El Perro del Mar
From The Valley To The Stars
[Memphis Industries; 3 marca 2008]
Nie jestem przesadnie religijny. Dekalog? Puszczali nam w liceum w ramach katechezy. Mocna rzecz. Sam w życiu kieruję się zasadą, którą zapożyczyłem od walijskiego reżysera Petera Greenawaya, „Szanuj zwierzęta i ludzi. Dokładnie w takiej kolejności”. Kościół? Nie bywam w klubach bez selekcji. No i ta kiepska muzyka, zawodzenie emerytek, tłumne sy-la-bi-zo-wa-nie tekstów, z którymi zupełnie nie szło się identyfikować. Modlitwa? Pacierza i wódki nie odmawiam.
Mam jednak zakodowany w świadomości pewien obraz z dzieciństwa, który towarzyszył mi przez wszystkie lata beztroskiego pacholęctwa. Obraz-ikonę przedstawiający wizerunek anioła przeprowadzającego struchlałą parkę, chłopca i dziewczynkę zagubionych w posępnej dziczy lasu przez niedbałej konstrukcji kładkę rzeczną. Do tego obrazu kierowałem wszystkie żarliwe paciorki i wszelakie prośby: o zdrowie dla najbliższych, długie życie dla babuni i dziadunia oraz pomyślność na kartkówce z biologii. I choć czasy naiwnego klękania przed wieczornym snem minęły bezpowrotnie, to myśl, że jest ktoś, kto jest świadkiem wszystkich moich szczęść i nieszczęść, towarzyszy mi zawsze i wszędzie, na zawsze wciąż czyni dalszą egzystencję trochę mniej przerażającą.
Jedno spojrzenie na okładkę drugiej studyjnej płyty Sarah Assbring, działającej pod pseudonimem El Perro del Mar („meaning the dog of the sea in Spanish”, jeżeli ufać Wikipedii) wystarczyło, by opisany powyżej obraz z dzieciństwa ponownie stanął mi przed oczyma. Nie kryję więc, że urocza Szwedka o nienachalnej aparycji Joni Mitchell zgarnęła już na początku dodatkowe punkty, które w końcowym rozrachunku okazały się bezcenne. Niestety quasi-religijny koncept „From The Valley To The Stars”, jakkolwiek momentami sugestywny, sprawia wrażenie co najmniej naciąganego, a uporczywe podbarwianie całości kościelnymi organami jest równie dyskusyjne.
Is everybody in? The ceremony is about to begin.
Od pierwszych dźwięków otwierającego album „Jubilee” nie ma jednak wątpliwości, że oto będziemy uczestniczyć w pewnym obrządku, że będzie poważnie i majestatycznie. Indeks drugi, oparty na przybrudzonej zagrywce fletu poprzecznego, dopełnia interludium, a psalmowy śpiew Sarah ustawia słuchacza pod kątem emocjonalnym. Jeżeli biegniesz, zwolnij. Jeżeli siedzisz, powstań. Następne w kolejności utwory wnoszą trochę światła i przestrzeni do póki co posępnego klimatu. Delikatnej zagrywce fletu w „You Can’t Steal A Gift” towarzyszy przyjemny, ewokujący klasyków rhythm and bluesa motyw pianina, a bujająca sekcja dęta w „How Did We Forget?” stanowi idealny kontrapunkt dla przejmującego dwugłosu Sarah i… Sarah. Krótki instrumentalny przerywnik, ukryty pod postacią „Inside the Golden Egg”, burzy dotychczasową konwencję, zmierzając w kierunku klimatycznego wieczoru w piano barze. Głęboki oddech. Jednak następujące tuż po, niesione partią smyków, eteryczne „To Give Love” przywraca poprzednie status quo, przygotowując grunt pod niemal modlitewny pean na cześć wierności samemu sobie i trwania przy własnym, prawdziwym „ja” (zakładając, że dobrze odczytałem intencje artystki) – ambientowy „Inner Island”. Modlitwy ciąg dalszy (organy!) słychać w „Do Not Despair”, w którym Szwedka błagalnym tonem nawiązuje do życia Jezusa i jego przesłania miłości. Jesus loves you and that makes you somebody's baby zdaje się brzmieć podprogowy przekaz skocznego, dziewczęcego doo-wop w „Somebody's Baby”. Wywołaną tym faktem ekstazę podtrzymuje ascetycznie krucha, minutowa miniaturka admirująca naturę (indeks 10). Radość przepełniająca serce Sarah znajduje ujście w kolejnym, nieco flegmatycznym, zwiastującym koniec obrzędu „Happiness Won Me Over”. You can't fight the feeling, can you?. Poddaj się więc magii, chwyć wyciągniętą do ciebie dłoń i razem wyjdźmy z cienia ku jasności gwiazd (marszowa zagrywka cymbałów w utworze tytułowym). W tym miejscu płyta powinna się skończyć, ale Sarah raczy jeszcze nasze uszy słoneczną kodą pożegnalną w „Into The Sunshine” (delikatna praca perskusji wsparta dźwiękami sitaru, no miodzio), budzącym skojarzenia z Joy Division („Atmosphere”) „Someday I’ll Understand” i na wpół akustycznym „Your Name Is Neverending”, w którym ostatecznie żegna się ze słuchaczem przejmującym wersem You are a memory / These days it’s all you are / I have a memory / Sometimes it’s all I've got.
Ofiara skończona. Idź i ciesz się życiem. Idź i nie grzesz więcej. Po drodze nabądź egzemplarz „Ballade De Melody Nelson” Serge’a Gainsbourga i kopię „Open Field” Taken by Trees, a jak starczy ci kieszonkowego to i debiutancki krążek El Perro del Mar sprzed dwóch lat, który pozostaje dziełem lepszym, przystępniejszym, bo skupionym na bardziej piosenkowej formie utworów. Nie mówię, że tegoroczna produkcja szwedzkiej singer-songwriterki zawiodła. Nic z tych rzeczy! Album trzyma poziom i podąża przemyślaną ścieżką, i gdyby nie kilka dłużyzn (cierpiętniczy środek płyty), instrumentalnych nadużyć można by się pokusić o wyższe noty, choć i ta przyznana jest w pełni zasłużona. Płyta rekomendowana lubującym się w szwedzkim popie, miłośnikom Tori Amos (patrz debiut, gdzie naleciałość jest oczywista) i chamber popu (kuriozalny termin) z przesłaniem oraz wszystkim szukającym prezentu dla zaprzyjaźnionego księdza.