Ocena: 7

The Foreign Exchange

Authenticity

Okładka The Foreign Exchange - Authenticity

[Foreign Exchange; 12 października 2010]

Prawdziwą dojrzałość artysta osiąga na poziomie trzeciego albumu – wspominał niedawno Paweł Sajewicz przy okazji recenzji tegorocznego krążka Bilala Olivera. Wprawdzie Phonte Coleman i Nicolay mają na swoim koncie więcej wydawnictw, ale pod szyldem The Foreign Exchange pojawiają się po raz trzeci. Po dwóch świetnych płytach, „Authenticity” miała wysoko postawioną poprzeczkę, ale TFE wybrnęli z tej sytuacji naprawdę zręcznie. Tegoroczny longplay nie ma znamion presji wywołanej chęcią rywalizacji z wcześniejszym materiałem. Phonte i Nicolay po prostu znowu zmienili dyscyplinę.

Początkowe warunki współpracy Phonte i Nicolaya nie były zbyt komfortowe. Cały album powstawał korespondencyjnie, poznali się bowiem na forum www.okayplayer.com dzięki podobnym zainteresowaniom muzycznym. Nicolay codziennie po powrocie z pracy szlifował przesłany mu materiał, a Coleman, który nie posiadał własnego komputera, logował się na uniwersyteckim sprzęcie, używając hasła swojego kumpla ze studiów (niejaki Median, który zresztą pojawił się już na debiucie grupy). Dopiero po ukazaniu się debiutanckiego, bardzo hip-hopowego jeszcze „Connected”, panowie spotkali się osobiście.

Z „Leave It All Behind” było już znacznie łatwiej. Obaj byli już statecznymi, utrzymującymi się z muzyki, żonatymi ziomami – Phonte miał dwójkę dzieciaków, a Nicolay wreszcie przeprowadził się do Stanów. Obaj dobrze wiedzieli czego chcą, a jeszcze lepiej – czego nie chcą: nagrać drugiej części „Connected”. Nie chcieli też być dłużej kojarzeni jako duet hip-hopowy, szczególnie że Phonte znany był przede wszystkim z Little Brother. „LIAB” okazał się zatem przypieczętowaniem nowego stanu rzeczy, zerwania z przeszłością (jak mówił później sam Phonte) i odcięcia się od dotychczasowych oczekiwań słuchaczy. To był początek nowej ery dla TFE, stąd też tytuł – „Leave It All Behind”. O ile „Connected” było materiałem przede wszystkim hip-hopowym, w drugiej zaś kolejności R&B, o tyle na jego następcy ten stosunek został odwrócony. Phonte niemal wyłącznie skupił się na śpiewaniu – jego rap coraz mniej pasował do złożonych akordów i melodyjnych aranżacji klawiszowych Nicolaya.

Zmiana stylistyczna idealnie komponowała się z featuringami i stroną liryczną albumu. Wszystkie piosenki – tkliwe soulowe ballady, R&B, elektronika czy nawet drum and bass – opowiadały mniej lub bardziej łzawe miłosne historie. Przy czym brzmienie „LIAB” miało więcej wspólnego z J Dillą czy Waajeedem niż można się było spodziewać po europejskim białasie. Tematyka płyty skupiała się na całej gamie odczuć i emocji związanych z miłością, więc świetnie sprawdziło się zestawienie ze sobą na przestrzeni jednego utworu wokalistów obu płci. W efekcie powstał żywy i plastyczny dialog damsko-męski, lub tylko rozpaczliwa próba jego nawiązania. Apogeum takiego konceptu okazał się jeden z najbardziej wzruszających utworów 2008 roku – „Daykeeper”, z rozedrganym i emocjonalnym wokalem Muhsiny.

Opener „Authenticity”, „The Last Fall”, poprzez rozbuchaną produkcję i pełen patosu refren kontynuuje styl znany z nominowanego do Grammy „Daykeepera”. Dalej jednak czekają nas już zmiany. Tytułowy, drugi w kolejności track swoim powolnym tempem i meandrującą w tle gitarą elektryczną kieruje nas raczej w stronę Prince’a, kontrastując z poprzedzającym go kawałkiem. Stanowi jednocześnie granicę pomiędzy dotychczasowym dorobkiem grupy, a nowym TFE.

W przeciwieństwie do „Leave It All Behind”, teksty „Authenticity” opisują właściwie same niewesołe aspekty związków. Jednak, nie licząc dwóch ostatnich numerów, wyłącznie z męskiego punktu widzenia. Kolejność utworów stopniuje nastrój płyty w podobny sposób, w jaki zrobili to na „How I Got Over” The Roots: od depresyjnego „The Last Fall” (sprytna gra słowna z jesienną okładką) do optymistycznego przecież „The City Ain’t The Same Without You”. „Authenticity” to właściwie koncept album przedstawiający walkę (tak, Coleman lubi zaznaczać, że miłość to ciągła walka) o utrzymanie związku. Na „Laughing At Your Plans” i „The City Ain’t The Same Without You” pojawia się wreszcie odpowiedź strony żeńskiej i ostatni wers „Authenticity” staje się obietnicą zażegnania konfliktu.

Znamienna dla „Authenticity” jest niesamowita lekkość, z jaką słucha się tej płyty, pomimo nieco przytłaczającego startu. Wszystkie emocje znane z poprzedniego krążka TFE zostały tu jakby wygładzone – w utwory wkrada się pewien minimalizm brzmieniowy. Phonte i Nicolay na trzecim albumie wypracowali swoje własne, optymalne brzmienie, w którym odnajdują się bez trudu (co Coleman potwierdza, w podobny sposób objaśniając znaczenie tytułu płyty). Po soundzie debiutanckiego „Connected” praktycznie nie ma już śladu, za to coraz częściej dominują inspiracje folkiem czy białym popem (rozedrgane dźwięki klawiszy w „Don’t Wait” to przecież closer debiutu Tears For Fears!).

Kolejnym novum jest niemalże całkowita rezygnacja z rapu. Oprócz wspomnianego Mediana (na „Make Me A Fool” jego szorstki głos kontrastuje z subtelnym, soulowym wokalem, przez co przypomina Jadakissa), raz tylko nawija jeszcze Phonte, który zresztą wyjaśnił ten stan rzeczy, mówiąc: not everything needs a fucking rap on it. Na każdym kolejnym krążku TFE konsekwentnie oddalają się od hip-hopu. Podobnie zmniejsza się też udział featuringów, a ponieważ jest ich niewiele, tym silniej oddziałują. Co nam zatem zostaje? Proste, popowo-soulowe kompozycje na wokal i pianino. Oczywiście Nicolay nie śpi i charakterystyczne dlań klawisze czy bity są wciąż obecne, ale na pierwszym planie coraz częściej pojawiają się akustyczne dźwięki fortepianu czy gitary klasycznej i trochę robi się nam z tego białe R&B. Zresztą closerowi z Yahzarą bliżej do damskiej wersji „Leaving On A Jet Plane”(!) niż na przykład do „If She Breaks Your Heart”.

Dotychczasowe tytuły wydawnictw TFE stanowiły metakomentarze do sytuacji, w jakiej Nicolay i Phonte się znajdowali. Najpierw wieloznaczeniowe, cyfrowe „Connected”, później odnoszące się również do treści albumu „Leave It All Behind”. Wreszcie „Authenticity”, jako punkt docelowy The Foreign Exchange i dojrzałe, AUTENTYCZNE brzmienie grupy. Ciekaw jestem, jaką nazwę będzie nosić czwarty krążek.

Mateusz Błaszczyk (19 października 2010)

Oceny

Jędrzej Szymanowski: 7/10
Mateusz Błaszczyk: 7/10
Paweł Sajewicz: 7/10
Łukasz Błaszczyk: 7/10
Bartosz Iwanski: 6/10
Średnia z 6 ocen: 6/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: iamx
[20 października 2010]
daysucker :)
Gość: błaszczyk nzlg
[19 października 2010]
Day tripper!
Gość: psi
[19 października 2010]
daywalker:)
mateusz b
[19 października 2010]
Wow. Nie mam pojęcia, skąd wytrzasnąłem dayBREAKERA. Dzięki za czujność!
Gość: elmo
[19 października 2010]
a ten Daybreaker to nie czasem Daykeeper? ;)

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także