Najlepsze albumy roku 2010

Miejsca 30 – 21

Obrazek pozycja 30. Superchunk – Majesty Shredding

30. Superchunk – Majesty Shredding

Album Superchunk, otwierający nasze zestawienie, to kazus Dinosaur Jr. z ubiegłego roku. I tu, i na „Farm” mamy do czynienia z przywiązaniem zespołu do stylistyki, w której święcił sukcesy, położeniem nacisku na melodyjność kompozycji i udanym uniknięciem zostania kalką samych siebie sprzed lat. Największą zaletą „Majesty Shredding” nie są jednak odniesienia do przeszłości, które docenią fani i krytycy naprędce przesłuchujący dyskografię grupy, ale niesamowita „świeżość”. Oczywiście można sobie robić emerytalne żarty, ale tak szczerze mówiąc w kategorii oldskulowego college-indie grania aktualnie trudno znaleźć lepszą ekipę. I choć klip do „Digging For Something” może robić wrażenie, że Superchunk stali się jedną ze zgorzkniałych grup, kontestujących nową rzeczywistość, to energia i prostota, którymi przesycony jest „Majesty Shredding” sprawiają, że nikt członkom zespołu nie będzie zaglądał w metrykę. Powerpopowy „Slow Drip”, klasycznie pop-punkowy „Rope Light”, wreszcie rozkosznie bujające „Hot Tubes” – takich petard „Majesty Shredding” ma od groma, nie hańbiąc się nawet na chwilę wypełniaczami. Dziewiąty album w dorobku Superchunk brzmi jak dzieło absolwentów college’u i absolutnie nie jest to zarzut. (Witek Wierzchowski, Krzysiek Kwiatkowski)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 29. Lean Left – The Ex Guitars Meets Nilssen-Love Vandermark Duo, vol. 1

29. Lean Left – The Ex Guitars Meets Nilssen-Love Vandermark Duo, vol. 1

To chyba najbardziej wymagająca płyta w tegorocznym zestawieniu – ciężar, który nie wszyscy udźwigną. Z jednej strony obowiązkowa lektura dla fanów saksofonowo-perkusyjnego duetu Ken Vandermark i Paal Nilssen-Love, z drugiej – kolejne wyzwanie dla wyznawców holenderskiej grupy The Ex. Improwizacja powinna posłużyć tu za słowo klucz, bo materiał, który pojawił się na tej płycie, to zarejestrowany koncert w Amsterdamie z marca 2008 roku. Żadnych studyjnych obróbek, tylko czysta energia. Rzecz, która robi piorunujące wrażenie; stanowi pomost między dojmującą surowością, a kolektywną wymianą pomysłów na skraju free jazzu i noise rocka. Lean Left jeszcze większe wrażenie robią na żywo. Ich koncert w warszawskim Powiększeniu nie tylko musiał dać się we znaki sąsiedztwu, ale też pozostawił po sobie na długie godziny prawdziwy zamęt w głowie. (Piotr Wojdat)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 28. Kanye West – My Beautiful Dark Twisted Fantasy

28. Kanye West – My Beautiful Dark Twisted Fantasy

Zabawna bywa nieporadność recenzentów próbujących na siłę pomniejszać wartość nowego albumu Kanyego Westa porównaniami do innych zeszłorocznych hiphopowych płyt. The Roots, Rick Ross – to tylko początek listy nietrafionych zestawień. Tymczasem gdzieś w cieniu medialnej wojny o supremację na czarnej scenie swoją odpowiedź na „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” wydał w grudniu Diddy – pod względem rozmiarów ego rywal Westa najgodniejszy z godnych. Epicki rozmach, fatalne starcie miłości i sławy, plejada gości – to pomiędzy Kanyem Westem i Diddy-Dirty Money powinien rozgrywać się ten ostateczny pojedynek. Tam, gdzie Diddy bywa autoironiczny („Last Train To Paris” jako pastisz estetyki Yeezy’ego?), Kanye West jest śmiertelnie patetyczny i romantyczny, a takimi gestami – czy nam się to podoba, czy nie – kupuje się uwagę odbiorców. Skłonność do mesjańskiej przesady (trudno pozbyć się wrażenia, że Kanye zupełnie poważnie widzi siebie gdzieś pomiędzy królem popu a świętymi królami jorubskich miasteczek w Nigerii) przejawia się najmocniej nie tyle nawet w panoramiczności krążka, co w poszczególnych fragmentach: niekończącym się uderzaniu w klawisze w „Runaway” czy w najbardziej przeszywającej minucie krążka – powtarzaniu frazy o samobójstwie na tle syntetycznych smyków i gitary w „Power”. Bo to też album, który uwielbia się za drobne momenty: zwrotkę Nicki Minaj w „Monster”, opener, sampel Smokeya Robinsona; album magicznie poszatkowany jak najprawdziwsza senna fantazja. (Marta Słomka)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 27. Mulatu Astatke – Mulatu Steps Ahead

27. Mulatu Astatke – Mulatu Steps Ahead

Mulatu Astatke jest zaledwie dwa lata starszy od Maryli Rodowicz, ale wątpię, żeby w jakikolwiek sposób rokowało to jeszcze dobrze polskiej wokalistce, bo jak głosi ludowa mądrość, wielkich odkryć dokonuje się za młodu, albo wcale. Etiopczyk w swoim czasie postanowił ożenić tradycyjną muzykę swojej ojczyzny z amerykańskim jazzem i do dziś zbiera owoce tego pomysłu. „Mulatu Steps Ahead” jest jego łatwo przyswajalną, acz niepokojąco duszną wariacją, przenoszącą lekko narkotyczne paranoje trip-hopu do tropikalnego baru na końcu świata. Tym razem „Pozytywne wibracje” w wersji etnicznej są może mało skoczne, ale połączenie egzotycznych rytmów i szykownych, big-bandowych melodii podane jest w bogatych aranżacjach w na tyle elegancki i zarazem swobodny sposób, by drugi rok z rzędu zapewnić Astatke miejsce pośród najbardziej godnych polecenia płyt poprzednich dwunastu miesięcy. (Mateusz Krawczyk)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 26. Swans – My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky

26. Swans – My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky

Słuchając zeszłorocznego już albumu Swans mierzymy się z codziennymi dylematami fanów takich artystów, jak Guns n’ Roses, Sex Pistols, czy, nie przymierzając, Pidżamy Porno. Starzejący się w rytm przećpanej młodości Gira odkopuje siłami swojego własnego ego fenomen muzyczny przytłaczający klawisze krytyki i bębenki słuchaczy. Akustyczną zapowiedzią „MFWGMUARTTS” prowokuje. Nie wymachując penisem ze ścianą hałasu za sobą jak w młodości, lecz dojrzałym, w duchu folkowym gestem rzucił fanom muzyczne mięso. Stworzył brutalnie fizyczny, zwłaszcza w warstwie tekstowej, album w albumie. Co więcej Gira nie zatrzymuje się z ekspozycją swoich muzycznych doświadczeń, nasyca album swoimi współczesnymi fascynacjami czarno-białą gitarową Ameryką, odziera Swans z aury jednego z najtrudniejszych do sklasyfikowania zespołów.

Zaginiona inspiracja, mistyczny duet Gira-Jarboe, ewolucja stylistyczna – marzenie Karola Darwina – te wszystkie przymioty przypisywane Swans przez współczesnych odbiorców zostają zdemitologizowane na „My Father...”. Muzyka w swojej czytelności pomysłu: swansowego, ale zarazem przemielonego przez postrockowy dyskurs, wydaje się przenicowana na lewą stronę, namacalność sekcji rytmicznej (nie mówiąc już o perwersyjnie bliskiej balladzie „You Fucking People Make Me Sick”) rzuca nam pod nogi najpierw łabędzia, a później jego pióra. Gira na tej płycie nie śpiewa o bogu, miłości – czysta materia, po trzydziestu latach na scenie każdy staje się bitnikiem bez Dharmy. Po czternastu latach martwego Swans, przychodzi do nas człowiek o spojrzeniu seryjnego mordercy i daje płytę, która wywleka z tego projektu wszystko, co jest nośnikiem jakiejkolwiek wartości, przeżuwa razem z tytoniem i wypluwa do jednej z tych teksańskich spluwaczek, które robią tyn! Dekonstrukcjonistyczna idea Swans się skończyła. (Marcin Zalewski)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 25. Actress – Splazsh

25. Actress – Splazsh

Gdyby rozgrywano mistrzostwa świata w muzycznej żonglerce, w roku 2010 Brytyjczyk Darren Cunningham zdeklasowałby wszystkich konkurentów jedną ręką i ze znudzoną miną. „Splazsh” to trwające godzinę streszczenie tych bardziej eksperymentalnych odłamów popularnej elektroniki ostatnich dwudziestu paru lat. Actress jednak czyta nam ową historię muzyki na swój własny sposób, niczym błyskotliwy dyslektyk, który nie mogąc rozszyfrować dzieł mistrzów zaczyna konfabulować i wprowadzać przekłamania. Wszystko na tej płycie wydaje się być jednocześnie hołdem dla starych, dobrych czasów, jak i ich karykaturą. Sprawdźcie sobie cóż takiego nowego jest w stanie wycisnąć Actress choćby z garage’owej estetyki („Always Human”) czy prince’owego funku („Purple Splazsh”). Redaktorzy miesięcznika „Wire” ogłosili „Splazsh” albumem roku. Nawet jeśli przesadzili, to nie aż tak bardzo. (Paweł Gajda)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 24. Lone – Emerald Fantasy Tracks

24. Lone – Emerald Fantasy Tracks

„Emerald Fantasy Tracks” to płyta rozbuchana i minimalistyczna zarazem; kipiąca od barw nakładanych przy pomocy legendarnych rolandowskich automatów, a jednocześnie z wielką siłą bijąca po oczach mdłym, sterylnym światłem jarzeniówek; archaiczna, co i rusz wyciągająca z przepastnych zbiorów biblioteczki rave’owych patentów grube tomiska klasyków i potrafiąca równocześnie tchnąć w house’owe dywizje odświeżający powiew.

Lone prezentuje wizję świata opartą właśnie na kontrastach. Pochwała wakacyjnej beztroski i dzikich plażowych harców ustanawiana tu nawet przez okładkę mogłaby być równie dobrze zastąpiona przez spreparowany mikrofilm zza koła podbiegunowego, palpitację świateł zorzy polarnej i eleganckiego cocktail-party w hotelu w Jukkasjärvi. Myślę sobie, że gdyby Cutler, wyrastający na jednego z najważniejszych obecnie klasycznych music-makerów, faktycznie chciał poczęstować ecstasy wszystkich adoratorów „Emerald Fantasy Tracks”, mógłby nie wypłacić się do końca życia. Ciężko bowiem wskazać lepsze od opętańczej zabawy metody wyciskania esencji z życia. A na tym Matt zna się akurat jak mało kto. (Bartosz Iwański)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 23. Lurdez Da Luz – Lurdez Da Luz

23. Lurdez Da Luz – Lurdez Da Luz

Solowej twórczości Lurdez, a także jej pierwotnej formacji Mamelo Sound System, nie należy postrzegać jedynie w kategorii hip-hopu. Podobnie jak A Filial, Flora Matos czy zamerykanizowana Ladybug Mecca tworzą oni przede wszystkim muzykę brazylijską, i chociaż rap i sample stanowią dla nich często podstawowy środek ekspresji muzycznej, to czasem jednak z nich rezygnują. Zarówno u samej Lurdez – jak i powyższych reprezentantów południowoamerykańskiej sceny – wielowarstwowe i zróżnicowane bity przywołują na myśl uliczne występy blocos (pozbawione melodeklamacji „Corrente De Agua Doce”) i od razu kierują nas w stronę Rio. Do tego dochodzą pulsujące, funkowe linie basu („Ah Uh (Onomatopeias)”), rytmiczne gitary elektryczne i akustyczne, instrumenty dęte i całe mnóstwo innych elementów tworzących ten radosny, świąteczny zgiełk ludzi bawiących się do dźwięków samby.

Przede wszystkim jednak muzykę Lurdez cechuje totalny luz i feelgoodowy, taneczny charakter. Ciekawe, że brazylijski hip-hop na poziomie brzmienia językowego przypomina rosyjski do tego stopnia, że spośród dziesięciu badanych przeze mnie osób, ośmiu włączał się paniczny lęk, że oto słuchają jednak wschodniego rapu. Jednak tak długo, jak Lurdez i koledzy interesują się słońcem, tańcem i plażą, a nie gangsterką i życiem w gettcie, muzyczne skojarzenia z Europą Wschodnią będą słuszne co najwyżej w kwestii brzmieniowej realizacji tekstów. (Mateusz Błaszczyk)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 22. The Foreign Exchange – Authenticity

22. The Foreign Exchange – Authenticity

Nie mam żadnego problemu z wyliczanką przywar „Authenticity”. Przaśny tytuł, niemal całkowity zanik pierwiastka hip-hopowego/tanecznego i kobiecych featuringów, odczuwalny momentami nadmiar sacharyny (euforyczny finał „All Roads” = pierwszy indeks „Divertimento”) i w efekcie wrażenie obcowania z czarną muzyką skrojoną pod gusta białasów. Z zaletami jest trudniej, bo na dobrą sprawę wszystko, za co lubię trzeci krążek Foreign Exchange, Nicolay i Phonte zrobili już na dwóch poprzednich. I zrobili to lepiej. A mimo to nie wahałem się zbyt długo przed umieszczeniem „Authenticity” w prywatnej dziesiątce płyt roku. W kategoriach Foreign Exchange to może i jest słaby album, ale w tych, które rządzą plebiscytem The Best Of 2010, już nie. (Łukasz Błaszczyk)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 21. Caribou – Swim

21. Caribou – Swim

Dan Snaith mocno zamieszał w tegorocznych podsumowaniach. Zaskoczył idąc w elektronikę i radząc sobie z nią w mistrzowski sposób. I tak delikatność i powab „Melody Day” ustępują miejsca niepokojom fantastycznej „Odessy”, i ta zależność przekłada się na brzmienie całego albumu, który – za Snaithem – miał zawierać dance music that sounds like it’s made out of water. Naturalnie pojęcie dance’u w wydaniu Snaitha i jego pięknego matematycznego umysłu nie oznacza w żadnym wypadku uproszczeń i kompromisów. Nie zwiastuje też parkietowego nastroju, chyba że „parkietowy” zdefiniujemy w nieco inny sposób (patrz teledysk do „Sun” – gdzie na widok ekstatycznego tańca raczej przechodzą nas ciarki, podobnie jak na widok obrazka do przysypanej lawiną wisielczej potańcówki u Nicka Cave’a). Stąd bliżej do hipnozy niż beztroski imprezowego podchmielenia. „Swim” to dowód na to, że Snaithowi nie bez przyczyny tak hojnie sypią się na głowę wysokie noty. W tym jedna od nas.(Zosia Sucharska)

Recenzja płyty >>

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kidej
[7 stycznia 2011]
Fajnie, ze sa: Lean Left (niespodzianka!), Mulatu, Actress, Lone i Swans!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także