[phpBB Debug] PHP Warning: in file /home/screenag/domains/screenag.linuxpl.info/public_html/content/dom/DomContent.php on line 97: htmlentities() [function.htmlentities]: Invalid multibyte sequence in argument
screenagers.pl - specjalne: Podsumowanie dekady 2010-2019: Top 100 singli - miejsca 51 – 100

Podsumowanie dekady 2010-2019

Top 100 singli - miejsca 51 – 100

Obrazek pozycja 100. Lorde - Homemade Dynamite

100. Lorde - Homemade Dynamite

Otwieramy listę od bardzo młodej artystki, która będzie w najbliższej dekadzie być może zajmować znacznie wyższe pozycje. Tak, tak, zakochaliśmy się swego czasu w Lorde. Nowozelandka nie porywała aż tak na debiucie (choć zaliczyła globalny hit „Royals”), ale potrzeba było naprawdę niewiele czasu, by już na drugim albumie objawiła się jako dojrzała i odważna artystka. W 2017 roku aż dwie piosenki z „Melodramy” trafiły do pierwszej dziesiątki najlepszych singli wg Screenagers. Patryk pisał wówczas o genialnym zabiegu w postaci pauzy przed wejściem refrenu – to rzeczywiście robi tu odpowiedni suspens, ale ja muszę jeszcze dodać, że wyśpiewane w refrenie „D-d-d-d-dynamite” wprowadza jeszcze więcej kompozycyjnego rozchwiania i napięcia. Co ciekawe kawałek nie powstał przy współudziale Jacka Antonoffa, który odpowiadał za lwią część „Melodramy” i odcisnął na niej dość silne piętno. Oczywiście jak nie Antonoff, to łatwo można się domyślić, że maczali w tym palce Szwedzi ze swoim talentem do robienia minimalistycznych podkładów, w których mikromotywy wyrastają w trakcie na drugich planach, zmieniając tym samym całą optykę. Na początek wystarczy ambientowa progresja synthów, jakby zajeżdżająca Drake’iem, równy beat na całej długości, a potem całą robotę odwalają pojawiające się znikąd w refrenie hipnotyczne ścieżki. Stylowość brzmienia i precyzja w ustawianiu ścieżek oraz zarządzanie czasem w tym numerze są doprawdy imponujące. (Michał Weicher)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 99. Nicki Minaj feat. Ester Dean - Super Bass

99. Nicki Minaj feat. Ester Dean - Super Bass

Nie będę ściemniać, bas w tym kawałku pełni rolę raczej drugorzędną. Natomiast wszyscy wiemy co myśleć o typach, którzy spuszczają swój samochodowy soundsystem ze smyczy (patrzcie, lamus!). No ale Nicki coś w takim typie zobaczyła i napisała swój bezsprzecznie najsłodszy numer w karierze. Funkcjonująca na granicy rapowej gry i popowego mainstreamu artystka rzadko sięgała po tak bezwstydnie popową watę cukrową, a szkoda. Nie tylko dlatego, że był to doniosły singiel – legitymizujący komercyjny potencjał rapujących kobiet,a także przecierający w mainstreamie ślady dla późniejszego boomu na bubblegum pop – a przede wszystkim z powodu doskonałego mariażu zadziornej, ulicznej nawijki Minaj z frywolnym, lekkim jak chmurka bitem. Zbudowanym na szkielecie ekstatycznych syntezatorowych eksplozji i nie znoszącym sprzeciwu, pełnym lukru refrenowym hooku. Do dziś, gdy słyszę „Super Bass”, moje serduszko bije nieco szybciej: boom, badoom, boom, boom, badoom, boom, bass. (Patryk Weiss)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 98. King Krule - Dum Surfer

98. King Krule - Dum Surfer

Sześć lat przed King Krulem debiutował Jamie T, reprezentant szeroko pojętego indie, który, co typowe dla wielu pupilków NME, mimo hajpu w Wielkiej Brytanii nigdy nie zaistniał poza nią. Ot, biały dzieciak grający czarną muzykę (a przynajmniej tak to wyglądało na poziomie debiutanckiego albumu, bo potem straciłem zainteresowanie), z tym że w przeciwieństwie do swoich post-punkowych poprzedników z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych nie dialogował z hip-hopem, ska, czy reggae, ale je imitował.

Na YouTubie jest klip sprzed dwunastu lat, na którym (chyba niespełna) czternastoletni Archy Marshall daje coś na kształt koncertu podczas festiwalu Glastonbury. Jest speszony, ale nie spanikowany i chociaż to tylko dziecko (wizualnie nie zmienił się jakoś szczególnie od tamtego czasu), ma na siebie konkretny pomysł. Pytany o to, kim się inspiruje, wskazuje Jamiego T. I faktycznie: dwa pierwsze albumy KK to pod pewnymi względami kontynuacja tego, co robił jego idol – jednoosobowy post-punk „6 Feet Beneath the Moon”, trip-hop „A New Place 2 Drown” – ale od początku słychać, że typ zamiast imitować (brytyjskich imitatorów), dialoguje. Głos demona, ciepłe brzmienie i dżezawa gitara ­– to były znaki rozpoznawcze już na etapie debiutu (odpowiednio w „Easy, Easy” i „Baby Blue” na przykład), jednak zsyntetyzował je w idealnych proporcjach dopiero na „The Ooz”. „Dum Surfer” jest tego najlepszym przykładem: chropowata ekspresja kontrastuje z urodą wygrywanego na gitarze motywu, po solówce numer zamiast eksplodować, imploduje, kończąc się łagodną codą.

Mark Fisher powiedziałby, że to nie jest nowa muzyka i miałby rację – te kompozycje są zanurzone w przeszłości, tyle że to przede wszystkim przeszłość Archy’ego Marshalla. Wobec braku rewolucji technologicznych, wobec kanibalistycznego charakteru popkultury wsobność artystów to już chyba jedyny rodzaj innowacyjności, na jaki możemy liczyć. (Łukasz Błaszczyk)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 97. Mac Miller - Self Care

97. Mac Miller - Self Care

Dziś „Self Care” wydaje się mrocznym trailerem tego co miało nastąpić. Jedno jest pewne: tylko Mac Miller mógł się zdecydować na taki teledysk. Taki tam dymek w trumnie, który staje się metaforą istnienia. Memento mori, ale w międzyczasie spróbujmy się dobrze bawić. Myślę, że wiadomość zawarta w utworze miała brzmieć – jest ciężko, ale walczę, wszyscy kiedyś umrzemy, ale ja jeszcze nie teraz. I to jest bardzo (tutaj wskazany nawet wulgaryzm) smutne. Trumna symbolizuje nie tylko funkcjonowanie na granicy własnego bezpieczeństwa czy wisielczy nastrój, ale i sposób, w jaki Mac był traktowany przez media. Postawiono na nim krzyżyk i długo nosił brzemię ćpuna, który prędzej czy później umrze.

Mac Miller był naprawdę kreatywnym twórcą, który szukał różnych inspiracji i brzmień. Tak to bywa, że ci z największymi demonami, stają się wybitni w dziedzinach sztuki. Utwór jest wręcz pełen desperacji, aby stać się lepszym człowiekiem, kimś kto twardo stąpa po ziemi. Mac śpiewa We’re gonna be alright, jakby chciał sam siebie przekonać, że tak naprawdę będzie. Z drugiej strony prosi o pomoc: Somebody save me from myself.

„Self Care” to pozorny klimat lo-fi, tylko udawany, bo całość „Swimming” jest perfekcyjna pod względem produkcji. Słychać też wkład Deva Hynesa, którego wokale pojawiają się podczas przejścia między „główną częścią utworu”, a jego ostatnią zwrotką.

Największe wrażenie robi to niesamowite przejście pod koniec. W połączeniu ze słowem oblivion przenosimy się niemal do innego wymiaru. Pojawia się też pewne uczucie rozrzewnienia, wrażenie unoszenia się nieco nad ziemią lub pobudki z kacem po imprezie.

Mac Miller zdążył światu podarować „Swimming”, a potem się zmył. Zupełnie nie fair, Wszechświecie. (Oliwia Jaroń)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 96. Ariel Pink & Jorge Elbrecht - Hang On To Life

96. Ariel Pink & Jorge Elbrecht - Hang On To Life

Współpraca dwóch być może najtęższych umysłów wyrafinowanego popu okresu ostatnich 15 lat zaowocowała piosenką zachwycającą pod względem harmonijnych rozwiązań, melodycznie doskonałą, i zarazem lekką jak waniliowa pianka. Balladowy urok zwrotek, rozkoszność refrenu oraz ciepła aura bijąca od „Hang On To Life” wprawiają w błogie poczucie komfortu, zrodzone na drodze spotkania stylistyk, takich jak soft-rock, sophisti- czy psychedelic pop. Błyskotliwym mostkiem Pink i Elbrecht nawiązują do dystyngowanych pomysłów The Beach Boys. Gładko wkomponowanym w całość fragmentem rozmowy telefonicznej wtrącają z kolei do utworu całkiem sympatyczny slackerski element. O kolaboracji tych panów trudno na dobrą sprawę stworzyć konstruktywne zdanie niesprowadzające się do punktowania licznych walorów. Ona zwyczajnie nie mogła się nie udać, a ten totalny muzyczny „bromance” ktoś musiał zapisać kiedyś w gwiazdach. (Łukasz Zwoliński)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 95. Gang Gang Dance - Glass Jar

95. Gang Gang Dance - Glass Jar

Spór o to, czy lepszą płytą jest „Saint Dymphna” czy „Eye Contact”, to jedna z bardziej pozytywnych kłótni, jakie można prowadzić. Obie pozycje to arcydzieła psychodelii i artystycznej ekspresji, pokrywające wiele muzycznych wątków. Osobiście skłaniam się do „Eye Contact”, ale chyba tylko przez „Glass Jar”. Utwór, który staje się nałogiem mimo ponad 11 minut czasu trwania. Nie bez powodu. Z jednej strony ustanawia klimat albumu i niejako odkrywa sporą część jego kart, z drugiej jest niebywałym pokazem kreowania napięcia, dynamicznej kompozycji i zaskakujących patentów aranżacyjnych. Eteryczny wokal Lizzi Bougatsos stawia ją w pierwszym rzędzie uczennic Kate Bush, a gitara Josha Diamonda wygrywa pasaże sytuujące ją między psychodeliczną klasyką a balearycznym odprężeniem. Oczywiście, nie ma tu mowy o odtwórstwie, czy chadzaniu utartymi ścieżkami. Gang Gang Dance, mimo znajomych elementów tu i ówdzie, udało się stworzyć nowoczesną wersję muzyki psychodelicznej o ponadczasowym charakterze. (Paweł Klimczak)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 94. Thom Yorke - Dawn Chorus

94. Thom Yorke - Dawn Chorus

Thom Yorke ponownie przybywa tanecznym krokiem. Tym razem jednak nie robi tego, aby zaprosić do swojego porośniętego chwastami serduszka, lecz aby opowiedzieć o swoich wcale nie bezpodstawnych lękach dotyczących losów ludzkości. Albumowi „Anima” towarzyszył piętnastominutowy muzyczny film w reżyserii Paula Thomasa Andersona, z którym Yorke spotkał się już na planie teledysku do „Daydreaming” z dziewiątego krążka zespołu Radiohead. Bohaterowie „Animy” to znajdujący się w półśnie ludzie zaklęci w neurotycznej choreografii rodem z teatru Piny Bausch w Wuppertalu (choć stworzonej przez frankofona Damiena Jaleta). Szereg kolejnych, bardziej lub mniej surrealistycznych kadrów prowadzi nas w stronę kostki brukowej na jednej z praskich uliczek. To właśnie tam znajdujemy Thoma Yorke'a, gdy w tle powoli zaczyna się sączyć najpiękniejszy numer z płyty, zanim odtańczy on pełną czułości sekwencję ze swoją ukochaną, Dajaną Roncione.

„Dawn Chorus” to utwór niezwykle oszczędny w środkach. Składa się na niego litanijna wręcz melorecytacja na jednym dźwięku z synthowymi loopami w tle (tu duża rola Nigela Godricha). Absolutnie hipnotyzujące polimetryczne rallentanda wprowadzają słuchacza w podejrzliwie błogi trans. Czas jakby zastyga, a pogrążona w dystopijnych obrazach dusza zamiera na moment. Znajdujący się w środku stawki utwór stanowi oś albumu, a jednocześnie jest wyjątkowym momentem zatrzymania, głębokiej refleksji. To właśnie w nim kumulują się najcięższe niepokoje artysty. Nieprzypadkowo tekst został właściwie obnażony z wszelkiej melodii. To poezja, nawet nie do końca śpiewana. Yorke dokonuje w niej kompulsywnej instrospekcji – w końcu właśnie w chwili największego lęku przychodzi czas na rachunek sumienia. Pojawiają się wyrzuty, żal, rozmyślanie, co by było gdyby... Cały festiwal pytań – idąc za Szymborską – zadawanych sobie. A do nich odpowiedzi: jeśli w ogóle, to jedynie te nienapawające optymizmem. Yorke nie próbuje ukrywać pod płaszczykiem wyszukanej melodii kłębiącego się w jego głowie (i pewnie w głowach wielu z nas) siedliska złych przeczuć. Muzyk zwraca uwagę jednak, że na co dzień rozprawiamy się ze swoimi koszmarami za pomocą ironii i sarkazmu, co w efekcie przynosi skutek odwrotny do zamierzonego. Nagie, proste słowo zaś łatwiej trafia do sedna – być może dlatego Thom Yorke już przeszło 10 lat temu wskazał właśnie ten będący wówczas w procesie tworzenia utwór jako swój ulubiony.

„Dawn Chorus” mówi o końcu, o rozpadzie, i wreszcie – o stracie. I think I missed something / But I'm not sure what. Z tym chyba najtrudniej się pogodzić. Łatwiej przychodzi stopniowe pogrążanie się sennym marazmie. Na końcu pozostaje tylko śpiew ptaków: obietnica, że nowy dzień obudzi się mimo wszystko. (Karolina Prusiel)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 93. Pusha T - If You Know You Know

93. Pusha T - If You Know You Know

Przełom maja i czerwca 2018 był chyba jednym z najintensywniejszych, najbardziej ekscytujących okresów dla fanów rapu. Premiera „Daytony”, beef Drake’a z Pushą, który doprowadził do powstania „The Story of Adidon” - dissu tak precyzyjnego i zapierającego dech w piersiach, jak brutalnego i chamskiego, a później jeszcze oczywiście albumy Kanye. Tym się żyło, tym się oddychało. Był to czas naprawdę wyjątkowy, a rozpoczęło go właśnie „If You Know You Know”. Trzynastka nawinięta prawie tylko pod hi-hat, a potem ikoniczna już, tytułowa fraza oraz reszta bitu wjeżdżająca z impetem godnym Richarda Petty’ego i z równie mistrzowskim stylem. Kanye West przygotował prosty, charakterystyczny dla siebie, mocno opierający się o kreatywny sampling instrumental, przy czym zachował się po profesorsku, zostawiając Pushy ogrom przestrzeni do przechwałek na temat dealowania, czy swojej pozycji społecznej (Solely responsible for showin' rappers how to stand/On the front lines when trappers started throwin' bands). Pusha dobitnie podkreślił tu, dlaczego swój poprzedni album mógł nazwać „King Push”. Wysmakowana produkcja, charyzmatyczna nawijka, porywający flow, satysfakcjonujące gry słowne i nawiązania. Skurwysyny, to jest właśnie to, co nazywam wejściem z buta. (Jakub Małaszuk)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 92. Vampire Weekend - Step

92. Vampire Weekend - Step

5 lat po wzorowym debiucie i 3 lata po wspaniałym follow-upie otrzymaliśmy potwierdzenie, że Ezra Koenig z kolegami rozwijają się tak, jak przystało na chłopców lubiących koszulki polo i trochę dłuższą grzywkę - niepokojąco prawidłowo. W całej dyskografii Vampire Weekend najbardziej zdumiewa fakt, że nawet wtedy, gdy nie sięgali muzycznych szczytów, to nigdy nie zeszli poniżej poziomu “bardzo poprawne”. Zupełnie tak, jakby istniało kilka zasad, które zawsze pozwalają zdać egzamin na co najmniej czwórkę, a ci prymusi pamiętali je nawet na lekkim kacu.

Ta powoli wyśpiewywana opowieść jest tak słodka, zabawna i błyskotliwa w każdym zdaniu, tak intymna i światowa jednocześnie, że od pierwszych zdań czujemy się rozgrywani. Jako słuchacz masz swoje miejsce. A my jesteśmy Vampire Weekend i niniejszym zaprezentujemy Ci nasz aktualny etap rozwoju: interpretację wejścia w dojrzałość. Spokojnie, robimy to z głową, usłyszysz tu wszystko, co pozwoli nas rozpoznać, ale pójdziemy też krok dalej. Step nieznośnie błyszczy? Drażni Cię ta elegancja wypolerowanych smaczków, vocoderów, mostków, nawiązań i klawesynów? To też przewidzieliśmy: następne jest „Diane Young”. (Artur Kiela)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 91. Kelela - LMK

91. Kelela - LMK

Zdecydowanie najbardziej przystępna i spełniająca normy współczesnego „przeboju” rzecz na debiutanckiej płycie „Take Me Apart”. Producenckie dzieło Jam City nie stało jednocześnie jakoś dramatycznie daleko od tego, co proponowała wcześniej Kelela: w konsekwencji nie sposób było się na nią obrażać. W zdecydowanie większym stopniu mieliśmy natomiast do czynienia z prezentacją gigantycznego i nieograniczonego potencjału wokalistki. W „LMK” do r&b dodano zgrabniutki pop albo, inaczej patrząc, zmysłowość została uzupełniona o element idealnie sprawdzający się na parkietach. Przywoływanie Aaliyah okazało się rzeczą jak najbardziej sensowną i w niczym nie przesadzoną. Sporym osiągnięciem było też to, iż Jam City szczęśliwie darował sobie niepotrzebne ozdobniki i tym samym w „LMK” nie ma w ogóle mowy o przeprodukowaniu. (Michał Stępniak)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 90. Taylor Swift - Shake It Off

90. Taylor Swift - Shake It Off

W ostatniej dekadzie nagminnie stosowano termin „królowa popu”. Samemu zdarzało mi się w tym aspekcie przesadzać, ale zamykając raz na zawsze ten nieszczęsny wątek prywatną „koronę” przyznaje Taylor Swift. „Shake It Off” było ostatecznym porzuceniem stylistyki rozrywkowego country, co wydawało się dość ryzykownym wyborem, ale w konsekwencji żadna mina nie wybuchła. Oczywiście, kluczem do sukcesu okazał się właściwy dobór producentów (w tym przypadku Max Martin i Shellback). Istnieje jednak wiele dowodów na to, że Swift, w przeciwieństwie do większości gwiazd komercyjnego popu, nie zdaje się jedynie na łaskę innych, ale ma sporo do powiedzenia i dodaje też dużo od siebie.

Podobnie jak wielu artystów, którzy osiągnęli sukces, Swift w „Shake It Off” wytoczyła działa przeciwko hejterom i nadmiernemu zainteresowaniu mediów prywatnym życiem. Na szczęście nie zrobiła tego w sposób płaczliwy czy agresywny, a raczej całkiem inteligentny. Aby ucieszyć młodszych słuchaczy przekaz został spłaszczony i dodano też jakieś pocieszające zdania w stylu: it’s gonna be all right. „Shake It Off” nie jest utworem specjalnie skomplikowanym, ale w popie nikt tego nie powinien za bardzo wymagać. Wpada piosenka w ucho? Wpada. Chce się jej słuchać po kilkadziesiąt razy? Chce się. Piosenka bawi? Bawi cholernie i to ciągle bawi po kilku latach. (Michał Stępniak)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 89. Yves Tumor - Licking An Orchid

89. Yves Tumor - Licking An Orchid

Jeśliby potraktować „Safe in the Hands of Love” w kategoriach nowoczesnej muzyki popularnej, to byłby to przykład rewolucyjnego wręcz podejścia do tego skąpanego częstokroć w rutynie gatunku. Wyobraźnia Tumora sięga jednak każdorazowo znacznie dalej i jeśliby ktoś za 20 lat spytał mnie na czym polegało eklektyczne granie w II dekadzie XXI wieku, powiedziałbym mu, by przesłuchał sobie czwarty longplay Seana Bowiego... lub chociaż „Licking an Orchid”, jako ten kawałek, który stanowi jeden z najbardziej reprezentatywnych momentów płyty. Istotnie, ciężko nie odmówić mu polotu i finezji, szczególnie biorąc pod uwagę relatywnie nieskomplikowane rozwiązania, którymi Tumor tutaj operuje. Oszczędna trip-hopowa perkusja, przygrywający w tle akustyk, rozmarzony wokal (raz damski, raz męski) i solidna porcja hałasu wkomponowana w całość na modłę gitarowej solówki. Ten minimalizm środków daje jednak niezapomniane wrażenia słuchowe i emocjonalne: hipnotyzuje, zniewala, pozwala odpłynąć. Bowie jest zaprawdę mistrzem kreowania klimatu, a „Licking and Orchid” stanowi tego – być może – najznamienitszy dowód. Nazwisko w końcu zobowiązuje. (Grzegorz Mirczak)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 88. Sorja Morja - Stany

88. Sorja Morja - Stany

W momencie premiery Borys Dejnarowicz pisał Najbardziej wstrząsający fragment polskojęzycznej muzyki, na jaki trafiłem od dawien dawna.. Pozostaje mi przyznać, że w kwestii tremendum, jakie wywołują „Stany” nic się nie zmieniło. Ten zniekształcony, powykręcany neurotyczny synth pop budzi autentyczne poczucie metafizycznej, ale i naskórkowej grozy. Choć to tylko zwykła piosenka, operuje paletą językową wielu mediów – od filmowej dystopijnej estetyki rozkładu (co koreluje z oscylującą na granicy rozpadu kompozycją), przez poetycką wrażliwość liryczną (to jeden z nielicznych przypadków, w których nowa poezja wylądowała w niezalu) aż po kojarzące się z malarstwem Beksińskiego faktury brzydoty. Z rzadka w kontekście muzyki zdarza mi się używać takich sformułowań jak: wstrząsający, poetycki, brzydki. A jeszcze rzadziej w pozytywnym znaczeniu. „Stany” to coś tak osobliwego, nieoswajalnego i nieprzystępnego, że obecność w tym zestawieniu uważam za kuriozalnie piękną. Bo ta nawiedzona dekonstrukcja 80’sowego polskiego popu, poryta zabawa kompozycją zasługuję na pamięć i uznanie. Choć zespół na poźniejszej płycie zmienił trajektorię brzmienia (na równie interesującą) nie zapominajmy o „Stanach”, choć mogą nam się po nich śnić w nocy koszmary. (Patryk Weiss)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 87. LSO - Serce

87. LSO - Serce

Mój pierwszy kontakt z „Sercem” zaliczyłbym do kategorii doświadczeń z pogranicza zjawisk metafizycznych i dysonansów poznawczych. Oto typowo uliczny przekaz (pozdro dla prawilnych mordeczek!), znajduje ujście na bicie stylistycznie daleko wykraczającym poza ramy tego, czym uliczne składy zwykle operują nagrywając swoje numery. Chociaż w sumie to i tak dosyć ostrożna opinia. Ambientowe tło, synthpopowy, mechaniczny bas (Kraftwerk lubi to), oszczędny motyw perkusyjny i dodające potężnej dawki melancholii, klawiszowe wstawki. I chociaż strukturalnie nie ma tu żadnych fajerwerków, nie zmienia ów fakt ogólnego poczucia obcowania z czymś na swój sposób potężnym. O ile LSO samo w sobie jest osobliwym zjawiskiem na polskiej scenie hip-hopowej, o tyle „Serce” stanowi swoiste epicentrum owego zjawiska. Jest to jeden z dwóch utworów składu (drugim jest „Tango”), które pozwoliły ostródzianom zaistnieć w szerszej świadomości społecznej. I dziw mnie bierze, że po sześciu latach od premiery „Serca”, LSO konsekwentnie trzymają się swojego undergroundowego charakteru (nie jednemu by po takim sukcesie odbiło). Szacun panowie! (Grzegorz Mirczak)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 86. Alvvays - Archie, Marry Me

86. Alvvays - Archie, Marry Me

W 2014 roku twee popowy hit był światu potrzebny mniej więcej tak, jak zawsze: bardzo. Mariaż słonecznego shoegaze’u z szarżą świadomej siebie naiwności zaowocował bajecznie prostym utworem, który mógłby tłumaczyć na muzykę słowo cute. Co trzeba zrobić, żeby wyśpiewać pełną piersią tak zduszone (sic!) hey, hey? Wydane 3 lata później „Antisocialites” udowodniło, że „Archie, Marry Me” nie było jednorazowym przebłyskiem, ale utwór tak oślepiający nagrali tylko raz. Ta polaroidowa piosenka okazuje się dziś jednym z najbardziej ekstatycznych momentów w popowej muzyce gitarowej od czasów „Letter From an Occupant”. (Artur Kiela)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 85. Weyes Blood - Movies

85. Weyes Blood - Movies

Weyes Blood, a właściwie Natalie Laura Mering, ma naprawdę wyjątkowy głos. Przypomina nieco Karen Carpenter, ale dzięki niskiej barwie brzmi bardziej mrocznie i niezwykle przejmująco. Jej wokal ma na nas wpływ, zapamiętujemy go. To w połączeniu z nieco futurystycznym akompaniamentem tworzy „Movies”. Trudno o nim zapomnieć. Utwór sprawia wrażenie jakby złamał barierę czasoprzestrzeni i wołał do nas z przyszłości lub brzmiał z wnętrza czarnej dziury.

Warstwa instrumentalna jest przepięknie budowana przez cały czas trwania, dzięki czemu powoli nas odrealnia, jakbyśmy naprawdę byli częścią innej rzeczywistości, takiej filmowej. Weyes Blood nie stroni w nim od pewnego rodzaju patosu na końcu. Tam następuje kulminacja środków użytych w utworze oraz emocji, jak to bywa także w kinematografii. To co się dzieje na poziomie muzycznym przepięknie odbija liryka. Mowa w nim o miłości wyjętej prosto z kasowego hitu, miłości wyidealizowanej. Stawiamy przez to wysoko poprzeczkę temu co ma miejsce w naszym życiu i kończy się to rozczarowaniem.

Kiedy wybrzmiewa ostatnia nuta „Movies”, czuję się jak po kilku godzinach w kinie albo po skończonej pozycji książkowej. Towarzyszy mi uczucie, że nie przynależę już do tej rzeczywistości. Czasem miło się oderwać i pofruwać trochę pomiędzy wymiarami czy w przestrzeni kosmicznej, Stephen Hawking byłby szczęśliwy. (Oliwia Jaroń)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 84. Kero Kero Bonito - Only Acting

84. Kero Kero Bonito - Only Acting

Wydaje się, że azjatycki pop już na dobre zadomowił się „na zachodzie” i coraz rzadziej staje się czymś egzotycznym i oderwanym od rzeczywistości. Mniejsza już o sam k-pop, który dla niektórych wydaje się nie do przeskoczenia, ale chociażby cała fala cukierkowych muzycznie wokalistek popowych zahacza miejscami o czołówki RateYourMusic. Co prawda inspirowane Kyary Pamyu Pamyu „Bonito Generation” to właściwie przełożenie j-popu 1:1 na rynek europejski (i nie chodzi jedynie o korzenie Midori Perry) i także mogło się wydawać zbyt skrajne, ale już epka „TOTEP” i późniejszy długograj to już idealne wykorzystanie patentów azjatyckim ze wszystkim co tak lubimy w najnowszym niezalu. „Only Acting” wydaje się tego idealnym reprezentantem, gdzie obok kawaii refrenu znajdziemy wstawki rodem z Davida Lyncha (teledysk!), psychodelę, eksperymentalne ścinki, indie basy i mocniejsze gitary jakby na przekór tego co prezentuje Sarah. „Gdy Zapłaczą Cykady”, wersja europejska. Lepszego zespołu na rynku, łączącego tak odległe wydaje się rzeczy, chyba nie ma, ale wydaje się to zaledwie początkiem do internacjonalistycznego popu jutra. (Mateusz Mika)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 83. Hatchie - Obsessed

83. Hatchie - Obsessed

No i coś co lubimy najbardziej, czyli naiwny, rozmarzony i piekielnie melodyjny dream-jungle-pop. Cały album to był mokry sen fanbojów takich brzmień, powstałych już w latach 80, ale wciąż mających się dobrze, bo wciąż pojawiają się zespoły i słuchacze jarający się tym idealnym dla wrażliwców i marzycieli nurtem. Hatchie zresztą doskonale odrobiła lekcje z historii dream popu, shoegaze’u, sophisti popu i jangle popu. Podwodna aranżacja w duchu środkowego i późnego Cocteau Twins, gdzie wszystkie instrumenty zdają się być przytłumione, a jednocześnie wszystko prowadzone jest w rześkim, równym tempie. Po refrenie wjeżdża w to wszystko jak w masło gitara à la „Just Like Heaven”. Oprócz The Cure trochę tu też słychać „obsesję” Marrem w tym równym rytmie gitary i zagospodarowywaniu przestrzeni dla drobniejszych akcentów. Wszystko okraszone niewinnym, niskim, slackerskim wokalem Hatchie. O taką retromanię nic nie robiłem. (Michał Weicher)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 82. Ariel Pink’s Haunted Graffiti - Only In My Dreams

82. Ariel Pink’s Haunted Graffiti - Only In My Dreams

Nie od dziś wiadomo, że kiedy tylko Ariel Pink wpadnie w nastrój na pisanie „normalnych” chwytliwych piosenek, spod jego dłoni wydostają się fantastyczne zwrotki i refreny, wspierane obłędnie przyjemnymi progresjami akordów. Nie pomylę się chyba twierdząc, że „Only In My Dreams” to utwór równie zaspokajający potrzebę prostego wpadania w ucho, jak i obcowania z kompozycyjną wykwintnością. Interesujący dla recenzenckiego szkiełka i oka, ale zarazem przedziwnie nieskomplikowany, będący jakby czystym dźwiękowym hedonizmem. W czasie, gdy beztrosko pomykająca partia gitary spełnia najskrytsze marzenia psych-popowych akordoholików, skąpane w kalifornijskim słońcu wokale generują kolejną garść idyllicznych melodii. I tak tu sobie mijają te pogodne 3 minuty, a potem następne i jeszcze następne, a miłym doznaniom nie ma końca. Choćby tylko w snach, ale fajnie byłoby kiedyś usłyszeć płytę Ariela złożoną wyłącznie z takich kawałków. (Łukasz Zwoliński)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 81. Yung Lean - Red Bottom Sky

81. Yung Lean - Red Bottom Sky

Kiedy w 2013 ten młody Szwed viralowo podbijał internet oraz serca zagubionych nastolatków, stojąc w bucket hacie i zblazowanym tonem nawijając treści co najmniej ordynarne w wydźwięku, chyba mało kto był w stanie pomyśleć, że, zaledwie cztery lata później, tak zachwycająco odnajdzie się na tle spadającego powoli śniegu, krwistoczerwonej łuny i rozmytych, miękkich, synthowych smyczków, tnących zimne powietrze. Mam na myśli spokój. Bijącą od tego harmonię, cichą przestrzeń pozostawioną między dźwiękami. Sam „spokój” jest również określeniem znamiennym w kontekście twórczości Jonatana, który w trakcie szybkiej drogi na szczyt, został dość mocno poturbowany przez życie. „Red Bottom Sky” to zerwanie z gwiazdorskim wizerunkiem Leana: opanowane, dojrzałe spojrzenie na jego przeszłość i problemy (I lost everything, only thing I'm scared is to lose you/I heard voices in my head, yeah, they whispered to us (...) God of violence, pink dreams in my two cup/I've told you this was gonna end, but I fooled you). Premiera tego singla udowodniła, że Smutne Chłopaki to już nie tylko intrygujący, osobliwi młodzieniaszkowie, ale pełnoprawni artyści. Minimalistyczny, lekki, jedyny w swoim rodzaju instrumental Guda i delikatne, wyluzowane wokale Leana to prawdopodobnie jedno z najwybitniejszych osiągnięć internetowego cloud rapu i wspaniała laurka dla tegoż nurtu. (Jakub Małaszuk)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 80. Frank Ocean - Thinkin’ Bout You

80. Frank Ocean - Thinkin’ Bout You

O Oceanie z kolektywu Odd Future zrobiło się głośno przy okazji mikstejpu „Nostalgia, Ultra.”. Choć na początku najbardziej znaną postacią z tego środowiska był kontrowersyjny Tyler The Creator, to jednak bardziej uniwersalny styl alt r&b Oceana sprawił, że ten prędzej przebił się do masowej wyobraźni. Dziś po „Flower Boy” i „Blonde” obaj są zresztą już uznanymi artystami i ikonami współczesnej muzyki. Cofnijmy się jednak w czasie. „Channel Orange”, pierwszy pełnoprawny longplej był naszą płytą roku, dziełem niezwykle istotnym pod kątem nie tylko popchnięcia czarnej muzyki ku przyszłości, ale też publicznym coming outem, który okazał się dla całego pokolenia istotnym punktem odniesienia. „Thinkin’ Bout You”, otwierający całość numer jest bardzo prostą i delikatną balladą. Jest całkowitym przeciwieństwem wielowarstwowego, progresywnego „Pyramids”, jest obdarty z blichtru i komplikacji reszty albumu, ascetyczny niczym „Redemption Song”.

Prosta, ambientowa pętla fal synthów, podbita przyćmionym, chillwave’owym bębnieniem. W mostku pojawia się jeszcze na szczycie tego wszystkiego seria gitarowych muśnięć. Tyle, nic więcej. Ale wystarczy, żeby Ocean zagospodarował resztę przestrzeni i uczynił z tego kawałek masywny. Najważniejszy moment to ten, gdy wjeżdża wraz z refrenem na falsecie. Bedroomowy D’Angelo ery Tumblra. Ocean jak najwięksi artyści tę pojedynczą historię, która zaszła między dwojgiem ludzi w krótkim momencie wieczności, rozrasta do większego wydarzenia, które objąć może pamięć wszystkich nas. Niby kropla w oceanie (nomen omen) czasu, a wszyscy na te 3 minuty jesteśmy autentycznie zanurzeni w tej tęsknocie wraz z nim.(Michał Weicher)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 79. Hoops - Rules

79. Hoops - Rules

Dwie minuty z hakiem wystarczyły w zupełności Hoopsom, abym w 2017 roku zakochał się w ichniejszym „Rules”. Niby taki zwykły indie kawałek – prosty beat perkusji z Garage Banda, dużo chorusa, jedna gitara gra w kółko proste akordy, a druga przelatuje po kilkunastu dźwiękach, imitując nieco smithsowe zabiegi Johnny’ego Marra, radość i melancholia w jednym – ale trudno mu się oprzeć i poprzestać na jednym przesłuchaniu. To jak to idzie, a w zasadzie gdzieś pędzi, jednocześnie momentalnie zapadając w pamięć hookiem I know I’m breaking all the rules, sprawia, że chciałoby się, aby „Rules” trwało wiecznie, aby ta repetycja została jeszcze zwielokrotniona. Ale niestety czas jest nieubłagany, 135 sekund musi nam wystarczyć. Ekipa z Bloomington wykorzystała do granic możliwości przestrzeń singlowych dwóch minut i sprawiła, że do „Rules” wracałem nałogowo: żadna inna piosenka w 2017 nie musiała dla mnie istnieć. (Marcin Małecki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 78. Frank Ocean - Ivy

78. Frank Ocean - Ivy

To ten kawałek zaczynający się od I thought that I was dreamin' / When you said you love me. Wkrótce potem pamiętaliśmy już wszystkie tytuły utworów z „Blonde”. Ale „Ivy” pozostał tym kawałkiem, który się tak zaczyna. Szkicowa struktura, gitary w duchu The Durutti Column i wijąca się od samego wejścia melodia wokalu sprawiają razem wrażenie pół-improwizacji odegranej w porywie serca na stygnącej pościeli. „Thinkin Bout You” z „channel ORANGE” w obliczu swojego odpowiednika z „Blonde” wypada ledwie jak ckliwa wprawka, opanowana, wypolerowana ballada. „Ivy” natomiast utwierdzało nas w przekonaniu, że druga płyta Franka Oceana będzie płytą dużo bardziej niekontrolowaną, eklektyczną i nawet w jakiś sposób rozlecianą. Co było przedsięwzięciem ryzykownym i szybki powrót do recenzji z 2016 roku przypomina, że nie wszyscy i nie od razu mieliśmy świadomość, z czym właściwie mamy do czynienia. (Artur Kiela)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 77. Afro Kolektyw - Wiążę sobie krawat

77. Afro Kolektyw - Wiążę sobie krawat

Nie umiem na „Wiążę Sobie Krawat” spojrzeć jakkolwiek obiektywnie. No taki przyjemny kawałek z mocno nietypowym (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) tekstem. Ale hej, to był jeden z najważniejszych kawałków dla członków mojej licealnej ekipy! Dla Afro Kolektywu chyba też – szczególnie biorąc pod uwagę rodowód grupy. „Wiążę Sobie Krawat” to w końcu piosenka – ot tak po prostu – piosenka. W jej kontekście aż ciśnie się na usta słowo „zgrabna”. Oj, dużo bym dał by częściej trafiać na równie zgrabne kompozycje. I chociaż wszystkie tzw: „Piosenki po polsku” cechują się wysokim stopniem zgrabności, nie uświadczyłbym jej gdyby nie ów – zdecydowanie najzgrabniejszy - singiel. Myślę, że nie jestem w tym odosobniony. (Grzegorz Mirczak)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 76. Future Islands - Seasons (Waiting On You)

76. Future Islands - Seasons (Waiting On You)

Nie da się omówić utworu „Seasons (Waiting On You”) bez wspomnienia legendarnego występu u Davida Lettermana. W poprzedniej dekadzie był to chyba jeden z najbardziej udanych tego rodzaju momentów w muzyce pop, a już na pewno momentów nie dających się w żaden sposób zapomnieć. Głosy w stylu: okropny głos, okropny taniec, okropny refren były w zdecydowanej mniejszości. Prawda jest taka, że specyficzne zachowanie Samuela T. Herringa powinno być jedynie dodatkową atrakcją, a nie rzeczą najważniejszą. Sama piosenka bowiem niewątpliwie już na wielką popularność zasługiwała. Niby to tylko rock opierający się na klawiszowych brzmieniach, wykorzystujący szereg sprawdzonych patentów, niby to tylko kolejna opowieść o doświadczeniu gasnącej miłości, jednak wszystko dobrane w taki sposób, że piosenki z głowy wyrzucić się już nie dało, a emocjami jakie tu dolatują do uszu można by obdzielić dziesiątki innych utworów. (Michał Stępniak)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 75. Mitski - Nobody

75. Mitski - Nobody

„Be The Cowboy” było zasłużenie docenione przez całe rzesze krytyków (płyta roku na Pitchforku) i przez publiczność. Mitski wyrosła w ten sposób na jeden z istotniejszych głosów kobiecego rocka. Choć tak naprawdę daleko jej do rockowych, feministycznych ikon. Dużo się tu mieści skrajności. Niby pojawiają się u Japonki elementy college rocka czy grunge'u, ale ten wokal to raczej do sophisti popu by bardziej pasował. Omawiany utwór to zaś przykład totalnego odejścia od tych klimatów. Niektóre rozwiązania aranżacyjne z „Nobody” to zahaczają już nawet o muzykę lounge. To bardzo wypieszczony utwór stworzony wprost do słuchania na kanapie, z winyla, z porządnych kolumn za 10k. Mimo to jest zawarty w piosence też jakiś uwierający element, który ładuje niebezpiecznie blisko Generacji X. To pewnie ten niepokojący tekst, z obsesyjnie powtarzanym "Nobody", to pewna desperacja połączona ze zmęczeniem, wyczuwalna w głosie Mitski. To wszystko sprawia, że pojawia się ambiwalencja w odbiorze. Nawet gdy w końcówce rozgrywa się już luźna, zapraszająca na parkiet muzyczka, to jakby wciąż te Nobody, Nobody, Nobody… Raczej trzymało nas przy ścianie. I wtedy człowiek zaczyna rozumieć co to katharsis. (Michał Weicher)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 74. Deerhunter - Desire Lines

74. Deerhunter - Desire Lines

„Halcyon Digest” to być może ostatni album indie, na który czekał cały świat. Deerhunter jako zespół z kolei był ostatnią nadzieją na to, że gatunek nie zejdzie całkiem do podziemia. Pomimo że nikt po premierze na kontynuatora „Microcastle / Weird Era Continued” specjalnie nie narzekał, Pitchforki przyznawały kolejne Best New Muzyki a komercyjnie zespół przeszedł do kanonu to najgorsze obawy niestety troszeczkę się spełniły. Indie w mijającej dekadzie wytrąciło trochę nieszablonowości i odeszło od swojej rewolucyjności lat zerowych. „Desire Lines” to jeden z tych numerów, które jeszcze raz umiały nas zaskoczyć, przełamać całą tę konwencję piosenki o przemijającej młodzieńczej ekscytacji jedną z najlepszych instrumentalnie końcówek w historii gatunku. Co najważniejsze jako numer posiada jedną najważniejszą cechę: poza przełamywaniem schematów i eksperymentalnym dobijaniem do 7 minut to przede wszystkim cholernie chwytliwa i melodyjna piosenka. (Mateusz Mika)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 73. Nick Cave & The Bad Seeds - We No Who U R

73. Nick Cave & The Bad Seeds - We No Who U R

„We No Who U R”, czyli utwór alegoria. Nick Cave nie jest jednym z tych, którzy piszą I love you, you love me and that’s pretty much it. Mam wrażenie, że to jest jego zabawa z twórczością, rzuca w eter bardzo poetyckie wersy, żeby potem usłyszeć różne interpretacje. Jeśli chodzi o ten utwór, najpiękniejsza (ale i najsmutniejsza) wydaje się teza, że drzewa symbolizują populację ludzką. W gruncie rzeczy jesteśmy do siebie podobni, nie mamy czasu, nierzadko stajemy się częścią masy. Myślę, że „We No Who U R” to bardzo ogólna interpretacja bycia człowiekiem. Ale oczywiście mogę się mylić.

Wyjątkowa jest prostota, a wręcz oszczędność środków składających się na utwór. Buduje go tylko prosta melodia składająca się z kilku akordów i 9 wersów, które się powtarzają. Podobno ci, którzy potrafią poruszyć, zrobią to nawet za pomocą jednego słowa. Taki minimalizm jest piękny, bo otwiera drzwi do wielu interpretacji oraz emocji. Lou Reed powiedział kiedyś, że jeśli coś składa się z więcej niż 3 akordów, to jazz, czyli coś skomplikowanego. Aktualnie właśnie to co skromne jest dobre. Wydaje mi się, że istnieje wręcz moda na minimalizm. To wszystko ma miejsce w świecie konsumpcjonizmu oraz mediów masowych, do którego najprawdopodobniej Cave odnosi się na koniec utworu. Internet wie o nas wszystko, informacji i nas samych jest za dużo, przez co nikt nie słyszy tego co ważne, nikt nie słyszy śpiewu ptaków.

I to wszystko w 9 wersach. (Oliwia Jaroń)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 72. The Hotelier - Your Deep Rest

72. The Hotelier - Your Deep Rest

Radzenie sobie ze świadomością problemów psychicznych bliskiej osoby jest rozdzierające, trudne i niewdzięczne. Towarzyszą mu wszechogarniające poczucie bezsilności wobec czyjejś udręki, ciągnące się, zbyt często nieudane próby zrozumienia, złapania choć garści sensu i ból; a potem zawstydzona, winna świadomość, że ten ból jest niczym, wobec buchającego piekła, zajmującego umysł tej osoby powoli, z przerażającą skutecznością. The Hotelier nagrali jedną z lepszych emo piosenek ostatnich lat; piosenkę, która wspomniane wcześniej motywy, uczucia żałoby, winy i złości oddaje z taką skutecznością, że nawet nie wiemy, kiedy łzy zaczęły ściekać nam na policzki.

Bo co innego, jak rozpłakać się, można zrobić, gdy przy akompaniamencie głośnych, katartycznych gitar, rozedrganym od wściekłości i mrożącej rozpaczy głosem Christian Holden śpiewa: I called in sick from your funeral/The sight of your family made me feel responsible. Zwłaszcza kiedy dotrze do nas, że ten utwór, nie tylko brzmi wzruszająco i pięknie, ale też podkreśla to, w jak ogromnym stopniu, w ciągu minionej dekady znaleźliśmy się w dołku pod względem ilości osób cierpiących psychicznie. „Your Deep Rest” desperacko próbuje wskazać na silne, polityczne podłoże depresji i na to, jak bardzo nie umiemy sobie z nią poradzić (They diagnosed you born that way/They say it runs in your family/A conscious erasure of working class background, where despair trickles down). Holden przemawia tu w duchu Marka Fishera, który w 2009 wyraźnie pisał: the task of repoliticizing mental illness is an urgent one. W ubiegłym dziesięcioleciu nie udało nam się tego zadania wykonać, a The Hotelier należy wielce cenić za to, że nam o tym przypominają, bo może pływać umiemy, ale tonąć już niekoniecznie. (Jakub Małaszuk)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 71. Nilüfer Yanya - In Your Head

71. Nilüfer Yanya - In Your Head

To nie była dobra dekada dla Wielkiej Brytanii. W ramach tzw. polityki zaciskania pasa, pod pretekstem przeciwdziałania skutkom krachu bankowego z 2008 roku, przycięto świadczenia socjalne, zubożono instytucje publiczne i zderegulowano rynek pracy, doprowadzając setki tysięcy osób na skraj nędzy, a obrazu rozpaczy dopełnił Brexit. Londyn na pierwszy rzut oka tego wszystkiego szczególnie nie odczuł – przez City przepływa jeszcze więcej pieniędzy niż wcześniej, na horyzoncie wyrastają kolejne drapacze chmur. Tyle że w międzyczasie wydarzył się Grenfell (skutek prywatyzacji służby publicznej, deregulacji przepisów budowlanych), w co lepszych dzielnicach rozpanoszyli się nowi Ruscy i szejkowie, a zwykli ludzie wynoszą się z miasta w związku z rosnącymi kosztami życia.

To nie są dobre warunki dla ludzi kultury w ogóle i muzyków w szczególe. Starbucks to nie CBGB’s, dziewięćdziesiąte piąte piętro The Shard nie posłuży za tanią salę prób, a z synów i córek prezesów Deutsche Banku raczej nigdy nie będą znakomici artyści (choć taka Clairo mogłaby się nie zgodzić). Na szczęście, jak widać, ostały się jeszcze w Londynie brzydkie osiedla (post-)socjalne, gdzie żyją zwykli ludzie i gdzie trwa kulturowy ferment. Nilüfer Yanya mogła by być poster girl tej ginącej kultury. Córka irlandzkiej Barbadoski i Turka, wspomagana przez pochodzącą z Surinamu Jazzi Bobbi, grająca muzykę, która czerpie ze wszystkiego (Pixies, King Krule, Fabiana Palladino, Kelis), a przy tym do bólu londyńska. Jest jednocześnie wkurwiona i krucha, pewna siebie i stłamszona. Jest człowiekiem bez przyszłości – jak całe jej pokolenie i tym bardziej następne – więc tworzy sobie świat zastępczy. Pełen lęku i paranoi, ale jednak jej i wciąż lepszy niż prawdziwy Londyn. (Łukasz Błaszczyk)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 70. LCD Soundsystem - I Can Change

70. LCD Soundsystem - I Can Change

Nie pamiętam dokładnie dlaczego, ale w jakiś sposób „I Can Change” stało się jednym z ważnych utworów w moim życiu. Traktuję go jak muzyczny uścisk, krótką chwilę nadziei, że kiedyś wszystko będzie cacy. W efekcie tupię nóżką, próbuję tańczyć, ale to wszystko w dziwnie nostalgicznej atmosferze i ze łzami w oczach. W końcu utwór traktuje o miłości, która jest bliska końca. Mimo wszystko wers Dance with me untill I feel alright zawsze wylewa miód na serce.

Pod względem muzycznym tak naprawdę niewiele się dzieje i może właśnie to powoduje, że utwór hipnotyzuje. Właściwie składa się z kilku prostych elementów melodii, które pojawiają się i znikają, i tak w kółko. Najwięcej dzieje się w refrenie. Całość wydaje się bardzo symetryczna, bo również zwrotki oraz refreny, chociaż się zmieniają, są do siebie podobne brzmieniowo.

„I Can Change” nawiązuje do brzmień z lat 80. i myślę, że nie powstydziliby się go nawet Pet Shop Boys, chociaż oni dodaliby do tego utworu chyba nieco więcej dramatyzmu instrumentalnego. Nie ma oczywiście takiej potrzeby, bo James Murphy zadbał o to, żeby było smutno przez całe 5 minut i 52 sekundy, przedstawiając miłość, która nie jest do końca szczera, równa oraz zdrowa.

Refren I can change, I can change, I can change to obsesyjna próba ratowania relacji. Wyszła z tego w sumie całkiem ironiczna sytuacja, bo chociaż podmiot liryczny pragnie zmiany, utwór trzyma się wciąż swojego schematu. (Oliwia Jaroń)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 69. Tame Impala – The Less I Know The Better

69. Tame Impala – The Less I Know The Better

Sukces utworu „The Less I Know The Better”, poza oczywistym, odmienianym przez wszystkie przypadki ojcem, tym z długim włosem, ma także dwie matki. Pierwsza i najważniejsza z nich to nieprzyzwoicie chwytliwy basowy riff, który większość z nas zaśpiewałaby wyrwana ze spaceru po schodach podczas pierwszej fazy zasypiania. Tak naprawdę wykonany on został na gitarze, ale przy użyciu oktawera. To właśnie ten motyw buduje cały groove piosenki, wkręcając w nią umysł słuchacza coraz bardziej. Drugą matką sukcesu czwartego singla z „Currents” jest świetny, psychodeliczno-erotyczny teledysk, który już stał się klasyczkiem, a w dłuższej perspektywie na pewno także przejdzie do historii wideoklipów. Kolektyw reżyserski z Barcelony znany pod pseudonimem Canada postanowił opowiedzieć historię miłosnego trójkąta za pomocą ręcznie rysowanych animacji, sugestywnych widoczków przelewającej się farby w nasyconych kolorach oraz gry aktorskiej.

Ano właśnie, i tu pojawia się trzecia, dodatkowa matka, tym razem bardziej człowiecza: dwudziestojednoletnia wówczas hiszpańska aktorka o dziewczęcych rysach, Laia Manzanares, której obsadzenie w roli cheerleaderki pożądanej zarówno przez koszykarza (bezskutecznie), jak i goryla (ze skutkiem pozytywnym) okazało się strzałem w dziesiątkę. Co ciekawe, Kevin Parker przyznał w wywiadzie, że miał wątpliwości, czy dawać tę piosenkę na „Currents” ze względu na jej „w sumie głupawy” tekst i groove. Coś jest w tym, że „The Less I Know The Better” to tak naprawdę mocno naiwna historia, która jednak sprawdza się bardzo dobrze w połączeniu ze świeżym dla Tame Impali disco funkowym pop beatem, ale tradycyjnie, rzecz jasna, wykończonym synthowo. Zresztą nawet jakkolwiek prosta ta opowieść by nie była: kto z nas nie przegrał w miłosnych bataliach z jakąś… małpą? (Karolina Prusiel)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 68. Solange - Losing You

68. Solange - Losing You

Dekada lat dziesiątych zdecydowanie należała do młodszej z sióstr Knowles. A wszystko to zaczęło się od właśnie od „Losing You” – kawałka bezpretensjonalnie melancholijnego, a przy tym obezwładniająco chwytliwego. To z pewnością r’n’b, ale w wydaniu spółki Dev Hynes (Blood Orange) i Solange ów gatunek dostał rumieńców wcześniej niespotykanych. Sięgniecie w aranżacji po lata 80-te i pewną specyficzną hymniczność OMD, zmysłowość wczesnej Madonny, umiejętnie miksując to z sentymentalizmem synth popu takich artystów jak Junior Boys czy Hot Chip, dostarczyło powiew świeżego powietrza estetyce zmęczonej zdecydowanie zbyt długo trwającym flirtem z EDM-em. Z drugiej strony, Solange wybitnie pracująca głosem stawia solidny, mięsisty fundament r’n’b – nietrudno bowiem wyobrazić sobie „Losing You” na bardziej tradycyjnym bicie. A wszystko to tylko kontekstualny zarys do utworu który, jakby to banalnie nie brzmiało, się przeżywa. Wwiercający się bezlitośnie w głowę refren kulminuje dramatyzm pędzącej nad przepaść relacji, o której opowiada w pełen życia, a jednak gdzieś w głębi rozpaczliwy sposób Solange. Zastanawiam się czasem czy mamy jeszcze we współczesnej muzyce legendarne refreny i niezapomniane melodie, „Losing You” udowadnia, że owszem, mamy. (Patryk Weiss)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 67. Disclosure feat. AlunaGeorge - White Noise

67. Disclosure feat. AlunaGeorge - White Noise

W 2013 roku zarówno Disclosure, jak i AlunaGeorge byli rozpędzeni. Łączył ich Londyn, obracali się wokół podobnej stylistyki i w rezultacie można było spodziewać się, że wcześniej czy później dojdzie do współpracy. Okazało się, że wcześniej. Nie wiem, kto zasługuje tutaj na większe pochwały, więc uznajmy, że zarówno bracia Lawrence, jak i Aluna wywiązali się z zadania wzorowo. Wszystko w tym utworze jest na odpowiednim miejscu – melodia w zwrotce i w refrenie, wrzynający się do głowy klawiszowy motyw czy wokal, który w przeciwieństwie do innych dokonań AlunaGeorge wznosi się ponad przyjemną, aczkolwiek odrobinę męczącą, monotonię. Rok 2013 był w dużej mierze ich rokiem. To co działo się potem z oboma projektami jest jednak już osobną i raczej smutną kwestią. (Michał Stępniak)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 66. FKA Twigs - Sad Day

66. FKA Twigs - Sad Day

„Magdalene” z pewnością nie była zestawem klasycznie ładnych piosenek, które odkrywają swoje piękno za pierwszym razem. Pełne deformacji niczym sama FKA na okładce ukrywały swój potencjał za serią glitchy, deconstructed club’owych eksperymentów i perwersyjną dziwnością. Nie mam nic przeciwko takiemu przepychowi i nadmiarowi bodźców, ale „Sad Day” wydaje się wręcz niebiańskim momentem wytchnienia, wpuszczeniem świeżego powietrza do dusznego (albumu) pokoju pełnego tych samych dni z pierwszych linijek tekstu. Przypominają najwspanialsze piosenki z „Homogenic”, gdzie Björk szukała piękna wśród zdehumanizowanej rzeczywistości. To kolejne potwierdzenie nietypowej i niepokojącej intymności i seksualności FKA Twigs, która swoją dziwnością towarzyszy nam od teledysków „Two Weeks” i „Cellophane”, gdzie w pięknie i przepychu ekranowym dzieje się coś odrealnionego i przerażającego. Gdy na samym końcu dowiadujemy się dodatkowo, że kawałek wyprodukował sam Skrillex to mamy absolutną pewność, że nasz dualizm poznawczy osiągnął już absolutne maksimum. (Mateusz Mika)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 65. Brodka - W pięciu smakach

65. Brodka - W pięciu smakach

„W pięciu smakach” w trzech minutach wyjawia nam, dlaczego zawsze lubiliśmy Brodkę: ta dziewczyna umie odnaleźć się w różnych szufladkach szeroko pojętej muzyki rozrywkowej. Od nośnych hitów dla Zetki i RMFki przeszła do estetyki, która teraz może wydawać się już zauważalnie niemodna - psychodelicznego folk popu/pop folku - ale wówczas na fali popularności „Merriweather Post Pavilion” i „Veckatimest” była trzymaniem ręki na pulsie. Pierwszy singiel z „Grandy” wprawdzie nie odsłaniał wszystkich oblicz artystki obecnych na tej płycie, ale z pewnością wnosił do mainstreamu tropy, które dotychczas nie były powszechne na radiowej rotacji. Tekstowa współpraca z Radkiem Łukasiewiczem i Budyniem również dodawała temu swoistej świeżości. Nawet jeśli po upływie tych dziesięciu lat można na tę zajawkę „Grandy” patrzeć wyłącznie jak na fajny kawałek z bardzo dobrej płyty, to nie da się ukryć, że wtedy, dekadę temu, wszyscy byliśmy ciekawi, dokąd muzycznie podąży Brodka, postrzegana wówczas wyłącznie przez pryzmat wygrania Idola. I to właśnie „W pięciu smakach” pokazało nam wszystkim, że jasne, „Miałeś być”, „Ten” czy „Dziewczyna mojego chłopaka” to spoko singielki, ale nowa płyta Moniki B. będzie utrzymana w zgoła innym klimacie. A co się działo dalej, to już wszyscy wiemy. (Marcin Małecki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 64. Neon Indian - Polish Girl

64. Neon Indian - Polish Girl

W 2011 roku, kiedy to chillwave jawił się jeszcze jako jedyna słuszna ciepła retromania w muzyce niezależnej, trudno było nie polubić twórczości Toro y Moi, Washed Out czy Neon Indian (tak, nasza Polska Dziewczyna z 65. miejsca czerpała inspirację również z chillwave’u). Przymglone dźwięki, rozciągnięte melodie, miękkie syntezatorowe pady: to między innymi te elementy składały się na dźwiękową próbę oddania ciepła letnich wieczorów. Czuć to również w „Polish Girl”. Historia relacji, w której ciężko przebić się przez ścianę pytań zadawanych samemu sobie, została skontrowana skutecznym klawiszowym hookiem, który obecny w utworze od pierwszych sekund przejmuje kontrolę nad całym kawałkiem. Tę roztańczoną emocjonalną niepewność Neon Indian prezentuje w typowym dla początku minionej dekady indietronicznym anturażu, który jednocześnie jest na tyle przystępny, że nie odstrasza swoją formą osób, które nie znają „Psychic Charms”. Mimo upływu dziesięciu lat, ta przyjemna dźwiękowa nostalgia, która jawi się jako idealny soundtrack do palenia papierosów na balkonie, nadal sprawia, że niezależnie od tego, kiedy słucham „Polish Girl”, mam wrażenie, że trwa sierpniowe popołudnie, a ja niczym nie muszę się martwić. (Marcin Małecki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 63. Rae Sremmurd feat. Gucci Mane - Black Beatles

63. Rae Sremmurd feat. Gucci Mane - Black Beatles

Zawsze wolałem skrajny minimalizm trapowy „No Type”, ale to „Black Beatles” było gigantycznym hitem i też przez głosy redakcji znalazło się w naszej setce. Użycie nazwy „The Beatles” w tytule piosenki powinno być surowo karane, ale jakość tego kawałka sprawia, że można braciom Brown (nie zapominajmy też o gościnnych rapsach Gucciego) wybaczyć szarganie się na świętość. To utwór hedonistyczny, opowiadający o urokach stylu życia gwiazdy rocka (cóż, pominęli opis polskiego przystanku na trasie). Podobnie jak „Rockstar” Post Malone’a, ten podkład ma nieco duszną atmosferę oraz brzmienie z pogranicza alt rocka lat 90 ożenionego z trapem (mówię wam, że niedługo hip-hopowi producenci zaczną się inspirować Nine Inch Nails i grunge’em), a wszystko to dzięki pracy definiującemu stylistykę ostatniej dekadę Mike Will Made It. Piosenka mimo pozornie dość ciężkiej, narkotycznej warstwy muzycznej, jest niesamowicie zaraźliwa i dzięki tej hipnotycznej chwytliwości podbiła listę Billboardu na wiele tygodni, a u nas znalazła się na drugim miejscu w 2016 roku. W tamtym momencie panowie byli zasłużonymi królami trapu, niesionymi na fali „sremmurdmanii”. (Michał Weicher)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 62. Drake – Hold On, We’re Going Home

62. Drake – Hold On, We’re Going Home

Cause you’re a good girl and you know it, You act so different about me. Nie było chyba w popularnym r&b minionej dekady linijek, które wbijałyby się do głowy mocniej od zacytowanego właśnie fragmentu „Hold On, We’re Going Home”. Zacznijmy jednak od początku, bo zanim w ogóle padają one w utworze po raz pierwszy, doświadczamy choćby inicjalnego wejścia wokalu Drake’a, wpływającego na przestwór oceanu zwrotki z iście niebiańską gracją. Od tej chwili do końca mamy już właściwie czysty earworm. Graham wykorzystuje pozytywny vibe i dość klasyczną piosenkową strukturę do przemieniania swoich zakochanych deklaracji w popowe złoto. „Hold On” nie jest właściwie jakoś szczególnie wymagającą analizy kompozycją, a prostym i ultra-fajnym singlem, urzekającym ciepłą przebojowością. Punktem, w którym preferencje redaktorów Pitchforka (pierwsze miejsce na liście utworów 2013 roku) przecinają się z gustem widzów MTV i fanów muzyki z notowań Bilboardu, a dźwięki robią swoje niezależnie od wszystkiego. Cytując samego zainteresowanego: timeless writing, timeless melody. (Łukasz Zwoliński)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 61. A$AP Rocky - F**kin’ Problems

61. A$AP Rocky - F**kin’ Problems

Zanim to przeczytasz, posłuchaj Dissect (to podcast którego wstyd nie znać), sezon 2 (the one that got him famous), odcinek 9 („So Appalled” z „My Dark Beautiful Twisted Fantasy”). Nie chcesz słuchać? Wiedz więc, że ten grobowy posse cut jest (kolejnym w serii) tłem do rozważań nad ówczesną pozycją Kanye i świadectwem klimatu legendarnej już sesji nagraniowej - sprawne nawiązaniem do chlubnej tradycji gatunku staje się tutaj okazją dla „paczki znajomych” do wspólnego utyskiwania na blaski i cienie branży.

Jest więc w „So Appalled” szczera nawijka, atmosfera przyjaźni, choć nie bez cienia rywalizacji, fizyczna bliskość tytanów rapu przełomu mileniów i zaskakująca jedność celu wyraźnie odmiennych przecież charakterów, których ciężar gatunkowy wydaje się spowalniać i tak już oszczędny podkład. Jest też refren, acz bardziej puenta każdego z poszczególnych wejść - bez względu na życiowe nadmiary lub braki, ambicje czy pretensje - this shit is/ fucking ridiculous.

Będzie więc „So Appalled”, na potrzeby tej notki, moim punktem odniesienie dla użycia tego formatu przez raperów wtedy jeszcze młodego pokolenia.

Jest więc w „F**kin’ Problems” wierność przepisowi (4 głosy i wycofany podkład), obowiązkowa bragga (każdy o sobie intro skrobie) jako motyw przewodni. Jest flexing (A$AP próbujący się urwać z peletonu ASAP mob, Drake propsujący na raz swoje ego i id), gloating (Kendrick jako most improved raper dekady) i 2 Chainz, którego kariera wciąż pozostaje dla mnie zagadką. Jest to w końcu chyba ostatnie takie collabo, w którym udało się pogodzić pokusę poznania artystów z ambicjami cross-sell ich menedżerów, a zbieżność interesów nie przeczy faktycznej bliskości całej paczki. I pewnie więcej czasu spędzili na korporacyjnych negocjacjach i uzgadnianiu czasu do dyspozycji niż w studio, ale to wciąż petarda (ok boomer), wałek (but seriously?), sztos (sic!) czy jakkolwiek się teraz określa taki kawałek.

Będzie więc „F**kin’ Problems”, nie tylko na potrzeby tej notki, zasłużonym wpisem w kategorii posse cut, choć pozbawionym anegdoty tak dobrej jak „So Appalled”. (Maciej Lisiecki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 60. Blood Orange - Best To You

60. Blood Orange - Best To You

Szklanka jest w połowie pusta czy w połowie pełna?

Nie ma szklanki, a twoja wyciągnięta ręka jest dramatycznym gestem topiącego się człowieka, targanego falami zdarzeń i wydarzeń. Historii która pisze się sama. Bo przecież jednostka już dawno straciła wpływ na świat. Są tylko procesy, którym możemy się przeciwstawić lub którym możemy się poddać (pozdro Żiżek, aczkolwiek filmowe recenzje wychodzą ci lepiej niż kolejne książki).

Gdy więc przykładam szklankę do ust, ginę w dzikim ferworze emocji - czy cieszyć się z tego co mam, czy żałować tego czego akurat brak? A może nienawidzić narzucony mi styl życia i dzikie tempo starania się o jego zawartość? W każdej takiej chwili, dylemat „mieć czy być?” rozgrywa się we mnie na nowo.

Huragan myśli wyrzuca mnie na brzeg lądu, którego nie umiem nazwać ani opisać, bo za każdy razem wydaje mi się inny. Oczyma wyobraźni podnoszę zmęczony wzrok akurat gdy niepogoda mija, a cała sytuacja kończy się tak samo nagle, jak się zaczęła. Z tym że złowrogo przejmująca cisza ustępuje dźwiękom muzyki.

Do you really want to?

Pyta mnie Dev Hynes, a za mnie i dla mnie odpowiada tytułowym stwierdzeniem Empress Of. Ich wspólna obietnica, słodkie zapewnienie, że będzie dobrze, że to co przede mną przyniesie oczekiwane efekty, choć mam jakikolwiek wpływ na pomijalną wręcz liczbę zmiennych od których zależy wynik. Ale nie mogę nie uwierzyć w ten duet, w ten ich miks eterycznych wokaliz (Kate Bush w wersji streetwear) i egzaltowanych melodii (Arthur Russell + David Byrne = WNM). Ich wspólny - jeśli wierzyć doniesieniom, że dopiero śpiew pozwolił rozwinąć zestaw dźwiękowych szkiców do pełnoprawnej piosenki - utwór to moja mantra, by nie powiedzieć modlitwa (a nie jestem religijny - patrz „rozliczenie z wiarą” w recenzji ”El Perro del Mar”), którą nucę za każdym razem, gdy uciekam z siebie przed siebie niepomny na okoliczności.

Best to you?

Best to me, bo to mój utwór dekady, w której zwątpiłem w muzykę, by do niej wrócić z jeszcze większym entuzjazmem, ale już na innych warunkach. Nieprzekonanych do „Best To You” odsyłam po więcej do jej „Woman Is A Word” (kocham!) i do jego „Cupid Deluxe” (wielbię!) oraz „Negro Swan” (szanuję). (Maciej Lisiecki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 59. M.I.A. - Bad Girls

59. M.I.A. - Bad Girls

„Bad Girls” to jeden z kobiecych hymnów. Mówiąc z dużą dawką patosu – każda z nas ma ochotę z pierwszym dźwiękiem „zerwać kajdany patriarchatu i społecznych kanonów”. Utwór mówi konkretnie o sytuacji społecznej oraz wyzwoleniu kobiet w Arabii Saudyjskiej, gdzie nie mogły one prowadzić samochodu aż do 2018 roku. Przedstawione w teledysku zestawienie tradycji z nowoczesnością – pustynne tereny i tradycyjne arabskie stroje w kontraście z nowoczesnymi samochodami – naprawdę robi wrażenie. To skondensowany opis twórczości M.I.A. w sposób wizualny. Bardzo często sięga ona do tradycji, po tzw. „world music”, czyli brzmienia ludowe, którym towarzyszą rap, R’n’B, electro czy pop.

Chociaż piękno muzyki tkwi w indywidualności gatunków, ważny bywa też pewien uniwersalizm. Przy pierwszych momentach „Bad Girls” od razu czuć powiew energii, feminizmu, a nawet złości. Niczym bohaterka filmu, która po dramatycznej scenie postanawia zmienić swoje życie. Tego utworu nie da się słuchać cicho i spokojnie. Nie jest istotny punkt na mapie. Takie same odczucia będzie miała Japonka, Amerykanka czy Irakijka. To właśnie zapożyczenia z kultury arabskiej dodają „Bad Girls” takiego efektu, jakby można było przenosić góry, nawet bez znajomości kontekstu utworu.

Twórczość M.I.A. (właściwie: Mathangi Arulpragasam) zawsze jest bardzo świeża i intrygująca. Piękne jest to, że dzięki swoim korzeniom oraz mieszance stylistycznej, w której się porusza na polu muzycznym, jest rozpoznawalna i wierna swojej tożsamości. (Oliwia Jaroń)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 58. Ariana Grande - ghostin'

58. Ariana Grande - ghostin'

Cytując klasyka: szkoda strzępić ryja. W niektórych przypadkach gadanina jest zwyczajnie czcza, by nie powiedzieć – szkodliwa. Cokolwiek bowiem napiszę o utworze Ariany Grandy nie oddam wielkości mojego uwielbienia dla „ghostin’”. Bo cóż z tego, że to dla mnie wręcz definicyjny przykład minimalistycznego piękna w muzyce. Albo, że mgławicowe, miarowe uderzenia akordów w stałej, repetetywnej progresji przynoszą mi tyleż niezwykłą przyjemność estetyczną, co egzystencjalny niepokój, pochłaniając moje ja w zupełności, porywając mnie daleko z profanicznego świata. Z innej strony, to utwór przecież kompletnie nie-w-stylu Grande – pozbawiony charakterystycznego efekciarstwa czy produkcyjnego rozbuchania tudzież wyrafinowania. „ghostin’” jest tak proste jak tylko może być. Może brzmi ono trochę jak post-scriptum do ukochanego przeze mnie chillwave’u? A może nad produkcją duchową pieczę objął Kevin Shields? Taki strumień myśli mógłbym ciągnąć długo, tylko po co. Gdy mowa o rzeczach niepojętych, zbyt łatwo popaść w pretensję bądź walenie banałem. Więc zakończę jednym zdaniem: „ghostin’” mnie nawiedza, uwodzi, fascynuje i ciągle nie daje spokoju. (Patryk Weiss)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 57. LCD Soundsystem - Dance Yrself Clean

57. LCD Soundsystem - Dance Yrself Clean

James Murphy sięga do oczyszczających właściwości tańca, aby stworzyć dance-punkowy hymn ludzi zmęczonych, mających dość marazmu, otoczenia, pracy, problemów. Proponuje proste rozwiązanie - idź, wytańcz się do czysta - to Twoje przedstawienie. Siadając do tej notki, odpaliłem sobie wykonanie „Dance Yrself Clean” na żywo z Madison Square Garden, ponieważ energetyczność i żywy charakter tej piosenki, aż proszą się o wspomnienie o ludziach, ich cielesnych reakcjach. Początek - proste kongi, dwa akordy i fikuśna melodyjka. Atmosfera jest pełna oczekiwania, ale spokojna, ktoś gdzieś delikatnie się buja, muzycy prezentują raczej statyczne postawy, aż do słynnego tąpnięcia w trzeciej minucie. W utworze wybuchają syntezatory, atak przypuszcza perkusja, na scenie rozgorywa się szaleństwo, headbanging, tańce - to samo udziela się słuchaczom. Ten drop jest dla jednym z najbardziej satysfakcjonujących momentów w muzyce ostatniej dekady i chyba najlepiej podbudowaną eksplozją energii jaką znam. Widać w tym wielki talent songwriterski Jamesa, bo napięcie w tym 9-minutowym kawałku rozpisane jest perfekcyjnie. Nigdy nie zapomnę, jak zmieciony zostałem, gdy pierwszy raz usłyszałem tę piosenkę. Wszystkie instrumenty brzmią tak głęboko i esencjonalnie, zupełnie jakby czerpały siłę prosto z Murphy’ego, który stracił głos i korzystał ze sterydów, żeby nagrać tę piosenkę. Zdaje się, że warto było się poświęcić, ponieważ popisał się znakomitym występem, a jego podtrzymane przez kilkanaście sekund down cały czas robi na mnie wrażenie. (Jakub Małaszuk)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 56. AlunaGeorge - Attracting Flies

56. AlunaGeorge - Attracting Flies

AlunaGeorge to przede wszystkim pomost między mainstreamem a brytyjską alternatywą klubową. To z jednej strony r&b i pop a z drugiej strony trochę kontynuacja brytyjskich brzmień klubowych. To współpraca z nieco bardziej popularnym Disclosure przy „White Noise” przyniosła im sporo fanów, potem przyszedł omawiany singiel i w końcu bardzo ciepło przyjęty debiut. W naszym redakcyjnym głosowaniu rozważane były też inne single duetu: „Kaleidoscopic Love”, „Your Drums, Your Love”, „You Know You Like It”, co potwierdza jak AlunaGeorge zdominowała nasze odtwarzacze w 2013 roku. Właściwie niesinglowe utwory z tamtego krążka miałyby pewnie równe szanse – tak wypełniony hitami był to materiał. „Attracting Flies” okazało się jednak perłą w koronie. Myślę, że ten numer zwyczajnie podsumowuje najlepsze cechy duetu: kojące wokale Aluny i cała związana z tym zwiewność i zmysłowość alt r&b oraz twardy, klubowy podkład George’a (te surowe bębny!), który tak samo jak Jamie XX dla swojej grupy przekrada elementy brytyjskiej elektroniki. Idealne połączenie duszy i ciała. (Michał Weicher)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 55. Kendrick Lamar - Bitch Don't Kill My Vibe

55. Kendrick Lamar - Bitch Don't Kill My Vibe

To chyba właśnie tu zaczął się triumfalny pochód Kendricka Lamara. „Bitch Don't Kill My Vibe” i następne na płycie, jaskrawie przeciwstawiające się mu muzycznie „Backseat Freestyle” były jasno wypowiedzianym komunikatem: zobaczcie, potrafię wszystko. I o ile „Backseat Freestyle” jest dzikim, surowym manifestem na miarę „Fix Up, Look Sharp”, to „Bitch Don't Kill My Vibe” potrząsa przed nami swoimi potężnie doinwestowanymi samplami i pyszni się zachowawczością. Wszystko jest tu wieczorne, kabrioletowe i wykalkulowane na hymniczność: gitara, ostentacyjna niespieszność, skrzące się dodatki i damskie chórki. I tylko tekst może wywoływać dziś nieco pobłażliwy uśmiech. Kiedyś słyszeliśmy tu manifest niezależności jednostki, chęć realizowania się, wsłuchania się, skupienia na sobie i chillu. Dziś wiemy, że vibe źle się zestarzał, a w jego miejscu zakwitł snowflake. (Artur Kiela)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 54. Ariel Pink’s Haunted Graffiti - Round And Round

54. Ariel Pink’s Haunted Graffiti - Round And Round

Gdyby ktoś w środku nocy przystawił mi do głowy przysłowiową strzelbę i kazał wybrać najlepszą piosenkę Ariela Pinka, niechybnie dostałbym kulkę w łeb. Co tu poradzić, Rosenberg jest niekwestionowanym królem piosenkowania - tylko w ciągu przeszłej dekady spod jego ręki wyszło co najmniej kilkanaście dziesiątkowych kawałków. Jak z tej potężnej puli wybrać jeden w zabójczo krótkim czasie? Nie wiem. Gdyby jednak ktoś zamknął mnie w pokoju i obiecał nie wypuścić, dopóki nie dokonam wyboru, to zawęziłbym pulę do „Round And Round” i „White Freckles”, pogłowiłbym się długo i ostatecznie pewnie wykrzyczałbym drugi tytuł.

W screenagersowym podsumowaniu „White Freckles” nie było, bo to nie singiel, wybór okazał się więc oczywisty. Dziesięć pieprzonych lat, a „Round And Round” nie zestarzało się ani odrobinę i na tle przepastnej twórczości Pinka nadal świeci się równie mocno, co w 2010 roku. Znany z przeróżnych szaleństw i dźwiękowego ekscentryzmu Ariel porzucił na chwilę szaleństwo, pozwolił sobie na odrobinę ekscentryzmu i z brudnymi butami wkroczył w pop nowej dekady. Reszta to historia – można powiedzieć, że po tej wycieczce pop już nie był taki sam jak wcześniej (no, przynajmniej według redakcji Screenagers AD 2010, która przyznała „Round and Round” zasłużone pierwsze miejsce w podsumowaniu rocznym), ale to jak nic nie powiedzieć, bo mówimy o artyście, który z każdym kolejnym wydawnictwem pop psuł i składał na nowo. FENOMENALNY bassline, bombastyczność jak z nadmorskiego klubu disco, unoszący pod chmury refren, ale to wszystko tak odległe, że zapraszające raczej do wycieczki w nieznaną przeszłość, aniżeli w oczywistą przyszłość. Nie zapominajmy też, że to doskonała rzecz do zwyczajowego słuchania – tak chwytliwa i tak urocza, że ruszy do tańca nawet nieuleczalnie zgorzkniałych zgredów.

Ten singiel ma wszystko, co powinna zawierać piosenka genialna, period, teraz przestańcie to czytać i idźcie zapętlać. Arielowi się należy. Wam również. (Paweł Ćwikliński)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 53. Calvin Harris ft. Dua Lipa - One Kiss

53. Calvin Harris ft. Dua Lipa - One Kiss

Gdzieś za głęboką słodyczą głosu Duy Lipy, za tym house’ującym podkładem, klubowym pulsem położonym w prawie każdym takcie między trzecim, a czwartym uderzeniem stopy, kryje się jakaś melancholia, jakaś tęsknota. Tęsknota za bliskością, tęsknota za uczuciem, które nie pozwala zasnąć, wbrew ułożeniu wskazówek na tarczy zegara i księżycowej poświaty wkradającej się do pokoju przez okno. „One Kiss” budzi wspomnienia wszystkich zakochanych nocy, zarówno tych, gdzie zapalnikiem był ten jeden pocałunek, jak i tych, gdzie wystarczyło jedno zdanie i kraina czarów w Twoich oczach. Calvin i Dua grają na wyjątkowych emocjach i to wszystko w ramach tanecznego hitu, który na ten moment zagościł pewnie na milionach imprez. Mariaż energetycznej muzyki z nieco smutnym nastrojem to rzecz wspaniała, a ta piosenka to chyba najlepsze co Harris do tej pory zrobił. 'Cause I'm lost in the way you move, the way you feel. (Jakub Małaszuk)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 52. MGMT – Me and Michael

52. MGMT – Me and Michael

„Little Dark Age” to solidna singlowo płyta, z której do listy roku albo dekady dałoby się wybrać pewnie kilka innych piosenek, począwszy od kawałka tytułowego, przez „When You Die”, po na przykład „One Thing Left To Try”. Całkiem możliwe, że to właśnie „Me And Michael” błyszczy jednak wśród nich najjaśniej. Podobnie jak w przypadku części wyżej wymienionych, ale też równie udanego, zapowiadającego kolejną już płytę „In The Afternoon”, VanWyngarden i Goldwasser jakieś trzy czwarte sukcesu osiągają za sprawą głównego klawiszowego motywu, który ustawia utwór tak, że pomyślne dopisanie do niego reszty wydaje się dziecinnie proste. Świąteczna niemal, obsypana nowo-romantycznym lukrem melodia, wyciągnięta jakby z samego serca głębokich lat 80., nie jest tu przesadnie męczona i pojawia się raptem trzykrotnie, dzięki czemu za każdym razem witamy ją ochoczo, ani przez chwilę nie doświadczając poczucia przesytu. Refren, zwrotki, pozostałe melodie i wszelkie ozdobne whoa-oh robią naturalnie swoje, a prawie pięć minut nagrania nie szkodzi singlowemu potencjałowi, bo „przy zabawie czas szybko mija” i brzmi to wszystko przecież tak, jakby trwało naprawdę o połowę krócej. (Łukasz Zwoliński)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 51. Blood Orange - You’re Not Good Enough

51. Blood Orange - You’re Not Good Enough

„You’re Not Good Enough” to mój ulubiony utwór Prince’a, którego nie napisał Prince. Zwiewna funkująca partia gitary oraz historia o rozpadzie relacji ze względu na niewystarczającość w zupełności wystarczyłyby, aby poprowadzić zgrabną piosenkę, ale w tym przypadku Dev Hynes dorzucił jeszcze duszny groove sekcji rytmicznej oraz wokale swoją lekkością kontrujące ciężar poszczególnych linijek. Efektem jest wybitny singiel, który może wprawdzie wywołać swoim charakterem łzy na parkiecie, jednak naprawdę trudno się oprzeć temu, co dzieje się tutaj na przestrzeni czterech minut. Popowa przystępność spotyka wewnętrzny smutek, więc jest co wrzucać na plejlistę discosadness. (Marcin Małecki)

Posłuchaj >>

Screenagers.pl (1 lutego 2021)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także