2562
Fever
[When In Doubt; 4 kwietnia 2011]
Cześć, mam na imię Paweł i jestem psychofanem. Uff, wykrztusiłem to z siebie. Teraz już powinno być z górki, prawda? Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że Dave Huismans jest w stanie zrobić muzykę aż tak bardzo „pode mnie”. Nie docierało to do mnie jeszcze, gdy słuchałem trzy lata temu upalonej najlepszym zielskiem krzyżówki dubstepu i dub techno z debiutanckiego „Aerial”. Nie przeczuwałem tego nawet w 2009 roku, gdy już dość wysoko oceniłem wystrzelone w przestrzeń pozaziemską, z lekkością wymijające dubstepowe klisze „Unbalance”. Miałem mieszane uczucia przy zaliczającym swoje wzloty i upadki pobocznym projekcie Dave’a – A Made Up Sound. Teraz, gdy Holender nagrał swój chyba bezdyskusyjnie najlepszy album, myślę, że można spokojnie już usadzić faceta na tej samej kanapie, na której gości u mnie jego zdolny rodak Martyn.
Kryjącemu się pod tymi czterema cyferkami producentowi udało się wypracować z daleka rozpoznawalne brzmienie w branży, w której naturalne jest nałogowe pożyczanie pomysłów aż do zatarcia wszelkich cech osobniczych. Najwyraźniej zamieszkiwanie z dala od londyńskich i berlińskich klubów sprzyja kreowaniu własnej wersji oklepanych – wydawać by się mogło – gatunków. Okrzepły już styl nie przeszkodził Huismansowi w popełnieniu dzieła znacząco odmiennego od poprzednich. Otwierające płytę mocnym kopniakiem glitchowe fanfary „Winamp Melodrama” zwiastują koniec introwertycznej kontemplacji „Unbalance”. Chwilę później „Cheater” swoim kosmicznym disco, podpartym głębokim, sinusoidalnym basem, definiuje charakter całości. Rozhasane rytmy jakimś cudem nie kolidują z klaustrofobicznymi, złowrogimi dronami „Juxtapose”. Diaboliczny rave „Brasil Deadwalker” pokojowo koegzystuje z plemiennym niby-2-stepem rodem z dżungli w „Wasteland”. Dave nie widzi najmniejszego problemu w ożenku niemiłosiernie dudniących bębnów z firmowym, ciepłym i rozmarzonym buczeniem syntezatorów. Nawet gdy beat zdaje się rwać i chwiać we wszystkich możliwych kierunkach, trudno powstrzymać się od podrygów. Dubstepowe podziały rytmiczne i trzeszcząco-pluskające sample więcej zawdzięczają Flying Lotusowi niż brytyjskim pierwowzorom.
Niewątpliwie „Fever” jest najbardziej przystępnym albumem w dorobku 2562. Przynajmniej na tyle, na ile jest to możliwe w przypadku muzyki pozbawionej jakichkolwiek melodii, a podkreślającej głównie element rytmiczny. Łącząc przeróżne wpływy dzisiejszej elektroniki Huismansowi udało się stworzyć zgrabnego potwora, do którego jak ulał pasuje ukute przez bezimiennego autora z internetowej otchłani określenie „future wonky whateverstep”. Inspiracja nagraniami disco z lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia nie przesłoniła producentowi faktu, że tworzy swoje dźwięki tu i teraz, w zupełnie odmiennej rzeczywistości. No cóż, jakie czasy, taka gorączka sobotniej nocy.
Komentarze
[30 kwietnia 2011]