Screenagers Jukebox #7: lipiec 2009

Kuba Ambrożewski

Culture Club funkcjonowali w mojej świadomości od wczesnych lat dziewięćdziesiątych, a konkretnie momentu, w którym w moim domu pojawiła się telewizja kablowa. Królowały Eurosport, Screensport oraz – niespodzianka – MTV. Ten ostatni kanał lubił wtedy pokazywać muzykę, a moim ulubionym programem było „Greatest Hits”, chętnie wracające do początków stacji i w ogóle początków muzycznego klipu jako formatu. Kapele takie jak Madness, Duran Duran, Wham! czy właśnie załoga Boya George’a ogrywano bez końca.

Jeśli przyjrzą się wymienionym przeze mnie nazwom ci nieco bystrzejsi, od razu dostrzegą, że wszyscy ulubieńcy smarkatego MTV swój komercyjny szczyt odnotowali w okolicach 1982-83 roku. Przypadek? Madness ustrzelili swój pierwszy numer jeden przy pomocy „House Of Fun”, Duran Duran zrobili to samo dzięki „Is There Something I Should Know?”, a Wham! i Culture Club... Cóż, ta dwójka biła się o prymat najpopularniejszego nowo-popowego bandu na świecie.

Wham! wraz z debiutanckim „Fantastic” oraz hit-singlami „Bad Boys” i „Club Tropicana” byli soundtrackiem reelekcji Margaret Thatcher w czerwcu 1983. Ta jeszcze mocno naiwna fuzja soulu, funku i disco, a nawet rapu (taaa, w tych czasach nawet Malcolm McLaren próbował rapować) została przez duet wymuskanych białasków przebita rok później dużo dojrzalszym, bliskim popowej perfekcji longplayem „Make It Big”, jedną z najlepiej sprzedających się płyt lat osiemdziesiątych.

Culture Club z kolei posiadali kurę znoszącą złote jaja w postaci George’a Alana O’Dowda, którego gęba zdobiła okładkę przynajmniej jednego numeru każdego magazynu, jaki ukazywał się między styczniem a grudniem 1983. Po fikuśnie zatytułowanym debiucie „Kissing To Be Clever”, gdzie – podobnie jak w przypadku Wham! – było miejsce na wielkie przeboje („Do You Really Want To Hurt Me?”) i efektowne kompromitacje, grupa również dobiła do szczytu swoich możliwości bogatszym i głębszym „Colour By Numbers”. Paleta wpływów poszerzyła się o gospel czy motownowskie beaty, czego efektem były nie tylko megaprzeboje w rodzaju „Karma Chameleon”, ale też tęskne, dramatyczne ballady – „Victims” mogłoby rywalizować z „Careless Whisper”, gdyby tylko było lepiej znane.

Pomostem między debiutem i jego następcą był singiel „Time” – dołączany do niektórych reedycji „jedynki”, lecz mentalnie zwiastujący dojrzewanie Culture Club na „dwójce”. Zdaje się, że najpiękniejsza kompozycja w całym ich dorobku, ta w istocie prosta, oparta na klasycznych soulowych rozwiązaniach piosenka brzmi dla mnie jak evergreen. Paradoksalnie: Time won’t give me time, śpiewa Boy George, i w tej wyrwanej z kontekstu linijce czai się zupełna ulotność kariery całej new-popowej hall of fame (pomijam, że ćwierć wieku później wokalista Culture Club wylądował w pierdlu). Ach, to były czasy. Dziesięć na dziesięć.

Culture Club – Time (Clock Of The Heart)

Łukasz Błaszczyk

Już nie musimy się martwić o Steve’a Masona. Co prawda wciąż ścigają go banki, wierzyciele i urząd skarbowy, ale wygląda na to, że ex-lider The Beta Band postanowił zakończyć dni smutnej szkockiej odsiadki, porzucić skórzane akcesoria i pogodzić się ze światem. Swoje powtórne przyjście obwieścił światu poprzez nowy, utrzymany w tonacji hurraoptymistycznej, profil na MySpace (stevemasonlovesyou), żartobliwy niby-cytat z Noama Chomsky’ego (studenci anglistyki, łączcie się!) i Twitter, z którego nauczył się dość pociesznie korzystać. Najbardziej jednak cieszy to, że Mason zaprzyjaźnił się z Richardem X, współautorem/producentem takich słonecznych hitów, jak „Chewing Gum” Annie, „Hombre” M.I.A czy „Method Of Modern Love” Saint Etienne. Choć na oficjalne wydawnictwo przyjdzie trochę poczekać (za parę miesięcy będzie z tego EP-ka, a na początku przyszłego roku album), to już teraz możemy posłuchać sobie pierwszych demówek-zwiastunów. W przypadku obu przeuroczych kompozycji dominuje łamana tonacja smutno-wesoła w estetyce lo-fi acoustic, która więcej zawdzięcza King Biscuit Time niż The Beta Band, ale to raczej mocno wstępne stadium, więc nie ma co ferować wyroków. Ożywcza, przestrzenna produkcja i bit jak z „Teardrop”, który po minucie pojawia się w „All Come Down”, to jak sądzę rękodzieło Richarda X. Mason pisze, że nigdy nie nagrał nic równie dobrego i choć nie jestem w stanie się z tym zgodzić, to i tak skaczę z radości. Jest dobrze.

Steve Mason – All Come Down/Lost And Found

Posłuchaj >>

Mateusz Krawczyk

Nadal zastanawiacie się gdzie wybrać się na wakacje? Wujek Jello spieszy z poradą. Kto wie, dokąd jeszcze zaprowadzi nas rozwój turystyki alternatywnej? Być może Biafra niechcący przewidział przyszłość? Wizja zdemoralizowanych wściekłych psów korporacji („American Psycho” – yeah!) polujących na wyjątkowe wrażenia w grze w nazbyt realistyczną wersję paintballa na polach ryżowych i w zielonych otchłaniach lasów tropikalnych wydaje się coraz bardziej realna. Póki co walki toczą się w mało atrakcyjnych, bo pustynnych rejonach Afganistanu i Iraku, więc trzeba nieco poczekać na wojnę w jakimś bardziej malowniczym miejscu, ale przyjmowane są już pierwsze rezerwacje.

To jedna ze szczególnych perełek w dorobku Dead Kennedys. Utwór, który przyniósł im sławę jako jeden z pierwszych singli kapeli, przyczynił się również do pogłębienia kryzysu pomiędzy członkami zespołu a Biafrą, po oskarżeniach tego ostatniego o rzekomą próbę wykorzystania utworu w reklamie Levi’s. It’s tough kid but it’s life!

Dead Kennedys – Holiday In Cambodia

Maciej Lisiecki

Luźna myśl

Ciąg dalszy >>>

The Units – High Pressure Days

Katarzyna Walas

Gdy ostatnio chodziłam z Sajewiczem po sklepach muzycznych, płytę Halla i Oatesa znaleźliśmy na przecenie „wszystko po 4 zł” między biesiadnymi hitami na wesele, a największymi przebojami Ryszarda Rynkowskiego. „Skandal” – myślę, płyty jednak nie wzięłam, bo przecież wstyd wyciągać coś z tych przeklętych półek, ale zaraz przypomniał mi się pewien fajowy klip, który prezentuję poniżej. W ogóle jako wielka fanka na maksa przesłodzonej estetyki androgynicznego Halla i wąsatego niczym pan Wiesław spod sklepu Oatesa, zawsze byłam pod wrażeniem jak oni zgrabnie do siebie śpiewają, gibają i mrugają. Mgiełka, nastrój tajemniczości i grozy oraz motyw, który zawsze przywodzi na myśl Simply Red (o zgrozo!), ale daję słowo, THIS IS POP. I chociaż matka chce mnie rozerwać na strzępy za każdym razem gdy przywożę ze sobą do domu jakąś ich płytę (ona raczej z tych, co woleli początkujące R.E.M.), jestem zatwardziała i meczę na repeacie „I Can’t Go For That”.

Hall & Oates - I Can't Go For That (No Can Do)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: lifeiswhatyoumakeit
[17 lipca 2009]
taka refleksja mnie naszla, ze chyba rodzice redaktorow screenagers maja nietypowe dla zwyklych rodzicow zainteresowania muzyczne. moj tato w zestawieniu ze swoimi rowniesnikami (w tym roku konczy 50 lat, wszystkiego naj tato!:D) ma naprawde nietypowe upodobania (od Talk Talk, poprzez Manu Chao, do Otyga i Korpikklani) i jakies muzyczne geny przeszly pewnie na jego dzieci... ;-)
Gość: Wąski
[16 lipca 2009]
http://www.youtube.com/watch?v=sdl658l5TTQ
to jest kozak. i ta gitara na końcu!
iammacio
[16 lipca 2009]
refren CC miecie. szkoda że zetka tego nie gra;p

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także