. 2562 – Fever

29. 2562 – Fever

Płyta, która powinna zadowolić amatorów zadymionego, dusznego stylu Flying Lotusa. Oraz zaskarbić sobie sympatię tych, którym „Cosmogramma” wraz z jej kreatywnym zamachem na strukturę utworu wydała się jednak innowacją nie do przetrawienia. Holender 2562 też przeprowadza mały zamach – na melodię. To album osadzony przede wszystkim w rytmie, z wyłaniającymi się tu i ówdzie skrawkami melodii: skąpymi, budzącymi apetyt na więcej, ale nigdy go niezaspakajającymi. „Fever” jest skąpane w samplach, ale nie sposób żadnego z nich wyłuskać. To magma dźwięków nacierająca w rytm konwulsyjnego bitu, roztrzaskującego taneczną tradycję 4x4. Jak widać, postdubstep niejedno ma imię. (Marta Słomka)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 28. kIRk – Msza Święta w Brąswałdzie

28. kIRk – Msza Święta w Brąswałdzie

Chwała globalizacji, internetowi i rozwojowi polskiej klasy średniej. Dzięki nim polska scena muzyczna jest coraz bardziej niejednoznaczna, skomplikowana i, co najważniejsze, wyjątkowo ciekawa. Niemalże nikt już nie kieruje się absurdalnym rozdziałem na muzykę polską i zagraniczną, gdyż, przepraszam martyrologio, ale nie mamy żadnych kompleksów względem Zachodu. Zresztą dlaczego w czasach, gdy triumfy święcą zespoły z Tajlandii, Mali czy Brazylii, mielibyśmy dawać sobie taryfę ulgową? Polacy mają dostęp do wszystkiego, z czego mogą korzystać muzycy krajów wysoko rozwiniętych plus kawał unikalnego, historycznego bagażu. Czas najwyższy go rozpakować.

kIrK pociągnął wątek nieskrywanej tożsamości jeszcze dalej. Nie dość, że tytuł nawiązuje do warmińskiej wsi pełnej duchów historii (i telekomunikacji: kod pocztowy Brąswałdu to 11-001) to i muzyka jakaś taka swojska. Pomimo koślawej łatki illbientu, czyli melanżu posępnych bitów i kwaśnej sampeliady płockie trio uciekło od wpisania się do składu rezerwowego trzeciej ligi wytwórni Warp. Ratuje ich przede wszystkim świetna improwizowana trąbka Olgierda Dokalskiego i latające pomiędzy nieco industrialnymi rytmami fragmenty ze starych polskich filmów. Do tego mnogość stukotów i warkotów, które zagęszczają atmosferę na tyle, że jednostajny bit w żaden sposób nie nuży. Co więcej koncept, pomimo niewielkiego nakładu środków, dąży wręcz w kierunku romantycznej (w sensie Chopina, a nie Portishead) elektroniki, a ta, pełna drgań i „Naprawdę smutnych popijaw”, niechybnie trafia w naszą tkliwą, polską duszę. kIRk jednak nie musi obawiać się, że utknie w kraju wierzb i noży w wodzie. Jeśli progresja pomysłów utrzyma się, chłopcy będą jednymi z wielu docenionych polskich muzyków najbliższych lat. (Marcin Zalewski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 27. Shabazz Palaces – Black Up

27. Shabazz Palaces – Black Up

Sprawa była dla mnie prosta przy pierwszym odsłuchu – oto zespół, którego już sama nazwa i niezapamiętywalne tytuły są dla mnie odpychające i pokonać je na dystans może tylko Coma albo inna Optolema, natomiast sama muzyka sprawia mi taką frajdę, jak przesuwanie kasy pancernej po metalowej posadzce. Nie zastanawiałem się więc nawet i potraktowałem „Black Up” klawiszami shift+delete, zadając sobie przy tym jedno krótkie pytanie. Dopiero po jakimś miesiącu zczaiłem, że 1/2 Shabazz Palaces to Butterfly z Digable Planets i zrobiło mi się głupio, że go od razu nie poznałem, przez co potraktowałem cały projekt dość niesprawiedliwie. Oczywiście, dałem mu drugą szansę, teraz nie miałem już wyjścia. Byłem mocno zaskoczony tak fatalnymi pierwszymi wrażeniami, bo przecież ta wrednie narkotyczna, szorstka, kosmiczna podróż nie jest aż tak surowa, jak mi się pierwotnie zdawało, zwłaszcza w połączeniu z przyjaznym, mimo wszystko, rapem Butterfly’a. I myślałbym, że poddałem się autosugestii przy ponownej ewaluacji „Black Up”, skoro już wiedziałem, kto maczał palce w tej smolistej produkcji, ale przecież dalej mam takie dni, że jedyne emocje jakie odczuwam przy Shabazz Palaces to bezgraniczne rozdrażnienie. Cóż mogę powiedzieć? Muzyka przyszłości nie jest łatwa. Zresztą spytajcie Pawła Gajdę. Swoją drogą, ciekawe jak wyglądałby efekt współpracy Tylera z Butterfly’em. (Mateusz Błaszczyk)

Obrazek pozycja 26. James Blake – James Blake

26. James Blake – James Blake

Nie było chyba w mijającym roku płyty, która spowodowała większe tąpnięcie. Specjaliści i miłośnicy elektronicznych świeżynek kręcili nosami, utyskując na zaprzestanie redefinicji postdubstepu, absencję innowacji zapoczątkowanych na EP-kach. Dzielni poszukiwacze piosenek czuli się nieraz skonfundowani zabawą Jamesa w Antony’ego i kuśtykającymi kompozycjami. Wydaje się, że podstawą do jakiegokolwiek zeswatania się z tą płytą jest polubienie czy zaakceptowanie kruchej emocjonalności, którą długogrający debiut Brytyjczyka jest doszczętnie przesiąknięty. Oczywiście, w żaden sposób nie usprawiedliwia to wprost żadnego z doskonale merytorycznie uzasadnionych argumentów, dyskredytujących Blake’a. Jeśli jednak spojrzeć na długogrający debiut Jamesa, jak na pierwsze próby znalezienia sobie miejsca w estetyce laptopowego, szkicowego, przepełnionego niepewnością pieśniarstwa, to z wielką łatwością przychodzi mi zamienienie wszystkich rzekomych niedomagań w fascynujące, funkcjonujące na innej płaszczyźnie atuty. To bardzo osobista konstatacja, ale wydaje mi się, że wysuwanie argumentów o niedojrzałym songwritingu, miałkości czy nudzie są klasycznym przykładem missing the point. Wszystkie środki, które spowodowały taką formę krytyki, mogły zostać użyte przez Blake’a całkowicie intencjonalnie, aby spotęgować klaustrofobiczną, chorą atmosferę obsesyjnych niedopowiedzeń, a dopracowywanie jakiegokolwiek niedojrzałego, nie dającego rady elementu jedynie odbarwiłoby do zwyczajności to pogmatwane muzyczne wyznanie popełnione przez mężczyznę do zaopiekowania. (Sebastian Niemczyk)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 25. Andy Stott – Passed Me By

25. Andy Stott – Passed Me By

Okładka tej płyty wskazywałby, że muzyka Andy’ego Stotta to mroczny, plemienny dubstep w duchu najlepszych produkcji Shackletona. O ile w porównaniu do słynnego założyciela wytwórni Skull Disco Records jest coś na rzeczy, to autor „Passed Me By” raczej skupił soczewkę uwagi na wytwarzaniu mechanicznych, a zarazem niedostępnych dźwięków, zanurzonych w dark-ambientowej mgle, przez którą przedzierają się chropowate skrzypnięcia i gęste pasaże szumu. Słychać to szczególnie na jeszcze lepszej EP-ce „We Stay Together”, która razem z długogrającym albumem dobitnie potwierdziła, że nurt dub techno ma jeszcze przed sobą bliżej nieokreśloną przyszłość. W zeszłym roku mieliśmy tego dowód w postaci „Liumin” Deepchord Presents Echospace, ale w gruncie rzeczy była to jednak muzyka mocno osadzona w tradycji takiego grania, czyli w pionierskich produkcjach takich tuzów, jak Basic Channel, Rhythm & Sound, Monolake czy Porter Ricks. Andy Stott wydostaje się spod dyktatu wspomnianych artystów, tworząc muzykę elektroniczną, której siłą jest oryginalność i brak powielania sprawdzonych schematów. Dlatego warto trzymać kciuki za jego dalsze poczynania. (Piotr Wojdat)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 24. Nicolas Jaar – Space Is Only Noise

24. Nicolas Jaar – Space Is Only Noise

Nie jestem fanką debiutanckiego albumu Jamesa Blake’a, mimo że doceniam koncept, jaki za nim stał. Blake wysłał introwertycznego barda z leśnej chaty prosto do centrum wielkiej metropolii; bo samotność wybrana jest zawsze łaskawsza od tej narzuconej. Zamiast gitary dał mu laptopa, zamiast chrapliwej, uwznioślonej barwy głosu – wyalienowany vocoder. To całkowita zmiana paradygmatu. Rzecz jednak w tym, że Blake’owi nie udało się wyrwać ze szponów konwencji, a Nicolasowi Jaarowi i owszem. „Space Is Only Noise” operuje podobnym pomysłem: jak połączyć dwie pozornie nieprzystające muzyczne tradycje? Jak zestawić piosenkę śpiewaną i zdobycze pokolenia sekwencerów? Jaar sięgnął po estetykę francuskiej kawiarni, folkowych i poetyzujących lat 60., tlącego się papierosa, łyka koniaku. Eleganckie, staromodne sample osadził w leniwych bitach deep techno. Jaar, uiekając od tradycyjnej formuły folkowej piosenki w świat loopów, stworzył idealny pomost pomiędzy tymi konwencjami. Folkowy Blake okazał się zaledwie cieniem obiecującego konceptu Bon Ivera w srebrnym rave’owym kostiumie. Nicolas Jaar jest Tomem Waitsem i Serge’em Gainbourgiem, wysłanymi do równoległego świata cyborgów. I pomyśleć, że ten chłopiec nagrał to wszystko pomiędzy zajęciami w szkole a pracą domową. (Marta Słomka)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 23. Sao Paulo Underground – Tres Cabeças Loucuras

23. Sao Paulo Underground – Tres Cabeças Loucuras

Laptopy nie są potrzebne w czasie karnawału. Kolejny krok wykonany przez Sao Paulo Underground w postaci omawianej płyty redukuje rolę cyfrowych ingerencji, na pierwszy plan wysuwając melodie, zdolne zmienić wakacyjną potańcówkę w Ciechocinku w imprezę rodem z południowoamerykańskich plaż. „Tres Cabeças Loucuras” to najbardziej tropikalna płyta w dyskografii formacji, choć paradoksalnie znacznie więcej tu inspiracji metodyką sceny chicagowskiej niż na ich poprzednich albumach. Najlepsze jest jednak to, że wzrost przyswajalności muzyki nie znamionuje erozji nowatorstwa, stanowiąc udaną próbę okiełznania improwizacyjnego chaosu w formę zazębiających się mikrocykli rytmu i gęstwiny akustycznych dźwięków. Za jakieś dwa lata przy okazji kolejnego podsumowania po raz kolejny zobaczycie w opisie albumu ekipy Mazurka zachwyty nad pomysłowością, zmieni się jedynie balans poszczególnych akcentów przebogatej w ich wydaniu formuły okołorównikowego jazzu. Słuchając takich nagrań jak „Colibri” odnoszę wrażenie, że poradziliby znakomicie sobie nawet wtedy, gdyby chcieli grać ambient. (Mateusz Krawczyk)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 22. Oneohtrix Point Never – Replica

22. Oneohtrix Point Never – Replica

Muzyka zawarta na „Replice” nie jest wyjątkowa w warstwie konceptualnej czy technicznej. O jej wartości w największej mierze przesądza zjawiskowość. Proste, lecz abstrakcyjne pętle fantasmagorycznych brzmień momentalnie wwiercają się w głowę, nie pozwalając na długo o sobie zapomnieć. To jak telewizyjna powtórka pięknego, nostalgicznego snu o wspomnieniach przyszłości, podróż przez świat doskonale znany, choć nigdy nie istniejący. O tym, jak silnie uzależniająca może być taka wizja, przekonywał już dawno temu Wim Wenders w filmie „Aż na koniec świata” i ten album również posiada właściwości odurzające. Dekadenckie tendencje każą nazywać tę muzykę „postapokaliptyczną”, choć moim skromnym zdaniem oferowane przez nią chwilowe odrealnienie nie musi przynosić skojarzeń ostatecznych. Baśnie (także te plądrofoniczne) mają pobudzać fantazję, a nie stanowić ucieczkę od rzeczywistości. Nawet jeśli przyszłością muzyki są humanoidy zabawiające się samplami z klubowych anthemów. (Mateusz Krawczyk)

Obrazek pozycja 21. Katy B – On A Mission

21. Katy B – On A Mission

I znów to samo. Gadające głowy interesujące się brytyjskim podziemiem tanecznym rozdzierają szaty nad komercyjnym przełomem dubstepu i UK funky. Skream i Benga się sprzedali nagrywając „Outside The Box” i „Magnetic Man”, a Katy B zagoniła Geeneusa i Zinca do produkowania radioprzyjaznych piosenek. The horror! The horror! Jedynie fani popu, przynajmniej niektórzy, zacierają ręce, bo dostali nową, charyzmatyczną gwiazdę, fachowo śpiewającą jazzujące kompozycje, które na dodatek wnoszą odrobinę brzmieniowej świeżości do głównego nurtu. Nawet jeśli owa świeżość paradoksalnie polega czasem na wyciągniętych ze strychu, zapomnianych dźwiękach. „On A Mission” to istny kalejdoskop nastrojów i tanecznych stylistyk. Od dramatycznego refrenu „Power On Me”, przez nieco mroczniejsze funky „Why You Always Here”, klubowy banger „Lights On”, aż po napędzany drum’n’bassowymi łamańcami pop „Broken Record” i acid-jazzowy, pogodny house „Hard To Get”, album rudowłosej wokalistki był chyba najchętniej słuchanym przeze mnie krążkiem piosenkowym i najfajniejszym sell-outem 2011 roku. (Paweł Gajda)

Recenzja albumu >>

Screenagers.pl (17 stycznia 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także