Najlepsze albumy roku 2009
Miejsca 11 – 20
20. The Whitest Boy Alive – Rules
Erlend Oye ewidentnie lubi mylić tropy – był już chłopcem z gitarą (Kings Of Convenience), diwą elektro/housu („Unrest” z gościnnym udziałem m.in. Morgana Geista, ale też featuringi na „Melody A.M.” Royksopp), DJ-em i liderem niemieckiego quasi-disco ensamblu z The Whitest Boy Alive – co nie zmienia faktu, że od dekady sprzedaje wciąż ten sam zestaw smutnych piosenek o miłości. A ponieważ Oye, mimo setek płyt na koncie, jakimś cudem tej formuły jeszcze nie wyczerpał, to ja w ramach wdzięczności nie będę tracił czasu na dowodzenie wyższości „Rules” WBA nad „Declaration Of Dependence” KOC, skoro comeback udał się i w jednym, i w drugim przypadku. (łb)
19. Mayer Hawthorne – A Strange Arrangement
Mayer ma 29 lat, jest z Detroit i odrobił lekcje z pięknych i popowych lat 60.; z Motown, Curtisa Mayfielda, Four Tops i wielu innych. Hawthorne mówi, że całe życie słuchał takiej właśnie muzyki. Zresztą, nawet jego przyszły producent ze Stones Throw, kiedy posłuchał jego nagrań, nie wierzył, że nie pochodzą z zamierzchłych czasów. Bo faktycznie nie brzmią jak dzisiejsza muzyka. I chociaż tak naprawdę nie wytrzymują porównania ze swoimi wzorcami, a wokalnie Mayer nie miałby kilkadziesiąt lat temu szans równać się z czołówką sceny soulowej czy rhythm’n’bluesowej, to i tak fajnie, że zaciekawił. Może ludzie, których podjarał, sięgną trochę głębiej? (kjb)
18. Circulatory System – Signal Morning
„Signal Morning” ogarnia właściwie całą dekadę, dodając do tego multum psych-folk-popowych brzmień z poprzednich lat. Circulatory System to bardzo uważny obserwator, który skrupulatnie wyłapuje zewsząd interesujące dźwięki, niemal automatycznie mieszając je ze sobą, później ponownie dzieląc, a następnie jeszcze raz łącząc na nowo definiując. Może się więc zdawać, że „Signal Morning” opiera się głównie na eksperymentowaniu dla samego eksperymentowania, jednak rzeczywistość jest inna. Oczywiście, można się zachwycać użytymi „narzędziami”, tylko że sam album ma w sobie tyle popowych hooków, że cała ta otoczka „awangardy” staje się przyjaznym tłem. Trudno sobie wyobrazić rok 2009 bez Circulatory System. (kk)
17. The Bird And The Bee – Ray Guns Are Not Just The Future
Gdy myślę o zeszłorocznej płycie The Bird And The Bee, natrętnie drążę dwa tematy: esencji stylu Grega Kurstina, lidera formacji i całkiem wziętego producenta, oraz meritum muzyki pop. W 2009 roku Kurstin sygnował swoim nazwiskiem trzy wydawnictwa: Lily Allen, Little Boots (nie w całości) i naturalnie Bird And The Bee. Dwa z nich zyskały całkiem spory poklask, szczególnie na listach przebojów, jedno przeszło zupełnie bez echa, nawet w środowisku krytyków muzycznych; nie muszę dodawać które. Sukces komercyjny Little Boots był raczej samospełniającą się przepowiednią, wszak to ją dziennikarze muzyczni w plebiscycie BBC wytypowali na twarz 2009 roku (choć z drugiej strony – kto dziś przejmuje się zdaniem pismaków), ale niezbyt wielka atrakcyjność płyty „Hands” uwypukliła pewną sprawę. Ten masywny, syntezatorowy charakter debiutu Angielki całkowicie przyćmił talent Grega Kurstina do pisania zwiewnych, nieco archaicznych w nastroju kompozycji, tym mocniej każąc się zachwycać jego drygiem do prowadzenia specyficznego typu wokalistek, pełnych rozkosznej słodyczy i wyostrzonej dziewczęcości. Zarówno Lily Allen, jak i zespołowa partnerka, Inara George, wydają się być stworzone do Kurstinowskiej dbałości o szczegóły, rozmiłowania w harmoniach i niuansach pisania piosenek oraz tej jego retro-wrażliwości, szukającej zaczepienia w tradycji musicalu czy wodewilu. O ile Lily, ze swoją czupurną i barwną osobowością, jest idealną kandydatką na pierwsze strony gazet, o tyle Bird And The Bee zdają się – jakby na przekór swojemu potencjałowi muzycznemu do podbicia mainstreamu – zapominać o tej ważnej cesze muzyki popularnej: obietnicy pełnego pakietu wrażeń, od przeboju po fenomen kulturowy. Bird And The Bee w swojej hermetyczności z wyboru oferują nam jednak inny cenny nabytek – małą, prywatną zajawkę. (ms)
16. Super Furry Animals – Dark Days/Light Years
Dobra, przyznajcie się. Ululani sielanką trylogii z lat 2003-2007 („Phantom Power”, „Love Kraft” i „Hey Venus!”) zapomnieliście, jak ci kolesie potrafią wariować. Pod koniec roku wszyscy podniecili się „Embryonic” – że oto weterani powrócili długim, wielowątkowym, porypanym albumem bazującym na jamach i groove’ach z lat siedemdziesiątych. Jak dla mnie – brzmi znajomo. Futrzaki zrobiły praktycznie to samo i to już w marcu, tyle że nie mają reputacji wieszcza Coyne’a i jego ekipy. Paradoksalnie, ta poddająca się dyktatowi bezlitosnego, monotonnego, niemieckiego rytmu płyta to zarazem być może najbardziej wyluzowany album, jaki powstał w 2009 roku. Tym razem nie do końca chodzi o konkretne kompozycje (żadna z nich nie pretenduje do listy najlepszych utworów SFA), a o poczucie humoru, swobody, oślepiający kolorystyką artwork, pomysły w rodzaju „Can spotykają Led Zeppelin”, „partia rapu po niemiecku” albo „nagrajmy piosenkę po angielsku, a potem jej walijskojęzyczną wersję i umieśćmy po sobie na płycie”. Chodzi o WIBRACJĘ, dude. (ka)
15. The Car Is On Fire – Ombarrops!
Trochę niesprawiedliwie, jeśli „Ombarrops!” przejdzie do historii jako „ten album nagrany w Chicago z gościem od Tortoise” zamiast „polska indie-rockowa płyta roku 2009”. Fakt: w dowolnie wybranym utworze dzieje się tu więcej niż na całej płycie Hatifnats. Owszem, nie zawsze na „Ombarrops!” wiadomo PO CO, ale przynajmniej cały czas COŚ. TCIOF mogli zostawić za sobą stremowaną, nerwową atmosferę debiutu i obsesję formalnej perfekcji „Lake & Flames”, ale ich znak firmowy – wstręt wobec braku treści w muzyce – wciąż jest myślą przewodnią zespołu. A kilka momentów tutaj to już klasyka ich dorobku – Szabrański przecinający animalowe intro „Cherry Cordial” power-popowymi akordami, śliczny, utykający na jedną nogę indie-pop „Swedish Samba, Swedish Love”, in this life, in this life full of boundaries (Beck) i looking for the hoooooles in the sky (Supergrass). No i to nabuzowane wejście „Manuela”. That’s my rock’n’roll! (ka)
14. Q-Tip – Kamaal The Abstract
Część mediów potraktowała „Kamaala” jak historyczną osobliwość, a nie zawodnika na pełnych prawach; zakurzony pułkownik, po siedmiu latach od swojego nagrania, nie powinien konkurować z epoką, do której nie przynależy. Jego wysokie miejsce w naszym zestawieniu skłania do pesymistycznej refleksji: ów artefakt jest dziełem wiele świeższym niż większa część współcześnie nagrywanego popu/h-h/rocka (co tam chcecie...). Takie postawienie sprawy zaciemnia obraz tego, z czym mamy do czynienia – albumu, którego opóźnionemu wydaniu w erze przedinternetowej towarzyszyłyby, prowadzone z zarumienionymi emocją policzkami, rozmowy i spekulacje. „Kamaal” wydany dzisiaj jest ofiarą czasów, które go jednocześnie przerosły i nie dorosły do niego. Pamiętam, jak niespełna rok temu Błaszczyk mówił: „Mam wrażenie, że Q-Tip w końcu wyda te swoje smuteczki i wykosi całą konkurencję”. Nie zdziwiłbym się, gdyby przy tej tendencji, na naszej kolejnej liście rocznej pojawiły się reedycje. (ps)
13. The Field – Yesterday And Today
Axel Willner okazał się jednym z najsmakowitszych szwedzkich kąsków dla rodzimych organizatorów koncertów, bo zawitał do nas w zeszłym roku aż dwa razy. Co prawda nie wiem jak wyglądał jego koncert w Mysłowicach w ramach kolejnej już edycji Off Festiwalu, ale tak się złożyło, że ów artystę można było zobaczyć również w czasie trwania wielodniowego maratonu filmowego Era Nowe Horyzonty. I choć ten występ nie zrobił ogromnego wrażenia na niżej podpisanym, nie wprowadzał na dłużej w błogi arktyczny trans, to The Field potwierdził, że chce rozwijać swoje kompozycje także w oparciu o brzmienie żywych instrumentów. I jak się okazało był to szczególnie dobry krok w przypadku nagrań studyjnych. Akcję odświeżania, ale niekoniecznie odśnieżania konceptu „From Here We Go Sublime” zapoczątkował zresztą na „Yesterday And Today”, które m.in. z tego powodu doceniliśmy i to do tego stopnia, że znalazło się na wysokim miejscu w naszym podsumowaniu. Czy szwedzki mag tym sposobem otworzy nowy rozdział w historii sceny minimal techno? Na zabawę w proroków jeszcze za wcześnie, ale być może dowiemy się tego już niebawem. (pw)
12. Karol Schwarz All Stars – Rozewie
W blisko godzinnym rytuale transowego kiczu Karol Schwarz All Stars przy pomocy bardzo prostych środków udowadniają, że post-rock nie musi być nudny. Album analogowo rzęzi, skrzypi i trzeszczy anty-poetyckim absurdem, nastrojowo kaszle abstrakcją i brudzi odpryskami grubo mielonych melodii. W zasadzie to tylko zrytmizowany hałas, „brzydka muzyka” (copyright nie ja) i wariacki bełkot, ale odsłuchanie – zwłaszcza wielokrotne – „robi dobrze”, a trzask łamanych schematów wibruje znacznie dłużej w duszy niż w uszach. Wstępne badania wykazały, iż „Rozewie” wykazuje lekkie działanie rozluźniająco-oszałamiające, blokuje wychwyt zwrotny serotoniny oraz otwarty kanał NMDA. Ładnie, gdy tak biało za oknem. Ale z drugiej strony szkoda, że w tym roku tak szybko wymroziło krasnoludki. (mk)
11. Mi Ami – Watersports
Gdy Animal Collective coraz bardziej oswajali swoją muzykę (bez straty dla jakości, ale ze stratą dla dzikości i dziwności), spadli nam z nieba policjanci z Mi Ami, łącząc szybkość sportów motorowodnych z widowiskowością windsurfingu i absurdalnością podwodnego rugby. Nie ma sensu w tym momencie rozwodzić się nad punkowymi i post-punkowymi źródłami szalonej muzyki Amerykanów (zrobiła to w sposób bardzo drobiazgowy i przekonujący Marta Słomka), nie jest też najważniejsze wgłębianie się w szczegóły tekstów, poszukiwanie dla tej muzyki kulturowych kontekstów itd. „Watersports” to album, który przypomina, że muzyka rockowa tak naprawdę nie istnieje po to, by rozkładać ją na czynniki pierwsze, nie ma być składnikiem dj-skiego setu ani pretekstem do zakupu indie-ciuchów. Mi Ami bardzo sugestywnie przypominają, że muzyka rockowa, przepraszam za wulgarny banał, ale on najbardziej tu pasuje, służy do pieprzonego hałasowania. (psz)