Najlepsze albumy roku 2016

Miejsca 20-11

Obrazek pozycja 10. David Bowie – Blackstar

10. David Bowie – Blackstar

Trochę się powtórzę, ale uważam to za jeden z ważniejszych wątków niezbędnych do czytania Davida Bowiego – w ciągu ostatnich piętnastu lat Bowie zaliczył dwa powroty i jedno pożegnanie, które być może nie byłoby tak dotkliwe, gdyby nie to, co wydarzyło się w początkach internetu 2.0. Ten pierwszy, symboliczny powrót miał miejsce za sprawą młodych krytyków muzycznych, twórców blogosfery, didżejów-amatorów, internautów piszących na forach i zapalczywie scroblujących utwory na last.fm, dbających o zachowanie równowagi w statystykach pomiędzy odrobiną niemieckiego krauta, postpunku, eksperymentalnego hip-hopu spod znaku „Madvillainy“ i w końcu mainstreamowego popu, bo już nic na szczęście nie jest guilty pleasure (dziś wiemy, że jednak prawie na pewno jest nim inteligencki rap).

Heheszki na bok, bo ten antyrockistowski, burzący schematy i podgryzający przyzwyczajenia David Bowie okazał się wtedy idealnym patronem środowiska, które miało zmienić nie tylko kanon muzyczny, lecz również do spółki z branżą technologiczną wpłynąć na sposób konsumpcji prasy, teledysków i muzyki. Dlatego też drugi powrót Bowiego, z płytą „The Next Day“, nie był po prostu jakimś kolejnym powrotem muzycznego dziada i z tego też powodu śmierć artysty sparaliżowała fejsbukowe ściany znacznie bardziej dotkliwie niż inne smutne wydarzenia. O ile album „The Next Day“ eksplorował okres berlińskiej trylogii, tak uwielbiany przez wspomniane pokolenie, o tyle „Blackstar“ nieco bardziej przekrojowo czerpie z historii płyt Bowiego, ale swoim mrocznym, ciężkim i dusznym charakterem chyba najsilniej nawiązuje do „Outside“ – płyty, która najmocniej się zestarzała z punktu widzenia dzisiejszych gustów i tendencji.

I choć „Blackstar“ to album dobry, sporo można mu zarzucić, łącznie z obecnością takiego nieporozumienia jak piosenka „Girl Loves Me“. A jednak słucha się tej płyty z dozą namaszczenia oraz wyjątkowego smutku i chyba to są te chwile, gdy nawet najwięksi przeciwnicy oceniania muzyki przez kontekst muszą posypać głowę popiołem – dla Bowiego warto zrobić wyjątek. Dziś oczywiście trudno uciec od obcowania z tą płytą inaczej niż przez pryzmat śmierci artysty, ale być może za parę lat spostrzeżemy inne znaczenia „Blackstar“ – tak jak fani przez przypadek, gasząc światło czy trzymając winyla pod słońce, odkrywają na okładce czy w książeczce smaczki ukryte przez projektanta graficznego. I nawet jeśli kiedyś ten album okaże się muzyczną ramotką, to i tak zostanie z niego najważniejszy testament Bowiego – drążyć, zadawać pytania i odkrywać rzeczy na nowo. (Marta Słomka)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 09. Wacław Zimpel – Lines

09. Wacław Zimpel – Lines

Jest w tym albumie coś, co nie pozwala przejść obok niego obojętnie. Nawet przy sporych chęciach co do tego, by traktować kompozycje z „Lines” jako muzykę tła, rozbrzmiewającą gdzieś w oddali – ona i tak nas do siebie przyciągnie. Już pierwsze dźwięki otwierającego płytę „Alupa-Pappa” wprowadzają w trans i całkowicie pochłaniają uwagę słuchacza. Zimpel podchodzi tutaj trochę inaczej do budowy melodyki w stosunku do tego, do czego zdążył nas przyzwyczaić, grając w swoich licznych projektach. Utwory oparte są na tytułowych „liniach” – powtarzalnych warstwach dźwięku, zbudowanych za pomocą jedynie kilka instrumentów (organy, pianino, klarnet, khaen). Czasami linie te biegną równolegle do siebie, niemal hipnotyzując odbiorcę swoją powtarzalnością („Alupa-Pappa”) bądź harmonijnością („Breathing Etude”). W innym wypadku jednostajność ta zostaje przyprawiona niewielką porcją improwizacji, jak w utworze tytułowym. W tej prostocie tkwi niezwykłe piękno. Zimpel, odwołując się do klasyków minimalizmu, dodając swoje doświadczenia z poprzednich grup oraz okraszając to wszystko wschodnimi wpływami, stworzył album, który w pełni zasłużenie zdobył uznanie w oczach krytyków oraz słuchaczy. (Jędrzej Sołtysiak)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 08. Frank Ocean – Blonde

08. Frank Ocean – Blonde

Po tylu miesiącach obiecywania „Boys Don't Cry” i przekładania wydania tego krążka miałem już w zasadzie letni stosunek do wielce oczekiwanego następcy „Channel Orange”. Zwłaszcza że w przeciwieństwie do koleżanek i kolegów z redakcji nie podzielałem zachwytów nad tą płytą, nigdy nie rozumiałem jej fenomenu kulturowego. Gdy więc wreszcie ukazało się „Blonde”, raczej z miernym zainteresowaniem patrzyłem zarówno na dyskusję o tym, czy tytuł pisze się z „e”, czy bez, jak i na robiące sporo szumu bliźniacze „Endless”, które z kolei według niektórych miało być istotną częścią nowej era wideoalbumów. No ale posłuchałem wreszcie tego blondyna, bez oczekiwań, bez uprzedzeń i mimo bycia poza szumem medialnym kupiłem to w całości. Przede wszystkim spore zaskoczenie, bo tak intymnego, zrywającego z mainstreamowym popem i idącego w niezal terytoria materiału nic nie zapowiadało. No dobra, może nie śledziłem tak tych newsów o pracach nad krążkiem, bo (czytaj pierwsze zdanie). Ostatecznie te sześćdziesiąt minut jest tak bogato inkrustowane studyjnie, tak narracyjnie nieortodoksyjne, że pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że oto mamy do czynienia z hypnagogic-R&B. Ocean pływa [sic!] tu po mocno rozrzedzonych podkładach, w niektórych kawałkach melodie kierowane są chyba logiką snu („Self Control”, „Seigfried”). To nie jest album zrobiony dla sławy ani nawet dla piosenek – to próba stworzenia muzycznego strumienia świadomości, synteza poprzednich muzycznych prób dokonana w stanie nieważkości. I tak trwa ten kalejdoskop mini- i mikrohooków wyłaniających się z niebytu, przenikających się nawzajem, aż do „Futura Free” i kolażu home recordings w finale (How far is a lightyear?). To rzeczywiście była niezwykle osobista odyseja artysty, któremu przy okazji udało się wpisać w szerszy kontekst współczesnego popu, będącego na rozstaju dróg między ambicją a komercją. W sumie dobrze, że płyta się w końcu ukazała. (Michał Weicher)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 07. Nicolas Jaar – Sirens

07. Nicolas Jaar – Sirens

Syreny Jaara na pewno po pierwsze alarmują, są sarkastycznym, politycznym ostrzeżeniem tak dobrze wyrażonym tekstem do „History Lesson”: „Chapter one: We fucked up/Chapter two: We did it again, and again, and again, and again/Chapter three: We didn’t say sorry”. Po drugie poruszają – duchowo i fizycznie: to album, który przy całym swoim pesymistyczno-niepokojącym klimacie ma wiele fragmentów rewelacyjnych pod wzgledem tanecznym. Jaar zaprasza nas na apokaliptyczne disco choćby w „Three Sides Of Nazareth” brzmiącym jak błyskotliwy featuring Dave’a Gahana na postkraturockowych, intenstywnych numerach z „Kid A”, a w „No” pokazuje ludzką twarz alternatywnego reggae, kojarzącą się mocno z dokonaniami Helado Negro. Jeśli wcześniej nie przywiązaliście się do masztu lub nie zalepiliście uszu woskiem, zaczniecie tańczyć (choćby tylko wewnętrznie). Po trzecie, Syreny Jaara, jak na syreny przystało, przede wszystkim czarują, kuszą, wabią urzekającym pięknem. Podczas słuchania „Killing Time” opad szczęki notowałem kilkakrotnie: pod raz pierwszy w czwartej minucie i pięćdziesiątej sekundzie, gdy na wyściełany rozbudowanym, cudnym wprowadzeniem instrumentalny dywan Jaar wszedł z wokalem, wszedł na paluszkach, osiągając efekt nieprawdopodobnej delikatności. Potem ten dywan zaczyna wzlatywać, muzyczny krajobraz coraz bardziej się odrealnia, można zapomnieć o całym świecie, szczęśliwie w stronę rzeczywistości ściąga nas tekst. Początkowo dźwiękowe bogactwo sprawiło, że zupełnie nie zwróciłem na niego uwagi. Zaczyna się od parafrazy Dylanowskiego „All Along the Watchtower”, a kończy niebywale poetyckim, mocnym zdaniem, doskonale podsumowującym pozycję Nicolasa Jaara w naszym rankingu: „we are just waiting for the old folks to die / we are just waiting for the old thoughts to die / just killing time”. (Piotr Szwed)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 06. Jessy Lanza – Oh No

06. Jessy Lanza – Oh No

Jeśli ominęło was modne ostatnio na fejsbuku wycinanie zwierzątek z mozzarelli, to nie przejmujcie się, bo ja od razu proponuję wam alternatywną zabawę: wycinanie songwriterów z gąbki. Kogo wyciąć? Strzelam w George’a Harrisona, koniecznie z fryzurą o imieniu Arthur. Ale *czym* wyciąć sławnego Bitla? Przecież nie wytniesz ikonicznego Bitla nożem do bułek czy tępym stołowym z ząbkami do masła... absmak, despekt, szanujmy się, szanujmy legendy, ech. Albo też… i w tym momencie oczami wyobraźni widzę nadąsane miny czytelników i usta układające się w zdanie „weź skończ, pajacu, i napisz coś o „Oh No”, dobra?”. No dobra, słusznie, prawdę mówiąc to z tym całym wycinaniem to blefowałem. Ale z gąbką już nie. Jessy Lanza, piosenkarka nietuzinkowa, sama siebie porównała do muzykochłonnej „gąbki” w jednym z wywiadów i uwierzcie, że trafiła tym w sedno. Pomijając już fakt, że jednym z zespołów, którym zasłuchiwała się Lanza w trakcie sesji nagraniowej do „Oh No” był kultowy w pewnych kręgach synthpopowy Yellow Magic Orchestra, czyli pierwszy skład Ryuichiego Sakamoto, a którego pełna nazwa brzmi Human Audio Sponge Yellow Magic Orchestra, stąd pewnie geneza porównania, no więc pomijając już ten fakt, można metaforę chłonności zabrać w inne rejony – rejony muzycznej tożsamości i języka.

Jessy Lanza swym głosem i muzyką, Greenspan produkcją i pomysłami, porozumiewają się z słuchaczem językiem taneczności i mainstreamowego popu z czasów mojej i waszej młodości, gdy był tenże pop często bezwstydny i wyzywający w momentach swych wzlotów i upadków. Wokale Lanzy bywają słodkie, cukierkowe, zakrzyki „hey” i piskliwe „say you love me” niezwykle dziewczyńskie, co może kierować raczej w rejony estetyki PC Music niż estetyki popu lat dziewiećdziesiątych, może i tak – to jakby ten sam rejon. Ale jednak frazowanie Lanzy często jednoznacznie przywodzi typowe emocjonalne tricki piosenkarek z list przebojów, mowa o chwytach melodycznych, które zawsze chwytają (chwyty, jak to chwyty – chwytają). Fantomowa obecność Mariah Carey w „I Talk BB”, Britney Spears w „It Means I Love You”. I wiecie co? Brzmi to kapitalnie w połączeniu z produkcją Greenspana, bo dzięki chłodnej i oszczędnej, szkieletowej aranżacji większości piosenek znika gdzieś ta najntisowa dosłowność, która z pewnością zarżnęłaby wyjątkową aurę muzyki Jessy Lanzy. Greenspan operuje więc kolejnym wehikułem porozumienia z słuchaczami – kodem maszyn perkusyjnych, handclapów, nagich hi-hatów, footworkowych rytmów, syntezatorowych teł. Z kulminacyjnym momentem w środkowej części „It Means I Love You” – to rytmiczne przyśpieszenie nie ma sobie równych. Ogólnie robi się z tego *miks doskonały*, wycelowany prosto w gusta sympatyków świetnie skomponowanych piosenek z postmodernistycznym, heh, producenckim twistem. Skutkuje to jednym z najdoskonalszych albumów zeszłego roku (moim numerem 1), albumem bez słabych momentów.

Jedyne, co wzbudza mój niepokój, to… konsekwencja Lanzy i Greenspana. Debiutancki „Pull My Hair Back” był albumem nieco bardziej stonowanym niż „Oh No” – bił z niego chłód i dystans, a może zachowawczość debiutantki? – lecz mimo to oba wydawnictwa są jakby bliźniacze. Do tego stopnia, że z najmilszą chęcią zakupiłbym longplay „Oh No, You Pulled My Hair Back” i opowiadał ludziom, że to nierozerwalny cykl piosenkowy – nikt by nie zwątpił. Zmierzam jednak do innej kwestii: muzyka Lanzy i Greenspana w ciągu trzech lat nie zmieniła się wiele i oby nigdy nie pozostała „wiecznie taka sama”. Zyskała energii, ale nie straciła sygnaturowej, układankowej konstrukcji z kojącą pustką w tle. Choć może ta konsekwencja jest objawem wielkości? Lanza wchłonęła już niczym gąbka mainstreamowy pop, japoński synth, Cocteau Twins, eksperymenty, footwork i kto wie, co wchłonie jeszcze i jakie będą tego efekty. Właśnie dlatego tak przyjemnie jest myśleć o Lanzie jako o gąbce. (Michał Pudło)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 05. Junior Boys – Big Black Coat

05. Junior Boys – Big Black Coat

Umiejętne rozplanowanie kompozycji, dbałość o szczegóły z jednoczesnym zachowaniem umiaru, taneczny feeling, soulowe wokalizy – wszystkie te elementy zebrane w całość składają się na wyjątkowość „Big Black Coat”. To, co na swoim ostatnim albumie zaprezentowali Didemus i Greenspan, najprościej można byłoby określić mianem współczesnego post-postdisco z silnym elementem R&B, ale – nie oszukujmy się – byłoby to znacznym i znaczącym uproszczeniem, bo słychać tu także synthpop, techno z Detroit, acid house i wiele, wiele więcej. Niby jest to dokładnie takie Junior Boys, jakie dobrze znamy, ale mamy tutaj masę drobnych zabiegów i zmian obrazujących muzyczną przemianę duetu. Wokal na pierwszym planie, gitarowa końcówka płyty, wyczuwalna radość – czy ktoś spodziewał się, że tak będą brzmieć JB circa 2016?

Po pięciu latach oczekiwania otrzymaliśmy piąty album Junior Boysów, który w naszym podsumowaniu rocznym wylądował na piątym miejscu. Wszystko się zgadza, w końcu "Big Black Coat" jest albumem na piątkę z plusem. (Marcin Małecki)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 04. Kanye West – The Life Of Pablo

04. Kanye West – The Life Of Pablo

Jako Polacy mamy z Westem dużo więcej wspólnego, niż można by z początku przypuszczać. Według mnie Kanye na pewno dobrze odnalazłby się w polskiej kulturze, przepełnionej mesjanizmem, sprzecznościami, wyparciami. Wszystko za sprawą katolicyzmu, który jest obecny w życiu społecznym czasami bardziej, niż byśmy tego chcieli. Na najnowszym albumie Kanye nie przestaje błaznować, prowokować oraz budzić kontrowersji i oburzenia swoimi słowami, lecz też stara się przedstawić jako grzesznik, który walczy ze swoimi demonami o odkupienie własnej duszy. „The Life of Pablo” to w dużej mierze czerpiący z gospelu album, chociaż brak w nim spójności, która była obecna na jego poprzednich krążkach. Zamiast postawić na jednolitość, Kanye tworzy karkołomny, pełen erudycji kolaż, w którym każdy element wydaje się z innej parafii, niczym na Białym albumie. Pewnym novum jest zastosowanie przy pracy nad płytą popową metody dzieła otwartego. Trudno powiedzieć, czy ten pomysł wynika z chorego perfekcjonizmu artysty, czy też w skrytości Kanye lubi posłuchać Stockhausena, Cage’a i free jazzu (w sumie nie zdziwiłbym się nawet, gdyby tak się okazało).

Pisanie o megalomanii Westa jest już truizmem, warto jednak zauważyć, że raper odrobinę spuścił z tonu, tym razem stawiając siebie nie w roli Mesjasza, tylko Szawła z Tarsu, który stał się Pawłem Apostołem. Jeden z ojców-założycieli Kościoła prześladował chrześcijan, zanim przeżył nawrócenie uderzony boskim światłem – podobnie Kanye wyznaje swoją wiarę w „Ultralight Beam” (genialny featuring Chance’a The Rappera!). Tutaj światło jest motywem, który przynosi iluminacje, a nie otępia zmysły jak w „All Of The Lights”. Raper opisuje zmagania wewnętrzne między świętą duszą a nieczystym ciałem, z jakimi styka się na co dzień każdy katolik, który stara się żyć zgodnie z boskimi przykazaniami (już wcześniej ten wątek pojawił się w „Jesus Walks”: But most of all we at war with ourselves). West święty nie jest, ale wierzy w odpuszczenie grzechów i zmartwychwstanie – ta wiara wpuszcza promień nadziei w przepełniony melancholią i złością album. Dlatego też wydaje mi się, że Kanye zaprosił do współpracy przy kapitalnym „Waves” Chrisa Browna, który nie cieszy się najlepszą reputacją. W świetle ostatnich zdarzeń w życiu Westa niestety zdaje się, że demony biorą górę, a „Life Of Pablo” było jego wołaniem o pomoc. Podnoszą się głosy, że Kanye jest fałszywym prorokiem, lecz w obecnym położeniu jasne jest, że raper potrzebuje wsparcia bardziej niż kiedykolwiek. Pozostaje mieć nadzieję, że światło, które zobaczył, nie jest nadjeżdżającym pociągiem. (Krzysztof Krześnicki)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 03. Nick Cave & The Bad Seeds – Skeleton Tree

03. Nick Cave & The Bad Seeds – Skeleton Tree

2016 rok był wyjątkowo ponury, bo pogrzebano nie tylko wyjątkowo dużo wybitnych artystów, ale też amputowano ważną część Unii Europejskiej i chyba też zachodniej cywilizacji. Tylko we wszystkich tych przypadkach mówimy o utracie pewnych symboli kulturowej świadomości, o ludziach i instytucjach, które są dla nas raczej awatarami niż czymś namacalnym, z czym obcujemy na co dzień. Czymś zupełnie innym jest strata indywidualna, a w szczególności strata dziecka. To właśnie tutaj tkwi tabu współczesności, bo w czasach, gdy młodym ludziom wydaje się, że są nieśmiertelni, a długość życia znacząco się wydłuża, zetknięcie z przedwczesną śmiercią potomka jest szokiem szczególnego rodzaju. Ten necro rok był ważny w muzyce pod dwoma względami: Bowie nagrał album liminalny, o przechodzeniu na drugą stronę, o umieraniu artysty, który chce pozostawić po sobie ostatni performans. Medialna śmierć człowieka, który kiedyś uśmiercał na scenie swoje alter ego. Cave także stworzył krążek wyjątkowo intymny i bolesny, bo ukazujący umysł twórcy w stanie skrajnie traumatycznego okresu po śmierci syna. Oglądanie wideo do „I Need You” to obok projekcji „Lazarus” (kiedy było już wiadomo, do czego się ten teledysk odnosi) jedna z nielicznych chwil, gdy kolorowy Youtube zaczyna dziwnie uwierać. Nie ukrywajmy, że spora część nagrań artystów z różnych bajek: od Adele przez Timberlake'a, FKA Twigs aż do Stonesów, odnosi się do tematu rozstania i wszystkich tych smutnych chwil, gdy miłość lub cząstka „ja” umiera, ale co ma powiedzieć Cave? To, że on to nagrał, że był w stanie, to już jeden sukces, ale to, że potrafił przekuć osobistą tragedię na krążek wykraczający artystycznie poza TEMAT, poszerzający spektrum i nie grzęznący w jednostajnym lamencie w stylu „Tears In Heaven”, to już osiągnięcie wielkie.

Koledzy opisali już w recenzji „Skeleton Tree” minimalistyczne podejście do aranżacji (ten niesamowity Ellis grający natchniony motyw organowy na malutkim microkorgu we wspomnianym teledysku), które tym razem nie brało się z kameralnego instrumentarium jak przy „The Boatman's Call”, ale z postawienia na takie elementy jak cisza, drony, szum. Dzięki temu muzyka pozostawia dużo miejsca dla demonicznego głosu Cave’a, snującego się po złowieszczych, wyjałowionych, bijących chłodem przestrzeniach. Cave i Ellis kiedyś nagrali soundtrack do filmu „Droga” na podstawie postapoakilptycznej powieści McCarthy'ego, ale muzyka tam zawarta nie była wcale bardziej ponura niż takie „Magneto” albo „Anthrocene”. Mamy znów popis Nicka jako tekściarza, łączącego skrajnie różne inspiracje literackie, naukowe, społeczne i kulturowe. Znamy jego uwielbienie do narracyjnych piosenek, kiedyś bardziej knajpianych, potem quasi-biblijnych, teraz widmowych, entropicznych. Rysuje nam to ponury, zmęczony świat, emocje końca. Nowotestamentowy Cave zaczął już przy poprzednim albumie wchodzić w pewien schyłkowy okres, i nie mówię tu bynajmniej o jego schyłku twórczym. Teraz tkwi już w tym stanie na dobre. Dopiero końcówka płyty przynosi wytchnienie, przypomina o artyście, którym był przed dziesięciu i więcej laty. Wiedzieliśmy czego się spodziewać po takim krążku, nagrywanym w otchłani, ale i tak jesteśmy zaskoczeni, nie tyle klasą artystyczną, ale tym, w jak przerażająco prawdziwy sposób mówi do nas Cave. W czasach postinternetowych gatunków muzycznych, nowego rodzaju popkulturowego ekshibicjonizmu, ironicznego słuchania, gwałtownie przyspieszającej konsumpcji sztuki, a co za tym idzie, jej efemeryczności, Nick mówi nam o rzeczach ostatecznych w sposób nagi, obdarty ze śmieciowych warstw. Wielu pewnie będzie narzekać na zbyt wysokie miejsce na liście tego dziada, ale spójrzmy prawdzie w oczy – niewielu potrafi już dziś mówić o rzeczach uniwersalnych i ostatecznych. Niewielu próbuje, jeszcze mniej wychodzi z tego zwycięsko. (Michał Weicher)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 02. Danny Brown - Atrocity Exhibition

02. Danny Brown - Atrocity Exhibition

Po nieco bardziej konwencjonalnym albumie „Old“ Danny Brown znów ostro skręcił w kierunku eksperymentów. Raper z Detroit ewidentnie lubi drażnić słuchaczy – po pierwsze swoją specyficzną manierą, przy której skrzeki Lil Wayne’a brzmią niemal kojąco, po drugie – dość swobodnym podejściem do hiphopowych podkładów. Producent płyty Paul White nie dość, że postawił na sporo noise’u, to jeszcze miejscami w ogóle zrezygnował z bitu. Te pełne nieregularności podkłady tylko uwypuklają kreatywność Danny’ego Browna, który odnajduje się zarówno w klasycznej nawijce, jak i grime’owym wydaniu. Nie potyka się nawet najbardziej karkołomnych aranżacjach, rapując pod swój własny, ukuty w głowie bit – o dziwo nie tworzy to bałaganu, lecz konsekwentnie wpisuje się w narkomańską aurę twórczości Browna.

Chyba nie będzie to płyta ikoniczna, do której będzie się wracać po latach, ale to niewątpliwie album ważny, po raz kolejny poszerzający granice tego, co rozumiemy pod pojęciem hip-hopu. Mimo że już parę dobrych lat temu Kanye West i jego „Yeezus“ wprowadzili do głównego rapowego nurtu elementy noise’u i wszelkich przesterów, wciąż nieco zdumiewa fakt, że dziś o tak odważnych artystach jak Danny Brown myślimy raczej w kontekście mainstreamowych satelitów niż wygnańców z Death Grips. Zmiana dzieje się jednak na naszych oczach – dziś to nie twórca ma temperować swoje radykalne zapędy, lecz to słuchacz musi oswajać się z tym, co nieuchronne – najazdem barbarzyńców na mainstream. (Marta Słomka)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 01. Radiohead – A Moon Shaped Pool

01. Radiohead – A Moon Shaped Pool

Radiohead mają wyjątkowe wyczucie czasu, jeśli chodzi o wydawanie płyt przesiąkniętych zeitgeistem. I o ile w przypadku „OK Computer” czy „Kid A” narracja oscylowała wokół egzystencjalnych rozważań oraz milenijnego widma technologicznych zagrożeń, tak „A Moon Shaped Pool”, wypuszczone w roku niezwykle dla świata bolesnym, brzmi jak swoista symfonia końca. A brzmi donośnie, bo to album z marszu dołączający pod względem swojej jakości do bardzo zaciętej walki o trzeci stopień podium w dyskografii grupy, choć możliwe, że jednocześnie (oby nie) jest to jej ostatnie twórcze tchnienie.

Pozwalając sobie na odrobinę prywaty, czuję się trochę jak podczas pisania o naszym zwycięzcy sprzed trzech lat, czyli My Bloody Valentine. Raz, że otoczka jest tu dość podobna (intuicyjne porozumienie wielu wyrastających ze wspólnego rdzenia słuchaczy ponad stylistycznymi podziałami), dwa – longplay broni się sam na praktycznie każdej płaszczyźnie. „Burn The Witch” wywołuje przecież dreszcz na plecach precyzyjnie zgraną z animowanym wideoklipem kulminacją, depresyjne „Daydreaming” wzrusza do tego stopnia, że doczekało się nawet takich oto analiz, a puszczone nocą na słuchawkach „Decks Dark” czy „Ful Stop” sprawiają, że przy ich akompaniamencie łatwo stracić rachubę czasu. Swoich ostatecznych, dopieszczonych aranżacyjnie wersji doczekały się też wreszcie „Identikit” czy kultowe „True Love Waits” – ściskający za gardło, wycyzelowany produkcyjnie epilog, windujący śpiewanie o miłości do kosmicznego poziomu. Zwłaszcza uwzględniając kontekst tej płyty.

No właśnie. Yorke'owi zupełnie posypało się życie prywatne – rozstanie z Rachel Owen – co, paradoksalnie, pozwoliło mu jeszcze raz wspiąć się na wyżyny i wzbogacić kompozycje tym, czym tak imponował na kluczowych krążkach zespołu, a więc pełną zaangażowania artykulacją swojego smutku, lęków i bólu, zupełnie jakby zanurzenie się w dźwięku było dla niego substytutem wizyty u najlepszego psychoterapeuty. Tak, to właśnie ta obśmiana już chyba wszędzie kategoria autentyczności stanowi tu jeden z najważniejszych interpretacyjnych kluczy, bez którego nie przebijemy się przez żadne z 23 drzwi symbolizujących w teledysku do wspomnianego „Daydreaming” kolejne lata trwającej pół życia relacji z Owen. To zachwycające, jak emocjonalna wiwisekcja przygnębionego człowieka zamienia się tu w rozliczeniową, a przy tym tak uniwersalną wypowiedź artystyczną stanowiącą przy okazji gorzki komentarz zupełnie wymykającej się spod kontroli współczesności.

Jeśli dodamy do tego ewidentnie przeżywającego drugą młodość Jonny'ego Greenwooda i wynikające z jego ingerencji odważne wzbogacenie znajomego stylu Brytyjczyków w orkiestrowe naleciałości oraz kreatywną akcję promocyjną, która zaintrygowała nie tylko fanów, lecz i przeróżnych analityków marketingowych, przenosząc to, co robiło Autechre, do skali makro, głośno można powiedzieć, że oxfordczycy znów wyprowadzili w jakkolwiek rozumiany rynek potężny cios. „Jebaniutcy” – rzekłby zapewne z aprobatą w głosie Lawrence z „Westworld”.

Jasne, w 2016 roku pojawił się ogrom znakomitych wydawnictw, być może fragmentami bardziej poszukujących, niejednoznacznych, świeżych czy pogrywających sobie z konwencją na wszystkie możliwe sposoby. Tyle tylko, że o ile inni mogli, Radiohead musiało, a start w roli faworyta (ta mityczna, ciążąca niemiłosiernie żółta koszulka lidera) to już zupełnie inny ciężar gatunkowy. Nie mam wątpliwości, że gdyby tę płytę nagrano kilkanaście lat temu, dziś wspominalibyśmy ją jako jeden z najważniejszych krążków poprzedniej dekady. Bardzo dobrze, że tak się nie stało, bo przecież pojawiła się w idealnej dla siebie chwili – i forma, i treść trafiają tu w punkt, dostarczając jednocześnie przepięknej kompilacji bieżącej wrażliwości muzyków z niepodomykanymi wątkami oraz piosenkowymi szkicami z wcześniejszego okresu.

Koncert 28 czerwca w Gdyni, czyli okazja do powtórki z Poznania, odbędzie się niemal dokładnie w dwudziestolecie wydania „OK Computer” – no dobra, raptem dwanaście dni po terminie. To doskonała sposobność, by w dobie szumu informacyjnego donoszącego nam o śmierci kolejnych muzycznych, filmowych czy intelektualnych ikon dać sobie możliwość bezpośredniego kontaktu z istotną historycznie kapelą i połudzić się choć troszkę, że duże narracje wciąż mają się całkiem nieźle.

Czy jest dziś jakiś inny powszechnie znany zespół z globalnym wpływem i zasięgiem, który nie odcina kuponów od swoich dawnych osiągnięć i stale ewoluuje brzmieniowo? Odpowiadam: okoń! Mnie o takim nic nie wiadomo. Punktem odniesienia nawet dla najbardziej barwnych peryferii jest przecież ostatecznie centrum. A w tym tegorocznym, przy całym atakującym nas regularnie i nieogarnialnym już dla jednostki estetycznym relatywizmie, rozdrobnieniu gustów i intrygujących nisz, tkwi naprawdę ogromna wartość. Kurczę, naprawdę byłoby szkoda, gdyby miał to być ich łabędzi śpiew, nie? (Wojciech Michalski)

Recenzja albumu >>

Screenagers.pl (27 stycznia 2017)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: michał
[14 lutego 2017]
masakra. z całej listy kojarzę może pięć tytułów. starość nie radość.
Gość: mweicher
[13 lutego 2017]
brało udział więcej, choć to prawda, że w tym roku wyjątkowo mało. trzeba to naprawić
Gość: argo
[13 lutego 2017]
Tylko 5 osób brało udział w podsumowaniu? Wow! niezły zjazd.
Gość: mweicher
[12 lutego 2017]
teraz są
Gość: milosz
[8 lutego 2017]
Będą listy indywidualne?
Gość: szwed
[30 stycznia 2017]
Na pewno mamy świadomość, że podsumowanie opublikowaliśmy późno, ale wynikało to z zaangażowania w naprawdę spory projekt wcześniej - Pop Wszech Czasów. Jeśli zaś chodzi o to, że patrzymy na inne serwisy i od nich podbieramy nasze rozstrzygnięcia, to może coś takiego pisać tylko ktoś, kto odkrył Screenagers wczoraj i ograniczył się do przeczytania jednego artykułu. Wysokie noty dla zdecydowanej większości omawianych tu płyt, poza Lanzą i Jaarem, zostały przyznane i uzasadnione wiele miesięcy temu.
Gość: dory
[30 stycznia 2017]
Stinky

Masz jakieś uzasadnienie tych bzdur, o których piszesz czy po prostu mierzysz innych swoją miarą?
Gość: mweicher
[28 stycznia 2017]
uzasadnienie jest takie, że redaktorom łatwiej jest pisać partiami i zamiast przedłużać, dajemy najpierw te dalsze miejsca, gdzie opisy są krótsze, a potem resztę dokańczamy. poza tym to się nazywa budowanie dramaturgii :)
co do komentarza najnowszego, to zbierz grupę kilkunastu osób i zrób głosowanie, a potem stwórz listę niesamowicie oryginalnych i odkrywczych pozycji, które podobały się każdemu z osobna. powodzenia
Gość: Stinky
[28 stycznia 2017]
Czekacie az wszystkie Wasze ulubione serwisy z Zachodu opublikuja swoje podsumowania - a potem przepisujecie je, podpisujac jako wlasne. To sie nazywa polskie dziennikarstwo muzyczne w wykonaniu 20-30-latkow. Brawo!
Gość: voitus
[28 stycznia 2017]
po jakiego wała robicie przerwy między publikowaniem kolejnych "dziesiątek" zestawienia? Ma to jakieś ekonomiczne uzasadnienie?
Gość: argo
[27 stycznia 2017]
czy twórca musi "szanować fanów" żeby móc nagrywać dobre płyty?
Gość: miświeczorem
[27 stycznia 2017]
nie pojmuję hołubienia twórczości człowieka, który ma was fanów i nie ganów głęboko w ciemnościach. a do tego jeszcze hołubienie z czwartego miejsca. zastanawia mnie która ze stron zwariowała a która sprzedała. po prostu nie wiem. dobranoc

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także