Culture Club

Colour By Numbers

Okładka Culture Club - Colour By Numbers

[Virgin; październik 1983]

Jeśli urodziliście się w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych lub później, raczej nie znacie tej płyty. Żebyśmy się dobrze zrozumieli: ona sprzedała się w 16 milionach egzemplarzy, a w 1983 roku – tym ’83, co do którego istnieje powszechny konsensus, że był jednym ze złotych roczników w historii muzyki pop – Culture Club byli dosłownie wszędzie, do spółki z Duran Duran opanowali świat niczym The Beatles w 1964. Tyle że po tym, jak wystrzeliły ostatnie korki szampana tamtego Sylwestra, nigdy już Boy George i spółka nie byli na fali wznoszącej, wyjątkowo szybko stając się wypaloną kartą historii współczesnego popu. Tak wizerunek grupy, jak i jej brzmienie, zestarzały się raczej dziwacznie, na pewno nie w sposób pozwalający kolejnym pokoleniom na odczytanie fenomenu bez masy zbędnych przypisów. Zresztą popatrzcie tylko na tę okładkę. Odeszła do lamusa jeszcze przed końcem drugiej kadencji Margaret Thatcher.

Ale wracając: pewnie większość z Was tej płyty nie zna, natomiast na bank znacie utwór, który ją otwiera. Z prostej przyczyny: ten album zaczyna się jednym z największych singli lat osiemdziesiątych. „Karma Chameleon” to ten moment w historii Culture Club, który uczynił ich punktem odniesienia dla całej epoki, popowy fenomen, który utrwalił się w pamięci mas, podręcznikowy earworm, którego nie sposób wykasować z pamięci, jeśli usłyszało się go choć raz. Jednocześnie jest to nowofalowy utwór z elementami gospel wymyślony przez transwestytę o irlandzkich korzeniach, którego tekst zawiera aluzje do romansu rzeczonego wokalisty z perkusistą żydowskiego pochodzenia, ale również idei panafrykanizmu, a żeby tego było mało – akcja teledysku rozgrywa się w delcie Mississippi w XIX wieku. Uff, mało zespołów w historii uzasadniało swoje nazwy równie mocno, co Culture Club.

Oczywiście „Colour By Numbers” to dużo, dużo więcej niż ten jeden nieśmiertelnik – inaczej byśmy się tu nie spotkali. Po nieokrzesanym, roztrzepanym debiucie, na którym dyskotekowe bangery przeplatały się z pulsacją latino i reggae, oraz wspaniałym singlu „Time (Clock Of The Heart)”, kwartet odważnie poszedł w kierunku klasycznego soulu, r’n’b, folku czy właśnie gospel (fenomenalne chórki i featuringi „piątego członka zespołu”, Helen Terry; częste wykorzystanie harmonijki ustnej itd.), deklarując przy okazji pełną gotowość do podboju obu stron Oceanu. Nieprzypadkowo w teledysku do pierwszego singla z płyty, „Church Of The Poison Mind”, roześmiani członkowie Culture Club pilotują jumbo jeta, który w ostatnich kadrach przelatuje nad Statuą Wolności – tak byli pewni siebie.

Ponieważ osiągnięty w ten sposób sznyt adult contemporary równoważony był wciąż młodzieżową energią Boya George’a (w chwili nagrywania albumu miał 21 lat), powstała muzyka o wiele bardziej intensywna i głębsza niż debiutanckie „Kissing To Be Clever”. Z jednej strony „Colour By Numbers” skrzy się od wyrafinowanych rozwiązań muzycznych, a zarazem jest wściekle przebojowe, błyskawicznie zaraźliwe. Osobny rozdział pisze tu sam George, który o wiele lepiej rozumie swoją rolę: wokalisty, artysty, idola, brzydkiego kaczątka – bawi się tym, celebruje swoją sławę i jej ulotność. Choć jeszcze niedawno był zagubionym, nadwrażliwym misfitem spod klubu Blitz, jeszcze przed chwilą pytał: „Do you really want to hurt me? / Do you really want to make me cry?”, tu nabiera wyraźnie gwiazdorskich rysów, pręży się w blasku reflektorów. Jakby zrozumiał swoje własne, wypowiedziane przed chwilą słowa: „Time won’t give me time” (ale... o tym już było).

Swój wielki moment Culture Club zbudowali nie tylko „Karma Chameleon”, ale też czterema pozostałymi singlami z tej płyty, zdradzającymi pełną biegłość w żonglowaniu historią popu. Niecodzienne ambicje zdradza już wspomniany „Church Of The Poison Mind” – przetworzenie tradycji northern-soulowych stomperów – które przez dwie minuty absolutnie nie bierze jeńców bezlitosnym beatem a la Motown i ekstatycznymi chórkami Terry, by rozpłynąć się w wokalnym mostku, nasuwającym skojarzenia z Beach Boys (co jest o tyle zabawne, że etatowy producent Culture Club, Steve Levine, był protegowanym Bruce’a Johnsona i niedługo później usiadł za gałkami podczas sesji do self-titled Kalifornijczyków wydanego w 1985 roku). Fortepianowy wyciskacz łez „Victims” mógłby równie dobrze znaleźć się w repertuarze Eltona Johna albo Phila Collinsa. Zresztą, podobnie jak w przypadku „Sorry Seems To Be The Hardest Word” albo „Against All Odds”, jakże łatwo jest się poddać tej nieco kiczowatej dramaturgii! Kiedy w smyczkowej kodzie sekcja rytmiczna nagle przyspiesza, tworząc na chwilę efekt taneczności w dystyngowanej, melodramatycznej balladzie, rezultat staje się niemal filmowy. W „Miss Me Blind” i „It’s A Miracle” londyńczycy wracają do funkującego popu, unieważniając większość swojej pierwszej płyty; brzmią zresztą podczas takich prób o wiele lżej od wielu im współczesnych. Widzicie, u Duran Duran połowę składu stanowili mentalni rockmani, oczywiście spora część atrakcyjności tego zespołu to stadionowa ekspresja, ale nie da się ukryć – jego najlepsze numery były często ciosane w pocie czoła przez suto opłacanych producentów (porównaj: albumowa i singlowa wersja „The Reflex”). Z kolei Wham! z definicji – duet z rotacją sidemanów – nie mieli szans uzyskać kleistości „zespołowego” brzmienia. ABC bez reżyserii Horna i Dudley ujawniali od razu swoją kanciastość. Culture Club nie mieli oczywiście drygu Chic, ale czy ktoś wtedy w Wielkiej Brytanii pogrywał ten cały blue-eyed soul zgrabniej od nich?

Jest też cała balladowa odsłona „Colour By Numbers”, którą łatwo zbagatelizować. A przecież to oblicze bywa nawet bardziej wysmakowane. „Black Money” albo „Changing Every Day” spokojnie można byłoby dziś otagować jako sophisti-pop. Ten drugi ze swoim lounge’ującym luzem nagle sytuuje Culture Club u boku startujących Style Council albo Everything But The Girl. „That’s The Way” to już przedstawienie jednego aktora. Wszystkie światła reflektorów skupiają się na George’u, który obnaża się wokalnie ze skromnym akompaniamentem fortepianu i... Helen Terry, wspaniałej jak zwykle.

Jak niemal wszyscy im współcześni, po osiągnięciu artystycznego i komercyjnego zenitu Culture Club rozpoczęli szybki zjazd do bazy. Kiedy kilka tygodni po premierze „Colour By Numbers” do sklepów trafił singiel „This Charming Man” niejakich The Smiths, było jasne, że grunt pod nogami Boya George’a zaczyna być coraz bardziej grząski. Kończyła się pewna era, a na scenę wchodził nowy gracz, lepiej oddający nastroje młodego pokolenia. Wydany równo rok później „Waking Up With The House On Fire” powstał pod ewidentną presją czasu, używek, raptownie gasnącego zainteresowania zespołem i blokady songwriterskiej. „From Luxury To Heartache” ukazało się w innej epoce, w której „zdarzyły się” już „Purple Rain”, Madonna i Scritti Politti. Być może dlatego zresztą Arif Mardin, współproducent „Cupid & Psyche”, zastąpił Levine’a za konsoletą. Efekt był nawet przyzwoity, ale co z tego, kiedy moment uleciał. Nic już nie dało się zrobić, nie pomogło tu ani obcięcie lwiej fryzury George’a, ani skoncentrowanie scenariusza całego odcinka „Drużyny A” wokół zespołu. Ale nie szkodzi, nie żałujmy ich, bo mają płytę, która zaczyna się jednym z singli dekady, a kończy... jako jeden z najciekawszych popowych albumów bezdyskusyjnie wybitnego okresu.

*Tekst jest częścią cyklu Cudowne lata.*

Kuba Ambrożewski (20 października 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także