Recenzje 2010: post scriptum

Jak co roku przed właściwym podsumowaniem garść tekstów o płytach, które nie doczekały się w ciągu roku recenzji na Screenagers.

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 1

!!! – Strange Weather, Isn’t It? (5/10)

Jak na weteranów gatunku, cztery albumy w dorobku !!! nie robią specjalnego wrażenia. Dance-punk jest dziś tylko wspomnieniem i kalifornijska grupa zdaje sobie z tego sprawę. Dlatego też na nowym krążku pojawia się raczej niewiele motywów z poprzednich płyt !!!, choć zespół dalej pragnie wylewać swą muzykę na klubowe parkiety. To wiadro jest jednak puste. „Strange Weather, Isn’t It?” sprawia wrażenie albumu nieśmiałego, za mało zaczepnego i niespecjalnie wyrazistego jak na tę ekipę. Najbardziej przebojowe na krążku „AM/FM” i „Jamie, My Intentions Are Bass” przeszłyby praktycznie niezauważone przy hiciorach z „Myth Takes”. Za szczególnie chybiony uważam pomysł z gospelowymi chórkami w niektórych kawałkach. Tegoroczne utwory !!!, choć trochę bezbarwne, nie są katastrofalnie słabe. „Strange Weather, Isn’t It?” mogłoby być przyzwoitym setem DJ-skim na początek imprezy, nim ludzie będą mieli ochotę solidnie się wyszaleć na parkiecie, bo tym oczekiwaniom !!! AD 2010 chyba by nie sprostali. (Kasia Wolanin)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 2

Luke Abbott – Holkham Drones (7/10)

Otwierający płytę „2nd 5th Heavy” proponuje nam zabawę w alternatywną rzeczywistość: co by było, gdyby Kraftwerk zatrzymał się na etapie „Ralf Und Florian” i „Autobahn”, pozostawiając innym dokonanie całej techno-rewolucji. Pewnie po czterdziestu latach takiego grania grupa Hüttera i Schneidera byłaby już nudnym, zjadającym własny ogon dinozaurem, ale Abbottowi jako młodziakowi udaje się wykrzesać z krautrockowej elektroniki odrobinę świeżości. Duch kosmische musik zdaje się patronować całemu albumowi, ale to nie przeszkadza autorowi skakać bez umiaru po innych, bardziej współczesnych stylistykach. Minimal, IDM, Detroit, elektroniczne buczenia („Holkham Drones”) i ulotne melodie („Brazil”). Muzyka Abbotta ma cechy wszystkich tych rzeczy, nie będąc nigdy żadną z nich tak do końca. Najfajnieszy hołd dla analogowych syntezatorów w tym roku. (Paweł Gajda)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 3

Anoraak – Wherever The Sun Sets (7/10)

Gdzieś na pograniczu french touchu, chillwave’u i dream popu odnajduje i definiuje się Frédéric Rivičre – DJ obieżyświat z Nantes, ukrywający się pod pseudonimem Anoraak, który po kilkunastu miesiącach udanych imprez w różnych zakątkach globu, wydał w końcu debiutancki krążek. „Wherever The Sun Sets” składa się ze zwiewnego disco (kwintesencja w świetnej kolaboracji z Sally Shapiro – „Don’t Be Afraid”), plażowego dance’u (jak tu nie podrygiwać do „Try Me” czy „Can’t Stop”), cudownych pościelówek (ach, to słoneczne rozleniwienie „Above Your Head”) i instrumentalnych impresji („Midnight Sunset”). Jest też wisienka na szczycie tego pysznego deseru. Rozkoszne „You Taste Like Cherry” unosi się na synthowym motywie i iście chwytliwym refrenie, czyniąc z tej kompozycji tak diabelsko przebojowy numer, że z zazdrości mógłby paść niejeden popularniejszy od Anoraaka koleś z laptopem. Bo we Francji też jest pełno plaż, zdecydowanie bardziej wyluzowanych niż te w burżujskim Cannes. (Kasia Wolanin)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 4

Balam Acab – See Birds [EP] (7/10)

Alec Koone, dziewiętnastoletni „wunderkind” samplingu z Pensylwanii nieśmiało zamyka swoją „koralową EP-ką” usta grupce cyników, którzy w zdziwaczałej, autoparodystycznej estetyce witch house'u nie widzieli niczego więcej niż raka toczącęgo w 2010 roku niezależną scenę muzyczną po drugiej stronie Atlantyku. Może jednak dzieje się tak dlatego, że Balam Acab ma w gruncie rzeczy niewiele wspólnego z surowym dźwiękowym sznytem garstki odszczepieńców dających nazwami swoich projektów wyraz znudzenia formułą alfabetu.„See Birds” dowodzi, że bez względu na obrany kierunek, podstawą zabawy w muzykę jest, cóż za nowość, świeże spojrzenie i umiejętność przekucia kiełkujących w głowie idei w czyn. Zorganizowane wokół toposu wody dwadzieścia minut tego minialbumu przypomina leniwy flis dorzeczem Amazonki, której poszczególne odcinki przemierzane są w towarzystwie innego przewodnika. Raz są to nasi starzy znajomi z Animal Collective, kiedy indziej zaś Grace Jones czy pionierzy ambientu z Eno i Hassellem na czele. Podporządkowany konstruowaniu nie tyle zapadających w pamięć melodii, co raczej budowaniu urokliwych soundscape'ów fascynujący kolaż wyszperanych w sieci sampli i figur tożsamych dla dubstepu, eterycznego dream popu spod znaku 4AD, rzeczonego ambientu czy 8-bitowych eksperymentów tchnie nader optymistycznym przesłaniem. Zmuszający chwilami do niepokoju spływ kończy się na bezkresnych wodach uśpionego, rozświetlonego południowym słońcem oceanu. (Bartosz Iwański)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 5

Bonobo – Black Sands (6/10)

Simon Green nigdy nie był specjalnie wybitną postacią. Nie rozdawał kart na brytyjskiej scenie elektronicznej, nie przecierał też swoją muzyką nowych szlaków, a mimo to osiągnął spory sukces. W wytwórni Ninja Tune pod każdym względem ustępował innym wykonawcom; wizjonerstwo Amona Tobina go nie dotyczyło, ale to właśnie jego wersja chill outu wykraczała daleko poza utarte kawiarniane klimaty. Jeśli miałbym wybrać najciekawsze dzieło, to bez wahania postawiłbym na debiut – wystarczający dowód na perfekcjonistyczne podejście Anglika do tworzenia subtelnej elektroniki. Ma być miło, błogo i bez żadnych szaleństw. I Bonobo się tego trzymał. „Black Sands” niewiele ustępuje „Animal Magic”, ale też, jak łatwo się domyślić, nie wnosi prawie nic nowego. Artysta raczy nas jazzującymi wstawkami, podkładami oscylującymi wokół nurtu downtempo i świetnymi wokalizami Andreyi Triany. Pod powłokami leniwych dźwięków miejscami pojawiają się elementy kojarzone ze współczesną sceną basową, a ostatnie dwa utwory są dla odmiany zdominowane przez brzmienie smyków i gitary akustycznej. Ta wyważona i idealna w swojej przewidywalności płyta ma jedną podstawową zaletę: słucha się jej dobrze w każdych okolicznościach. I to mimo że nie odkrywa żadnych nowych lądów. (Piotr Wojdat)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 6

British Sea Power – Zeus [EP] (4/10)

Drugi raz z rzędu BSP stosują strategię odwrotną do Animal Collective – NAJPIERW wydają EP-kę z odrzutami, a potem właściwy album. Bo jakkolwiek mógłbym mieć obawy przed odgórnym klasyfikowaniem „Zeusa” jako zbioru odpadów, to po przesłuchaniu nie widzę przeszkód. EP-ce bliżej do regularnego albumu, gdyby tylko cokolwiek trzymało się tu kupy. Post-„DYLRM” w tytułowym utworze, dalej ładne, acz dość sigur-rosowe pejzaże „Cleaning Out The Rooms”, nikomu niepotrzebny lo-fi nonsens „Can We Do It?”, przyjemne wspomnienie „Strange Communication” w „Bear”, pozbawione kierunku eksperymenty „Pardon My Friends”, pięć minut bezskutecznych prób załapania się na motorikowy beat „Mongk”, hałaśliwy żart (czy ja tam słyszę autotune) „kW-h” i ocierająca się o ambient piosenka „Retreat”. Na 42 minuty muzyki zostawiłbym sobie może z pięć. (Kuba Ambrożewski)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 7

Eric Copeland – Strange Days (4/10)

Copeland nienawidzi słuchaczy, którzy mogą polubić jego twórczość i czekać na więcej. Najpierw dwa świetne albumy Black Dice przynoszące popularność, a tu nagle pojawia się „Repo”, za którego dźwiękową erudycją nie nadążają nawet wizualizacje. Gdzie kryształowe mrówkojady pływają w kwasie. Jedna z najlepszych płyt 2006 roku: „S/T” Terrestrial Tones nagrana z Aveyem Tare i temat projektu zamiera. Wreszcie twórczość solowa, gdzie „Alien In The Garbage Dump” był trudny, ale śmieciowa, narkotycznie zapaćkana muzyka potrafi się obronić już od ponad trzydziestu lat. Tegoroczny świetny singiel „Doo Doo Run”, do którego, co prawda nieco pokracznie, ale można było tańczyć. Ale naćpany młodzieniec w czapce nie zważa, że dzięki jego projektom w jakimś The Wire odkryto hypnagogie, a ludzie dostrzegli potencjał skakania po kanałach radiowych o piątej rano. „Strange Days” to nie muzyka eksperymentalna dwudziestego pierwszego wieku, gdzie pomimo konceptualizmu można ją względnie łatwo konsumować. Dwa utwory, nożyczki i mnóstwo kaset. Bełkot gadających głów, teleszołowy mash-up – takie zabiegi mogą spodobać się tylko twardogłowym postmodernistom. Odejście od śmieciowego noise funku w stronę ćpania przed telewizorem nie przyniesie kolejnego mądrego słowa, które określi coś nowego w muzyce. (Marcin Zalewski)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 8

Crusaders Of Love – Never Grow Up (6/10)

Francuska załoga eksploatuje dokładnie ten sam patent na granie, jakim podrywali nas Exploding Hearts siedem lat temu: to rozgorączkowany, nafaszerowany melodiami, przyjazny, a przede wszystkim dobry muzycznie punk-rock spod znaku The Buzzcocks czy The Clash. Kto słyszał „Guitar Romantic”, ten wie, czego spodziewać się po „Never Grow Up”. Ostrzegę jedynie, że hooki wymyślane przez paryżan zapadają w pamięć nieco słabiej niż te autorstwa świętej pamięci wspomnianego wyżej kwartetu. Jeśli jednak cenicie garażowe uderzenie zbilansowane popowym szykiem, to warto poświęcić chwilę „Never Grow Up”. Zastanawia, że jeszcze dwa-trzy sezony temu niespełna półgodzinna płytka Crusaders Of Love byłaby sklasyfikowana jako spóźnione o trzy tempa wejście w modę „new rock revolution”. Dziś, gdy niesmak minął, pozostaje cieszyć się spontanicznym i bezpretensjonalnym punkiem tych sympatycznych żabojadów. (Kuba Ambrożewski)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 9

Cut Chemist – Sound Of The Police (7/10)

Muzyka afrykańska podszyta mocnym groovem, klasyczny funk oraz brazylijskie rytmy w duchu tropicalia coraz częściej pojawiają się na imprezach klubowych. I dobrze, w końcu nie wszyscy lubią „elektro pierdolnięcie”, a im większa różnorodność, tym chyba lepiej. Idzie to w parze ze stałym wzrostem popularności muzyki z Czarnego Lądu, odkrywania archiwalnych nagrań z lat 70. przez wysokiej klasy specjalistów z Soundway czy Soul Jazz Records. Wkład w popularyzowanie egzotycznych brzmień mają także DJ-e: na naszym lokalnym podwórku w świetnym stylu czynią to choćby Maceo Wyro czy Burn Reynolds, a w szerszej skali choćby Cut Chemist, który właśnie wypuścił mixtape zawierający fragmenty nagrań Mulatu Astatke, Feli Kutiego i innych równie fantastycznych wykonawców. W ruch idą zatem stare winyle, z których autor „Sound Of The Police” robi znakomity użytek. Dwa ponad dwudziestominutowe utwory to tak naprawdę dwie taneczne pętle, które powinny zachwycić fanów „Ethiopiques”, instrumentalnego hip-hopu i południowoamerykańskiej żarliwości. (Piotr Wojdat)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 10

Demdike Stare – Liberation Through Hearing (7/10)

To był bardzo pracowity rok dla Milesa Whittakera i Seana Canty’ego. Po ciepło przyjętym zeszłorocznym debiucie „Symbiosis”, panowie postanowili zrzucić istną lawinę nowych nagrań na swoich słuchaczy. Dwa CD z miksami cudzych nagrań i wreszcie trzy nowe, wydane w kilkumiesięcznych odstępach winyle. Każdy z nich zasługuje właściwie na osobne omówienie i ocenę w rejonach 7/10. W ciągu prawie trzech godzin Demdike Stare doprowadzają niemal do perfekcji swoją mieszankę dark ambientu, techno i sampli ze starych, egzotycznych płyt. Od czasów „Morals And Dogma” Deathproda nic nie wywołało u mnie takich ciarek i uczucia niesamowitości, co narastające, horrorowe drony „The Stars Are Moving” i „Matilda’s Dream”. Podobno nazwę wzięli od ksywki kobiety oskarżonej w XVII wieku o czarownictwo. Myślę, że większość dzieciaków od tzw. witch house’u mogłaby się uczyć od Demdike, jak tworzyć sugestywną, gęstą i mhhhhrrroczną atmosferę nagrań. (Paweł Gajda)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 11

Dungen – Skit i allt (6/10)

Jako że w tym roku miałem dłuższy romans z debiutem Tame Impala „Innerspeaker” stwierdziłem, że nie zaszkodzi wspomnieć o wydawnictwie dobrze znanego szwedzkiego Dungen. O ile Tame Impala zapuściła się w karczowanie psych-chwastów bez skarpetek, to Gustav Ejstes wolał wylegiwać się na świeżo skoszonym trawniku i nucić pod nosem „Skit i allt” (co znaczy „Fuck it all”, polskie tłumaczenie wydaje się zbędne). Właśnie w takim chilloutowym, olewającym rzeczywistość tonie jest ta płyta; nienarzucająca się, przygaszona, spokojnie płynąca pośród prowadzących gitar i przygrywającego pianina, fletu i smyków. Znajdziemy tutaj sporo psychodelii i proga lat 70., folkowej poetyki (Ejstes wskazywał główne inspiracje jako szwedzkich artystów Bo Hanssona i Träd, Gräs och Stenar; a ja dorzuciłbym klika latimerowych aranżacji i partii fletu) upchniętych w treściwość krótszych form – tylko jeden utwór trwa więcej niż cztery minuty. Czasem lekki fuzz i fusion się wkradnie, bębny staną się bardziej kaskadowe, ale nie wpływa to na wysoki stopień rozleniwienia materiału. Doceniam stabilną formę Ejstesa, konsekwentne trzymanie się bardzo niemodnego kursu, ale trzeba trzeźwo ocenić, że ten album nie jest w stanie zaoferować więcej ponad to co wydarzyło się w muzyce kilka dekad temu. Choć przy tym albumie spokojnie możecie, skit szwedzką gramatykę, ta det lugnt. (Sebastian Niemczyk)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 12

Fennesz Daniell Buck – Knoxville (7/10)

Organizatorzy odbywającego się w Knoxville Big Ears Festival na edycję AD2009 zaprosili do wspólnego grania gitarzystę post-rockowego San Agustin, Davida Daniell’a, Tony’ego Buck’a z The Necks oraz Christiana Fennesza. Było to ich pierwsze muzyczne spotkanie, a na dodatek trio nie miało wiele czasu na próby i negocjacje repertuaru. Jesteśmy przyzwyczajeni do powstających spontanicznie i improwizujących projektów jazzowych, jednak przeniesienie tego rozwiązania na obszar z pogranicza kilku nurtów muzycznej awangardy było pomysłem odważnym, ale jednak udanym. Radykalnie otwarta formuła została ograniczona prostym wzorcem stopniowego budowania napięcia, rosnącego ku eksplozji i schemat ten nie wyczerpuje się przez 30 minut, przyjmując postać abstrakcyjnego kolażu surowej, garażowej energii, psychodelicznego rocka, jazzu i ambientu, dla którego najprostszym odwołaniem będzie Supersilent.

Momentami, zwłaszcza w początkowych fragmentach, słychać wyraźnie, które zagrania są reakcjami na posunięcia partnerów. Z czasem gra się zazębia i upłynnia, tworząc piękną muzyczną ilustrację teorii chaosu, gdzie mała zmiana tonu, melodii lub nawet brzmienia może poprowadzić utwór na zupełnie inne ścieżki. Muzycy pozostawiają sobie wzajemnie sporo miejsca i swobody dla ekspresji ich muzycznych charakterów, a dzięki inkorporacji laptopgaze Fennesza kreują faktury bardziej złożone niż można by tego oczekiwać po perkusji i dwóch gitarach. (Mateusz Krawczyk)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 13

Forest Swords – Dagger Paths (8/10)

Chciałbym podziękować osobie, która siedzi i kreuje współczesne trendy w muzyce okołoelektronicznej. Mało w roku 2010 było znaczących albumów, gdzie nie pojawiłyby się mniej lub bardziej skrywane ciągoty do dubu. Matthew Barnes – tak nazywa się druid, który nagrał longplay mieszający w przystępny sposób te nastroje, do których już od kilku dobrych lat odnosi się nurt hauntologiczny z wytwórnią Ghost Box na czele. Brakuje tu tylko wysamplowanego brytyjskiego serialu o wrzosowiskach z lat sześćdziesiątych. Słuszne będzie skojarzenie tego albumu z „Island Diamonds” Pocahaunted i przecięcie tego postorckami w stylu Pan American. Otwierający płytę „Mirches” właściwie rozbija tegoroczną stawkę nawiedzonych lasów. Jeszcze gorzej zaczyna się dziać, kiedy w „If Your Girl” słyszymy śp. Johna Balance z Coil. „Dagger Paths” wybiera zupełnie inną ścieżkę niż wannabe pogański las witch house i odnajduje prawdziwie brytyjską mgłę przyprawioną imigranckim dymem dubu. (Marcin Zalewski)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 14

Grovesnor – Soft Return (6/10)

Gdzieś na trzecim, albo nawet czwartym planie, jeśli chodzi o mijający rok w muzyce, jako cisi bohaterowie, niespodziewane pojawili się Hall & Oates. Jakkolwiek epizodyczna, ich rola zapadła w pamięć. Po pierwsze, dlatego że całkiem ładnie, na swój fajowy sposób wzięli na warsztat ich piosenki Greg Kurstin i Inara George. Po drugie, po bliską amerykańskiemu duetowi stylistykę dystyngowanego sophi-popu sięgnął Rob Smoughton, przyprawiając to całkiem zmyślnie elektronicznymi, na wskroś współczesnymi dodatkami. Na „Soft Return” najpiękniejszy hołd Hall & Oates, Grovesnor składa oczywiście we wspominanym już na łamach Screenagers „Taxi From The Airport”, ale cała płyta Smoughtona, nieinwazyjna i sympatyczna (co jest jednak tak samo wadą, jak i zaletą) stanowi bardzo konkretny, popowy zestaw bezpretensjonalnych numerów. „Soft Return” jest na tyle eleganckie, stylowe i urokliwe, że naprawdę nie warto wypominać Grovesnor jego staroświeckich ciągotek. (Kasia Wolanin)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 15

Ghostface Killah – Apollo Kids (6/10)

Żarty się skończyły. Tony Starks nie bawi się już w porno-R&B – wróciły napierdalające bity i jego kosmiczny street flow. Nie ma znaczenia, kto jest beatmakerem na poszczególnych utworach, bo praktycznie wszystkie kawałki powalają potężnymi, soulowymi samplami i miażdżącymi bębnami. Zresztą, to właśnie „Superstar” z Busta Rhymesem, dzięki rozpędzonej, organicznej perkusji (wiadomo że feature, laseczki na wokalu i eleganckie klawiszowe intro też robią swoje) powinien promować „Apollo Kids”, zamiast troszkę niezgrabnego i niedopracowanego „2getha Baby”. Ciekawe, że producenci odpowiedzialni za najlepsze tracki są dla większości słuchaczy zupełnie anonimowi (znacie Big Mizza albo Shrooma?). Wyjątkiem jest tu Pete Rock i jego „How You Like Me Baby”, które co prawda pojawiło się już na mixtape’ie „Chunky” trzy lata temu. I skąd do cholery Ghost wytrzasnął niejakiego Franka Dukesa i dlaczego przypadły mu aż trzy numery? Jednak zasłużenie, proszę pana, zasłużenie Ghostdini powierzył mu produkcję sporej części „Apollo Kids”, bo efekt jest rewelacyjny, a kawałki na myspace Franka rysują przed nim całkiem świetlaną przyszłość. Trochę rozczarowało mnie „Starkology”, bo stawiałem, że będzie to jeden z najmocniejszych elementów albumu. Scram Jones wypadł tam zupełnie blado na tle reszty ekipy: to zupełnie nijaki track, w dodatku z kuriozalnym samplem Tears For Fears, także nie ma mowy o poziomie porównywalnym z „Walk Wit Me”. No, chyba że zaszła pomyłka w creditsach, bo takie „Street Bullies” przypomina wcześniejsze dokonania Jonesa, tyle że nad tym kawałkiem czuwał podobno wspomniany Big Mizza.

„Apollo Kids” można spokojnie traktować jako rozgrzewkę przed dwoma nadchodzącymi w najbliższych miesiącach długograjami, w tym kontynuacją „Supreme Clientele”, bo jest to raczej luźny zestaw bardzo fajnych piosenek, które nie tworzą jakiejś superspójnej całości. Jeśli jednak to jest rozgrzewka, to oby Starks nie dostał zadyszki przy tych czterech albumach (plus tegoroczne „Wu Massacre”), bo ja już z niecierpliwością zerkam w kalendarz. (Mateusz Błaszczyk)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 16

John Grant – Queen of Denmark (7/10)

Ten album przypomina mi o jednej z podstawowych bolączek recenzenta. Są płyty, które w autentyczny sposób do mnie trafiają, są zupełnie „moje”, naprawdę mi się podobają, ale wiem, że absolutnie nie zasługują na więcej niż 7. Po prostu autorowi/autorom świetnie udało się wpasować w moje obecne preferencje muzyczne. Tak też mamy tutaj wszystkie stałe elementy stylu The Czars, które kupuję w ciemno – melodramatyczny głos Granta, bajkowe aranże (ah te flety, nie powstydziłby się ich Gil Scott Heron) i melancholijne, a z drugiej strony dość (auto?)ironiczne teksty. Do tego artysta wydaje się być w życiowej formie – rozlicza się z uzależnieniem od narkotyków, czy otwarcie mówi o swojej orientacji seksualnej, nie popadając w

niepotrzebny patos. Kusiło mnie, by napisać wielki elaborat o tym, jak fajny jest dystans do siebie, swojej twórczości, wejście do studia i nagranie solidnego materiału bez spinania, że robi się coś epokowego. Ale to nie jest płyta na szczyty rankingów rocznych (sorry, Mojo), i nie potrzebuje wielkiego rozgłosu – to osobista płyta do słuchania we własnej sypialni z tekstami przed oczyma. Andżelika Kaczorowska

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 17

Kid 606 – Songs About Fucking Steve Albini (7/10)

Po tytule płyty wnosząc, spodziewałem się kolejnej porcji szalonych, wesołkowatych, klubowych kawałków, pełnych dowcipnych sampli i igraszek z oklepanymi formułami, do których zatęskniłem po dość statycznych ostatnio wydawnictwach sygnowanych nickiem Kid 606. Zawartość płyty stanowi zatem niemały szok, choć trzeba przyznać, że bazujące na pokracznych nawiązaniach poczucie humoru nie opuszcza Miguela De Pedro: tytuł i okładka są parafrazą albumu Big Black, zespołu Albiniego, tytuły utworów są anagramami nazwiska artysty, a nagrania są wyjątkowo nastrojowe – jak na utwory o miłości (choćby perwersyjnej) przystało. Leniwe, ambientowe kawałki są poskładane z próbek o analogowym rodowodzie i w dużej mierze właśnie to decyduje o pozytywnych odczuciach w kierunku „Songs About...”. Wyraziste i nietuzinkowe brzmienia oraz ich różnorodność stanowią istotny wyróżnik w tłumie ambientowych nagrań opartych na dronach. Ich spektrum nie kończy się bynajmniej na marzycielskich padach, a Amerykanin pokazuje charakterek, zaprzęgając do kompozycji spore dawki przesteru, dzięki któremu fragmenty albumu przenoszą się z sielskich klimatów w rejony noise’u. Przy okazji niemiłosiernie dewastują brzmienie gitarowych sampli i szargają krótkie próbki w typowy dla Oval sposób. Wszystkim muzykom szukającym nowych artystycznych ścieżek życzę tak udanych wolt stylistycznych. (Mateusz Krawczyk)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 18

Lean Left – The Ex Guitars meets Nilssen-Love/Vandermark Duo Volume 1 (8/10)

Płyta zarejestrowana w amsterdamskim Bimhuis w marcu 2008 roku jest wynikiem spotkania dwóch duetów-gitarzystów holenderskiego punkowego bandu The Ex (Andy Moora & Terrie Ex) z i przyjemnie znajomym duetem Paal Nilssen-Love & Ken Vandermark. Kto zna ostatnie płyty tego (drugiego) duetu „Chicago Volume” i „Milwaukee Volume”, ten może przewidzieć, że i tak silnie transowa, ostra improwizacja nabierze jeszcze mocniejszych szpon po dołączeniu do składu dwóch gitarzystów. Zadziwiająca jest ta płyta. Momentami pełna dzikiej, furiackiej energii rozsadza ostatnie bastiony ładu i porządku, czasem zastyga w sonorystycznych, kontemplacyjnych poszukiwaniach tego nowego, właściwego sposobu wzbudzenia dźwięku. W tym pierwszym, szalonym wypadku Vandermark repetycyjnymi, krótkimi frazami potężnie brzmiącego tenorowego saksofonu pełni rolę przywódcy wyznaczającego kurs i trzymającego w ryzach nadpobudliwego Nilssena-Love’a który potrafi zagrać tak polirytmicznie, z taką siłą, że zaczynam snuć podejrzenia, że dwuczłonowe nazwisko daje mu bonus w postaci dwóch nadprogramowych niewidzialnych kończyn. Podczas wyciszonych fragmentów Vandermark zamienia tenorowy saksofon na klarnet i świat natychmiast staje się bardziej bezpieczny, ciepły i przyjazny; liczba rozbojów w uliczkach bez latarni maleje i wtedy norweski perkusista odstępuje od rozsiewania nieprzetartych rytmów. Gitarzyści pełnią tu ważne, choć drugoplanowe role; albo dodają ostatecznego zastrzyku l-theaniny, albo pogrążają ostatnie skrawki przestrzeni w kakofonicznych zgrzytach i piskach. Zastanawiające jest to na ile ten album jest akceptowalny na dla osób nieinteresujących się jazzem na co dzień powszedni i czy w generalnym rozrachunku przebije się przez dwojako rozumianą niechęć. (Sebastian Niemczyk)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 19

Liars – Sisterworld (7/10)

„Sisterworld” to Liars dobrze znane (i lubiane): nieustanne (więc i ciężko powiedzieć, że zupełnie nieoczekiwane) zwroty akcji i zaskok hałasem, gdzieniegdzie plemienna agresja, kiedy indziej stan zawieszenia, z którego wyrywa nas połamana sekcja rytmiczna lecąca na łeb, na szyję. Wszystko to naturalnie w granicach przyswajalności przeciętnego słuchacza, wciąż z dala od odstraszającego hasła „math rock”. Złośliwi pewnie wytkną im balansowanie na krawędzi między bogatymi w dęciaki kulminacjami a patosem. Singlowe „Scissor”, czy świetne i akurat zupełnie pozbawione nadęcia „Proud Evolution” to jednak wystarczające dowody na to, że Nowojorczycy wciąż mają coś do powiedzenia i głowy pełne niezłych pomysłów. A na tych, co sypnęli kasą na edycję deluxe, czekają bonusy: rozkładana okładka, dzięki której spoglądając przez okienko można umiejscowić Agnusa Andrewa i kolegów w trójwymiarowym lesie, i druga płyta z całkiem udanymi remiksami całkiem fajnych gości (na liście Bradford Cox, Kazu Makino, Tunde Adebimpe czy nawet Thom Yorke). (Zosia Sucharska)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 20

Lone – Emerald Fantasy Tracks (7/10)

Skoro dzisiejsza muzyka taneczna musi już koniecznie pogrążać się w nostalgii, niech to robi, bardzo proszę, na sposób Matta Cutlera. Jeśli musimy sięgać po żywą skamielinę jak Chicago house i Detroit techno, wskrzeszać rave’owe patenty i pamięć o 808 State, niech to ma również analogiczny do tych starych nagrań feeling, owe „OMG, to się dzieje tu i teraz”. O ile „Where Were U In ‘92?” Zomby’ego z 2008 roku było cwaną i, przyznajmy, fascynującą podróbką, erzacem dla tych, którzy z różnych względów nie załapali się na hardcore’ową ekstazę sprzed dwudziestu lat, o tyle „Emerald Fantasy Tracks” proponuje nam upgrade tych brzmień, przystający do czasów chillwave’u i hauntologii, za którą winą można obarczyć Boards Of Canada. Wszystkie te dźwięki już gdzieś słyszeliście, ale nie zestawione ze sobą w ten sposób. MDMA dla wszystkich, Matt stawia. (Paweł Gajda)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 21

Motion Sickness Of Time Travel – Seeping Through The Veil Of The Unconscious (8/10)

Rok 2010 stał pod znakiem dronu: wyciągania, przedłużania i pogłębiania wszelkich plam dźwiękowych dłuższych niż ćwierćnuta. Bywało tropikalnie, metalowo, folkowo i ogólnie różnogatunkowo, ale rzutem na taśmę (dosłownie – album został wydany jako demo na kasecie) wygrała pani Rachel Evans. Motion Sickness Of Time Travel to klasycznie plamy syntezatorów, piękny, eteryczny głos i new age’owe pulsacje. Nie jest to bombastyczny Jean Michael Jarre dla kumatych, jak na przykład nowa płyta Emeralds. Raczej wyważone, bardzo kobiece podejście, momentami bliskie Slowdive odtwarzanemu w kuchni domku na pustkowiu. Właśnie to pełne subtelności, bardzo rozważne konstruowanie utworów z powolnych kilku klawiszy trzydziestoletniego Rolanda buduje atmosferę autentyczne odświeżającą new age. Bez pompatyczności niemieckich kosmitów, za to wciągające w przestrzeń piosenek ducha folku. Ostatni utwór, „The Alchemical Dream”, gdzie dziecinna kołysanka łączy się z podkładem godnym zagubionej koncertówki Psychic TV nagranej w lesie, daje znać, że Evans to nie lubiąca stawiać tarota kobieta, która w kuchni nagrywa drone, ale postać wnosząca nową jakość do współczesnych interpretacji wczesnej elektroniki. Skoro dziesięciominutowe „Telepathy” to z wyjątkową intuicją skonstruowany argument, że Zola Jesus nie jest najlepszą czarownicą w mieście, to kolejną piosenkę, „Mental Projection”, pokocha każdy fan delikatnego shoegaze’u.

Z okazji świąt zacząłem czytać „Współczesne czarownictwo” pióra Geralda Gardnera – książkę, która przypomniała Zachodowi o starożytnych kultach pogańskich i powołała do życia ruch wicca. W muzyce projektu pani Evans to magiczne, intuicyjne podejście bardzo silnie wnika w słuchacza. Magia drzew północnej Georgii, powiewające firanki i troszeczkę sir A. Crowleya. W kategorii upiory i sukienki wygrywa kowen z Arkham. (Marcin Zalewski)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 22

Pan Sonic – Gravitoni (7/10)

Fiński duet nie przejawia najmniejszych chęci zmiany swojego podejścia do tworzenia muzyki, jednak ilością włożonej energii w pełni kompensują niedostatki nowatorstwa. Mocną stroną „Gravitoni” jest silne, niemal taneczne zrytmizowanie analogowego hałasu. Nie ma tu ani chwili przestojów, co wcześniej się niestety zdarzało, chociażby na poprzednim albumie („Katodivaihe” z 2007 roku). Nawet w momentach, w których brakuje rozdzierających przestrzeń i palących głośniki potoków surowego bulgotu z lampowych przetworników, Pan Sonic budują wciągające konstrukcje, zahaczające o pogranicza rasowego dubstepu. Dalekie od standardowych rozwiązania rytmiczne oraz specyficzne brzmienie nadają tym momentom znacznie więcej kolorytu niż rozpaczliwe próby nawiązania do zamierzchłych czasów świetności przez klasyków nurtu. W nielicznych fragmentach wytchnienia zabierają nas w podróż w najmroźniejsze rejony ambientu, pozwalając jeszcze bardziej docenić dominujący tu skwar ciężkich kawalkad niskich częstotliwości i zapach przegrzanego do granic wytrzymałości sprzętu nagłośnieniowego. (Mateusz Krawczyk)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 23

Prince Rama Of Ayodhya – Vraja [EP] (6/10)

Połączyć nowomodny tribalizm z oszczędną, acz psychodeliczną gitarą i masą kobiecych wokaliz? Bębny prowadzą podniosły głos diwy udającej, że śpiewa w sanskrycie, fanfarowy klawisz z plamami dziwnych dźwięków w tle. Skojarzenie jest brutalne: pomimo próby ustawienia się w szeregu wykoślawionych przez Amerykanów klimatów etnicznych, zespół swoją najbardziej wpływową EPką niebezpiecznie zbliża się do pompatycznego progresywnego rocka z domieszką Dead Can Dance na wesoło. Rozumiem, że nazwa zespołu nawiązująca do największego eposu starożytnych Indii Ramayana daje przyzwolenie na patos, ale po przesłuchaniu tego albumu żaden nie-biały człowiek nie poczułby vraja, czyli błyskawicy przeszywającej jego ucho wewnętrzne. Na albumie dzieje się bardzo dużo, pomimo relatywnie ubogiego zestawu instrumentów, ucieka więc pierwotna rytmiczność przykryta sekwencją mile rytualnych, ale nic nie znaczących bębnów. Znać w dźwiękach jakieś oszustwo, próbę wejścia w Orient z bagażem gotyckiego górnego C. Czołówka roku w kategorii hipsterski postkolonializm. (Marcin Zalewski)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 24

Rafael Anton Irisarri – The North Bend (7/10)

Pochodzący z Seattle Rafael Anton nowicjuszem nie jest – pierwszą płytę pod własnym nazwiskiem, śliczną „Daydreaming”, wydał w 2007 roku, dopisując się nią do dość długiej listy zdolnych kompozytorów z pogranicza ambientu i neoklasycznego plumkania. Oprócz tego prowadzi na boku projekt o nazwie The Sight Below, w którym daje upust swojej wyraźnej fascynacji hipnotycznym zapętleniom á la Gas, na tle głucho dudniącej techno-stopy. „The North Bend” żeni te dwa kierunki, ze znakomitym efektem, bo jest to chyba najlepsza pozycja w dorobku Irisarriego. Spróbujcie sobie wyobrazić wspomnianego Wolfganga Voigta i Williama Basinskiego tworzących wspólnie swoje symfoniczno-syntetyczne mantry w mroźnej, subpolarnej atmosferze, jakiej nie powstydziłby się Biosphere w czasach pamiętnego albumu „Substrata”. Tak to mniej więcej brzmi. Jest coś niepokojącego w tych tajemniczych bulgotaniach, buzujących pod pięknymi w swej prostocie i dostojności pętlami smyków. W kategorii muzyki tła w tym roku nie znajdziecie chyba nic lepszego. (Paweł Gajda)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 25

Perfume Genius – Learning (7/10)

W czasach, kiedy pyszny, zadufany Kanye West staje się najważniejszym artystą, jaki chodzi po Ziemi (ponoć), a muzyka klubowa do spółki z wszędobylskim, słonecznym chillwavem stają się nowym popem (w dużym uproszczeniu, rzecz jasna), nie powinno być okazji, by zachłysnąć się czymś takim jak „Learning”. Wyciszony koleś z Seattle zamyka w ramy niespełna 30-minutowej płyty całą swoją nieprzeciętną wrażliwość i zaraża nią skuteczniej niż wirus grypy w okresie jesienno-zimowym. Mike Hadreas jawi się jako przesadnie wyobcowany artysta, ale jego ekstremalnie melancholijne, kameralne kompozycje naturalnie go do tego predestynują. „Learning” jest swego rodzaju kontemplacją, dzięki której zatraca się poczucie czasu i rzeczywistości. Banalna chałupniczość albumu trochę irytuje, ale to właśnie z niedoskonałości Hadreas tworzy czyste, pierwotne piękno, szuka tam melodii i środków wyrazu. Album Perfume Genius to także poezja – ukłon w stronę intymności Elliota Smitha, nieśmiałości Devendry Banharta z okresu „Rejoicing In The Hands”, nieskalanego dziewictwa wczesnego freak-folku w ogóle. Nie mogąc się nadziwić, jak wspaniała jest ta prosta melodia z „Mr. Peterson” i nie czekając na odpowiedź na pytanie, gdzie był Mike Hadreas, jak go nie było, wybaczam mu ten niefortunny timing. Zachęcam, byście zrobili dokładnie to samo, bo „Learning” jest po prostu piękne. (Kasia Wolanin)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 26

Small Black – New Chain (6/10)

Small Black zauroczyli mnie kiedyś tym, że w ferworze siermiężnego, ciężkawego, shoegaze’owego brzmienia w stylu wczesnego M83, potrafili przemyć całkiem lotne, ujmujące melodie, jak np. „Despicable Dogs”. Na swoim debiutanckim albumie nowojorczycy znów skupili się na odpowiednim nasyceniu tekstury, uzyskując efekt solidnie zdartej, nieczystej kasety magnetofonowej. Efekt końcowy PR-owcy Jagjaguwar ochrzcili mianem organicznej muzyki pop i party-hard record. Trzeba Small Black oddać, że ów taneczne brzmienie osiągnęli w dość interesujący sposób – postawili na mocny, wyraźnie akcentowany bas, momentami jest to naprawdę porządny groover („Search Party”!). Niestety, nie zawsze potrafi rozruszać tak, jak powinien – „Photojournalist” to nie „Despicable Dogs”, hałaśliwa finezja kompozycyjna czasem nadmiernie mnie przytłacza. Już Washed Out i Memory Tapes pokazali, że można się dobrze bawić bez ciężkiego brzmienia. Łańcuch Small Black okazał się dla mnie zbyt zaciśnięty. Ale to i tak niezła płyta. Na przyszłość mniej Ducktails, więcej wczesnego Ariela Pinka, chłopaki! (Kasia Wolanin)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 27

Surfer Blood – Astro Coast (6/10)

Mają tyle rzeczy, za które chciałbym ich uwielbiać: fajną nazwę, cool okładkę, spoko tytuły, grają powerpop. Gdyby jeszcze tylko ich kawałki porywały nieco częściej... Właściwie do ochów i achów pretendują tu tylko niedorzecznie stadionowe zaśpiewy „Swim” – przy tych kibolskich rykach zmartwychwstają wszystkie frazesy o „sile rocka”. Sympatycznie wypadają rekapitulacje indie-popu 00’s spod znaku czy to Shins („Floating Vibes”), czy Vampire Weekend („Take It Easy”), dużo radości przynoszą tryskające dobrym studenckim humorem riffy „Twin Peaks”, a w „Harmonix” zespół ociera się nawet o post-punkowy minimalizm á la The Feelies. Gdy dodać wszechobecne i słuszne porównania do Weezera, robi się nam z tego iście akademicki przypadek rocka kolekcjonerskiego. Fajne z nich chłopaki, ale zespół z prawdziwego zdarzenia jest dopiero na horyzoncie. (Kuba Ambrożewski)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 28

Emily Jane White – Ode To Sentience (6/10)

W staromodnym klimacie „Victorian America” można się było rozpłynąć i zakochać, na „Ode To Sentience” niestety już go zabrakło. Jest za to świadoma, wyważona, dojrzała wokalistka, która uwodzi spokojem swojego ślicznego głosu i szuka wspólnych mianowników tym razem także ze spuścizną americany. Właśnie tradycyjne, folkowe „Oh Katherine” czy cudne „The Cliff” (tylko ktoś taki jak Emily Jane White może tak pięknie śpiewać o samobójcach) wznoszą ten album na dość wysoki poziom, porównywalny do poprzednich wydawnictw. Bo prawda o „Ode To Sentience” jest taka, że ta płyta rozmazuje się trochę w swojej zachowawczości. White ma niezwykłą wrażliwość, ujmujący wokal i smykałkę do kobiecych, nastrojowych melodii, więc tym bardziej szkoda, że zeszła jednak piętro niżej, gdzie jest co prawda sporo ładnych historii. Ja jednak wciąż czekam, aż Emily postanowi wdrapać się nieco wyżej, może nie musi zaraz skakać z urwiska, ale oddalenie się od banału na pewno dobrze by jej zrobiło. (Kasia Wolanin)

Zdjęcie Recenzje 2010: post scriptum 29

Zola Jesus – Valusia [EP] 7/10

Nikę Rozę Danilovą nominuję w tym roku do nagrody im. Polskich Kolei Państwowych za najgorsze zarządzanie własnym potencjałem. W przeciągu kilku miesięcy początkowo zamknięta w grafomańskim, gotyckim lo-fi dziewczyna zmieniła się w znakomitą wokalistkę, imponującą swym fantastycznym głosem – wybuchową mieszanką wysokich rejestrów Kate Bush, dramatyzmu mrocznego rocka spod znaku Nowej Fali i rozmarzenia Liz Fraser czy Lisy Gerrard. Trochę taka jest też jej muzyka – teatralna, dostojnie egzaltowana, przesiąknięta melodyjnym mrokiem i onirycznym pięknem. O ile na „Stridulum” dostaliśmy Danilovą w nieco skupionej i intymnej wersji, o tyle na „Valusia” wokalistka postawiła na majestatyczne quasi-hymny, kompozycje nie tyle wyrazistsze (jednak nic nie przebije „Night”), co mocniejsze, bardziej zaczepne i charakterne, jak „Sea Talk” czy „Poor Animal”. A z tym kiepskim zarządzaniem własnym potencjałem chodzi o to, że sześć utworów z pierwszej EP-ki i cztery z drugiej dają w sumie dziesięć kawałków, co wydane za jednym zamachem mogłoby złożyć się na świetny longplay, którego Danilova z sobie tylko wiadomych przyczyn, ku mojej rozpaczy, postanowiła nam oszczędzić. (Kasia Wolanin)

Screenagers.pl (27 grudnia 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
Gość: music
[13 stycznia 2011]
a ja jeszcze raz o płytach epokowych i dekadach.
http://www.robertchristgau.com/cg_stats.php
tak to wygląda u człowieka, który pisze recenzje od ponad 40 lat. na oko jedna dekada od drugiej niegorsza ;]
Gość: -A-
[5 stycznia 2011]
hmm, może coś zacznę odkładać z moich dób, bo lubię tu przesiadywać.
Gość: pagaj nzlg
[5 stycznia 2011]
@-A-
O singlu Glitch Mob było w urbanizerze (bodaj nr 2), a o płycie, przyznaję się bez bicia, już mi się nie chciało, bo i tak nie ma o czym, moim skromnym.
kuba a
[5 stycznia 2011]
Zgadza się, gdyby ktoś z czytelników był w stanie wydłużyć nasze doby do 30 godzin, w przyszłym roku na pewno zapewnimy te wszystkie potrzebne recenzje :)
Gość: -A-
[5 stycznia 2011]
zgrabna sztunia, po grzyba się produkujesz takim obrazoburstwem skoro nikogo z śledzących stronę screenagers nie interesują twoje wybauszenia...
Gość: -A-
[5 stycznia 2011]
Droga redakcjo chyba potrzebujecie więcej redaktorów albo nadgodzin : ) bo nie pokazało się w tym roku wiele płyt, które żyją również swoim internetowym splendorem a tymczasem na screenagers cicho sza : (

Mam nadzieję, że w przyszłym roku pojawią się choćby wzmianki o Deru, Nit Grit, legendarnym Dj Krush, Glitch Mob, Booka Shade i wielu innych. Taka moja niepokorna dygresja : )

Gość: krisss
[4 stycznia 2011]
he he he Vampire Weekend na 6
Gość: picz
[3 stycznia 2011]
http://pitchfork.com/features/staff-lists/7893-the-top-50-albums-of-2010/
Gość: szt
[3 stycznia 2011]
Mozesz podac link do listy na pitchforku?
Gość: Haunted Graffiti
[3 stycznia 2011]
kejni łest łajno, ale dlaczego Ariel Pink niby nie? Jedna z lepszych płyt roku.
Gość: Zgrabna Sztunia
[3 stycznia 2011]
a po ch*j sie jarac jakimś podsumowaniem roku wg palantów ze screenagers, wiadomo że będzie modnie, piczforkowo, kejni łest i ariel pink. bo w dobrym tonie.
Gość: Futro
[2 stycznia 2011]
Jutro?
PS
[2 stycznia 2011]
już za chwileczkę, już za momencik
Gość: )
[2 stycznia 2011]
kiedy podsumowanie roku?
Gość: mikolaj
[31 grudnia 2010]
Warto by dorzucić nowego Antonego
Gość: gawroński
[30 grudnia 2010]
"Ci o jakichś punkcikach, dekadach znowu, litości, sio! "
kuba a
[30 grudnia 2010]
Jeszcze dwie zagubione w akcji recenzje Sebastiana Niemczyka: Dungen i Lean Left. To już wszystko :)
Gość: warna
[30 grudnia 2010]
Ci o jakichś punkcikach, dekadach znowu, litości, sio!

Marcin, trochę wtopa, bo o tej "najbardziej wpływowej EP-ce" to pies z kulawą nogą nie słyszał, to są demówki z Shadows Temple. Avey Tare i Deakin w składzie na tym krążku + ich produkcja, release w Paw Tracks, lekka promocja p4k-a. No a szał w internecie to był po Zetland rok temu.

Co do udawania sanskrytu, oszukiwania i wykoślawiania, to członkowie wychowali się u Krisznów (tak to się odmienia?) także chyba wiedzą co robią i o tych wszystkich rzeczach nie przeczytali w internecie dwa tygodnie przed nagraniem pierwszego utworu. Jak znajdą trochę czasu, to będzie wywiad w przyszłym roku na Niezalu, mam nadzieję, że ciekawie przedstawią cały swój background.

Przemili ludzie prywatnie tak btw. :)
Gość: moonwalker
[30 grudnia 2010]
Nie wiem, kto twierdzi, że "OK Computer" sie zestarzało, ale na pewno nie ja :)

A co do (domniemanej) wyższości MPP nad Yoshimi to możemy sie spierać do końca świata i jeden dzień dłużej. Ja rzuciłem tutaj tytuł płyty Lips tylko jako przykład płyty dziesiątkowej; jak uważasz, że MPP jest jeszcze lepsza, tym lepiej dla Ciebie, enjoy!
Gość: krzysiek
[30 grudnia 2010]
Z całym szacunkiem, MPP, nie będąc najlepszą płytą Animali, jest płytą lepszą niż Yoshimi. A OK Computer, która skądinąd szybko się zestarzała, była nowatorskie w swoim czasie i miała spory wpływ na muzyczny gust szerokiej publiczności.

Ja po części zgadzam się z tezą o fragmentaryzacji, ale to jest element szerszego zjawiska w kulturze w ogóle. Z tego co pamiętam w scr podsumowaniu dekady znalazło się parę trafnych uwag na ten temat.
Gość: moonwalker
[30 grudnia 2010]
10 dla MPP jest zdrożna, bo to "tylko" bardzo dobra płyta, jeżeli mimo to znajduje się w czołówce dekady, to niestety nie świadczy to dobrze o tej dekadzie.

Moze niepotrzebnie użyłem słowa "nowatorski". Chodziło mi o to, że w 00's raczej rzadko zdarzało się słyszeć płytę na której każdy numer był kompozycyjnie perfekcyjny, a przy tym miało się uczucie świeżości i oryginalności tej muzyki. Ja osobiście od czasu "Yoshimi..." czegoś takiego nie pamiętam.
Gość: music 3
[30 grudnia 2010]
nie widzę nic zdrożnego w 10 dla MPP, w końcu to czołówka byłej dekady. To nie jest tak, że jak coś ma dostać 10 to wszyscy w pokoju muszą się zgodzić bez zastrzeżenia, że to jest zajebiste.
No dobra, trudniej może i dzisiaj zrobić coś zupełnie nowatorskiego, ale czy np. Nevermind jest tak zajebiście nowatorski? Czy What's the Story... jest takie mega nowatorskie? Czy OK Computer jest taki mega nowatorski? A to raczej wszystko płyty 10tkowe (jak zwykle można się sprzeczać).
Chodzi chyba bardziej o to, że dzisiaj nie jest już możliwy taki zasięg rażenia płyty, jaki miały te albumy (i wiele innych w latach wcześniejszych). Ale to, że konsumpcja albumów jest mniej masowa znaczy tylko tyle, że powinniśmy dostosować nasze kryteria oceny albumu 10tkowego do nowej rzeczywistości. A nie dawać wszystkiemu niższe noty, bo 'to już nie to samo'.
Gość: moonwalker
[30 grudnia 2010]
jeszcze nie zdążyłem zerknąć, ale z góry dzięki :)
pagaj
[30 grudnia 2010]
@moonwalker

nie zbieram linków do tych tekstów, ale tak na szybko udało mi się odnaleźć na przykład to:
http://splinteringboneashes.blogspot.com/2009/02/vicissitudes-of-hardcore-continuum-and.html
dotyczy wprawdzie tzw. hardcore continuum, ale pojawiająca się tam analogia z zasobami energetycznymi można właściwie odnieść do całej muzyki.

Mariusz Herma wyłowił też mały cytat z Marka Richardsona:
http://www.ziemianiczyja.pl/2010/10/co-z-ta-muzyka/
można też sobie sprawdzić podsumowujący tekst Mariusza tutaj:
http://www.ziemianiczyja.pl/2010/12/2010-napisy-koncowe/
(druga część, zaraz po pierwszych "***")

Można też iść w zaparte i twierdzić jak Reynolds, że muzyki świetnej jest nadal dużo, tylko konsensusu brak:
http://www.guardian.co.uk/music/musicblog/2009/dec/07/musically-fragmented-decade
ale szczerze mówiąc przytoczona przez niego argumentacja w gruncie rzeczy i wbrew autorowi potwierdza tylko powyższe uwagi.

A muzyki dobrej jest dużo, bo generalnie muzyki jest obecnie więcej niż kiedykolwiek, serio.
Gość: moonwalker
[30 grudnia 2010]
@pagaj
"nawet powstają mniej i bardziej interesujące rozkminy dlaczego tak się dzieje"

a mógłbyś zarzucić linkiem albo czymś? Bo może mnie coś ominęło, a temat mnie od jakiegoś czasu interesuje.
Dal mnie wyjaśnienie jest takie, że 10 powinny dostawać płyty nie tylko doskonałe kompozycyjnie (to taki wymóg minimalny), ale jednocześnie w jakiś sposób choć trochę nowatorskie, tymczasem w miarę upływu czasu pole dostępnych innowacji muzycznych (np. niespotykanych wcześniej połączeń gatunków) staje się w naturalny sposób coraz mniejsze i trudniej nagrać coś zdumiewającego. I tak, wiem, że pewnie nie odkrywam Ameryki tym, co napisałem :)

"NIgdy dotąd nie ukazywało się tak dużo dobrej muzyki na świecie"

A czy przypadkiem nie jest raczej tak, że tej dobrej muzyki jest tyle samo, co dawniej, ale obecnie dzięki internetowi łatwiej do niej dotrzeć? Innymi słowy, nie tyle jest więcej dobrej muzyki, co dostępnej muzyki w ogóle?
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także