Najlepsze płyty roku 2013

Miejsca 10–1

Obrazek pozycja 10. Disclosure – Settle

10. Disclosure – Settle

Gdy spoglądam na nasz redakcyjny ranking, dostrzegam w nim pewne zjawisko honorowania płyt naznaczonych jakąś skazą, bądź budzących kontrowersje. Płyt ciekawych, choć w jakimś sensie niekompletnych, do których nasi recenzenci odnoszą się z rezerwą i, jakby rozdarci, powściągają się z głoszeniem pełnego zachwytu, zasłaniając się woalką wiedzy o ich niedoskonałości. „Yeezus”, „no world”, to pierwsze przykłady z wierzchu, ale czemu wspominam o tym przy okazji „Settle”? Jaką skazą jest naznaczony ten zbiór parkietowych wymiataczy, ta seksowna elektronika, w której efekty nakładane na perkusjonalia nadają im taki połysk, że można się w nich przeglądać? No właśnie, praktycznie każdy z kawałków debiutu rodzeństwa z Surrey brzmi jak żywcem wyjęty z eteru house’owej stacji radiowej w czasie prime time’u. W prawie każdym tracku słyszymy uszami wyobraźni szlachetny bas prezentera: „A TERAZ PRZED PAŃSTWEM DISCLOSURE, JEDZIEMY!”. No tak, to broń obosieczna, przecież rozbuchanie potrafi męczyć. Dodatkowo, na papierze „Settle” nie wygląda imponująco – jakaś restytucja brzmień modnych dekadę temu, brytyjska garażówka, co drugi utwór z gościnnym wokalem. Zbyt zachowawcze, by porównywać z innymi bezczelnymi karierami klubowych wyspiarzy pokroju Blawana, a dla niektórych zbyt klubowe jak na pop. A jednak jest. Nasze miejsce dziesiąte. Tak głosowaliśmy.

Gdzie zatem tkwi fenomen? Myślę, że „Settle” nie da się pojąć holistycznie. Całościowa perspektywa nie obroni tej płyty, w końcu zbyt częste jej katowanie może grozić przedawkowaniem. To po prostu orbita, wokół której obracają się potencjalne single. I nie chodzi tylko o znajdujące się tam highlighty, które w przeciągu półtora roku zdominowały światowe parkiety. Prawda jest taka, że debiut owego duetu mógłby w całości zastąpić DJ’a na stanowisku, bo buja od pierwszego tracku aż do samego końca. Nieważne czy delikatnie zwalnia do krystalicznego downtempo w „Help Me Lose My Mind” z London Grammar, czy kontynuuje swoją wysublimowaną wiksę w „Stimulation”. No i goście. Stanowią fundament „Settle”, ale pytanie o to, kto, komu więcej zawdzięcza w kwestiach promocji, nie jest już dzisiaj takie oczywiste. Młodzi bracia w pewnym momencie uświadomili to sobie, a ich pewność siebie i powściągliwość podziałała na niektóre sławy jak płachta na byka (czytaj: niesnaski z Azealią Banks, z którą współpraca oczywiście nie doszła do skutku). O „Settle” pisze się, paradoksalnie, niełatwo. Ale cała atmosfera płyty przypomina mi pewną sytuację, która mogłaby pełnić rolę komentarza do tej pozycji, zamiast tego blurba. Kilka lat temu zdarzyło mi się pracować w sklepie muzycznym, gdzie podszedł do mnie jegomość w średnim wieku i zagaił: „macie może coś takiego pokręconego, żeby było trochę szybkie, trochę wolne, takie... fajne”. Bez cienia ironii – myślę, że on wiedziałby lepiej ode mnie, jak bezbłędnie podsumować dzieło Disclosure. (Rafał Krause)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 9. Matana Roberts – Coin Coin Chapter Two: Mississippi Moonchile

9. Matana Roberts – Coin Coin Chapter Two: Mississippi Moonchile

To dopiero drugi album w dorobku Amerykanki, a już można mówić o jej ugruntowanej, wysokiej pozycji w światku jazzowym. Po części z powodu wielkiej ambicji stworzenia sagi składającej się z dwunastu osobnych rozdziałów, ale przede wszystkim z racji niesamowitego sposobu, w jaki Matana Roberts realizuje swoją wizję. W drugiej części opowieści oczywiście kontynuuje wątki rodzinne, umieszczone w szerszym kontekście historyczno-społecznym Stanów Zjednoczonych, robi to jednak w sposób lekko odmienny niż na debiutanckim „Gens de Couleur Libres”. Widać to już po ilości muzyków zaangażowanych w projekt – kilkunastoosobowy big band został zredukowany do sekstetu. Natomiast wokalnie Matanę wspomaga swoim operowym głosem Jeremiah Abiah. Przyznam się szczerze, chwilę mi zajęło zanim się przekonałem do „Mississippi Moonchile”. Ten album nie jest ogromną gatunkową woltą w stosunku do poprzedniego. W dalszym ciągu są to tony free jazzu, jednak podane w odmienny sposób. „Gens de Couleur Libres” to była niczym niepohamowana ekspresja i huragan emocji, co miało też przełożenie na poszarpaną strukturę płyty. Zeszłoroczne wydawnictwo wydaje się bardziej stonowane i skupione, Matana nie wypluwa już z siebie gniewu i frustracji, więcej jest pokrzepienia i nadziei. Więcej jest także tajemnicy i świadomości niemożności przekazania doświadczeń, co obrazują słowa „there’s some things I just can’t tell you about, honey”. Historie opowiadane na „Mississippi Moonchile” nie ocierają się o ekshibicjonizm, nie znajdziemy tu także przeraźliwego krzyku, jak w „Pov Piti” na poprzednim albumie. Matana zdaje sobie sprawę z ułomności języka oraz ludzkiej pamięci (siema Proust), mimo to usilnie stara się tkać świadectwo dziejów swojej rodziny oraz całej społeczności afroamerykańskiej. Jeśli następne dziesięć albumów z sagi „Coin Coin” będzie na podobnym poziomie, będziemy mieli do czynienia z dziełem wybitnym i bezprecedensowym, nie tylko w historii muzyki popularnej. (Krzysztof Krześnicki)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 8. James Blake – Overgrown

8. James Blake – Overgrown

Porównywanie muzyki Jamesa Blake’a do twórczości Antony & The Johnsons nie jest dziś specjalnie popularnym zabiegiem. Może dlatego, że po 10 latach od premiery najsłynniejszego albumu Anthony’ego Hegarty’ego jego muzyka obrosła tysiącem krzywdzących skojarzeń. Hegarty jest dziś synonimem pretensjonalnej płaczliwości, emocji wciskanych słuchaczowi na siłę, mieszczuchów rozczulających się w pierwszym rzędzie festiwalu Malta. Ale cofnijmy się do 2004 roku, do ery nowej rockowej rewolucji i garażowych zgrzytów z jednej strony, z drugiej – pochodu muzyki tanecznej i dance-punku. I gdzieś pomiędzy zgiełkiem tych estetyk oddających ducha tamtych czasów, za fortepianem siedział sobie dziwaczny wrażliwiec, ni hermafrodyta, ni transseksualista, siedział niczym upadła diwa. Czy nie było to objawienie? James Blake jest dziś typem podobnego odmieńca, kroczącego własną drogą. Blake podobnie jak kiedyś Hegarty kazał słuchaczowi się zatrzymać i pobyć sam na sam ze swoją samotnością i cierpieniem. O ile z muzyki Anthony’ego Hegarty’ego przebija transcendencja i wiara w to, że jest coś poza światem materialnym, o tyle James Blake jest zakotwiczony tu i teraz, pozostawiony sam sobie. Na „Overgrown” Blake splata pomysły ze swoich postdubstepowych EP-ek i bardziej piosenkowego debiutu płytowego. Osią spajającą całość wciąż jest ponowoczesny elektroniczny soul, ale o bogactwie albumu decydują detale: paranoiczne fragmenty techno, mechaniczne r&b w duchu Aaliyah, futurystyczny house, rap słynnego RZA. To one wprowadzają do poruszającej muzyki Blake o wiecznym nienasyceniu i niemożliwej miłości nowe pierwiastki: paranoję dziejów, niepewność losów, natłok informacji, kryzys społeczny i ekonomiczny, samotność w tłumie. Piękny album o drugiej stronie medalu naszych YOLO czasów. (Marta Słomka)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 7. Fire! Orchestra – Exit!

7. Fire! Orchestra – Exit!

Tour de force Matsa Gustafssona. Powołanie orkiestry mogło się oczywiście okazać niepotrzebnym pompowaniem balonu, tym bardziej, że Fire! z powodzeniem uprawiali znacznie skromniejsze poletko muzyczne. Intensywności jak widać nigdy dosyć – wyszło jedno z najbardziej spektakularnych jazzowych przedsięwzięć XXI wieku. Niesamowite, jak przy takiej ilości instrumentów udało się poprowadzić te dwie kompozycje z lekkością, mistrzowsko ważąc wszystkie składowe, tkając monumentalne, ale wyraziste i detaliczne struktury, i z głową sięgać do tego ogromnego zaplecza energii, którą tak łatwo było puścić ze smyczy, tonąc w efekciarskiej prezentacji mocy.

Co znamienne, album przy całym swoim rozmachu jest całkiem przyjazny, szczególnie dla ludzi jazzem niespecjalnie zainteresowanych. Oczywiście jest to wydawnictwo na wskroś jazzowe, ale sama filozofia tego gatunku jest tu potraktowana wyjściowo, słucha się „Exit!” dla doznań ponadgatunkowych. Big-bandowość tak, ale jakże widowiskowa! Aż prosi się, żeby okrasić ten spektakl mocną oprawą wizualną, czym mógłby zająć się Werner Herzog. Zmasowane eksplozje pierwszej połowy otwierającej części to w istocie rażąca histeria, ale jak to wszystko jest za chwilę porządkowane kozackim, stopniowo obudowywanym basem. Albo kraut-rockowy nerw, który wyłania się z etnicznej lamentacji w drugiej kompozycji, ustępując w końcu miejsca postępującej frenezji wokalno-instrumentalnej, by za chwilę runąć w najbardziej porażający i oczyszczający chaos, jaki dane mi było słyszeć w minionym roku. Dwa lata temu tej poprzeczki dotknęli Swans. (Karol Paczkowski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 6. AlunaGeorge – Body Music

6. AlunaGeorge – Body Music

Tak, to był dobry rok dla brytyjskich duetów popowych, zwłaszcza tych debiutujących. Formuła doskonale sprawdzona, producent i wokalist(k)a, z tym, że w tym przypadku ta druga osoba wywołuje nieco kontrowersji, nie przez twerking czy inne ekscesy, jak to dzisiaj modne, ale z racji barwy głosu. Specyficzny, dziewczęcy wokal Aluny dla niektórych okazał się barierą nie do pokonania. Warto z tym powalczyć, bo nie warto, by ominęła was ich świetna muzyka komercyjna, brzmieniowo odwołująca się do typowo brytyjskich brzmień z początku wieku, 90-sowego r&b czy, o zgrozo, Radiohead. Gdzie jest najlepiej? W doskonałych singlach: wydanym już prawie dwa lata temu mocnym, dancefloorowym „You Know You Like It” czy nieco spokojniejszym, bardziej melodyjnym „Attracting Flies”. Pominąwszy oczywistości trudno nie skonstatować, że perełek jest tu cała masa – wysmakowany, funkujący „Kaleidoscope Love”, refleksyjno-ckliwy „Superstar”, chilloutowy wręcz opener, garage’owy „Lost & Found” czy mój osobisty faworyt, „Bad Idea”. Konstrukcyjnie wszystko jest tu świetne, klawisz w zwrotce, wokal w mostku, budzący skojarzenia z Kylie circa „Body Language”, absurdalność tekstu w refrenie (zresztą Aluna ma inklinacje do niecodziennego sposobu formułowania myśli, patrz choćby „Attracting Flies”). Nie zgodzę się do końca z Kubą co do nieprawdopodobnie równego poziomu materiału (ciut smuci końcówka + „Diver” na bisajdy), ale absolutnie nie będę polemizował z tezą, że „Body Music”, mimo niespecjalnego wyrafinowania formalnego tudzież braku wielkich artystycznych ambicji ma to coś, czego w dzisiejszym itunesowo-spotify’owo-youtube’owym singlowym świecie można oczekiwać od dobrego, nowoczesnego, gustownie wykonanego albumu w roku 2013. (Dariusz Hanusiak)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 5. Alameda 3 – Późne królestwo

5. Alameda 3 – Późne królestwo

Jak ugryźć ten album, skoro zespół ostentacyjnie formułuje swoje założenia powołując się na „Adumbratio Kabbalæ Christianæ”, a w wypowiedziach Kuba Ziołek nie ukrywa, że zainspirowała go śmierć bliskiej osoby? Wydaje mi się, że najprościej wyraził o co chodzi sam zainteresowany mówiąc w wywiadzie, że grając swoją muzykę czuje się jak siedzący w kącie żul, który przypomina o ciemnej stronie całego świata, jednocześnie chcąc wyrazić wszechobecny w nim kicz.

Szczególny jest zestaw symboli, którymi posługuje się jego grupa, zarówno na poziomie muzycznym, jak i tekstowym. Często ukryte pod warstwą dźwięków, służą wywoływaniu pewnych skojarzeń związanych z tęsknotą do przyrody (w opozycji do świata maszyn, na co naprowadza zsamplowana rozmowa w „Let Din we-let dajjan”) i mistyką. Ale nie jest to tylko poetycka pochwała idei slow-life. Cała symbolika ma za zadanie wykreować atmosferę tajemnicy, która wiąże się ze śmiercią. Biorąc na warsztat taki temat nie ma co go trywializować, Alameda 3 nawet celowo używa przesadzonych środków by uświadomić, jak mały i beznadziejny jest człowiek oraz jego cywilizacja wobec przemijania. Choć jednocześnie sama muzyka wydaje się komunikować to w sposób czytelny dla słuchaczy muzyki niezależnej. Album zaczyna się niepozornym ambientem, który wraz z okładką mógłby wywołać wrażenie kolejnego nudnego epigoństwa Tima Heckera. Gdy wyłączymy jednak wewnętrzną ironistkę ukaże się przed nami ogromna przestrzeń, powiedzmy, że właśnie bezkresnej wody. Z niej wyłania się motyw gitary akustycznej, dołącza się wyciszony głos Ziołka śpiewający ustęp z Ezry Pounda, progresywnie budowana jest coraz gęstsza i bardziej dynamiczna faktura. W tym utworze nie szczędzono patosu, w końcu nazywa się „Teraz widzę tylko rzekę” i prawdopodobnie jest swoistą grą słów z nazwą projektu Stara Rzeka. Muzycznie można by to łatwo zaszufladkować jako post rock, czyli bodajże najmniej modny gatunek dzisiejszego indie, jednak wgłębiając się w inne utwory łatwo znajdziemy całą gamę różnych estetyk. Na przykład początek „Tzimtzum” razi brutalnymi, krótkimi riffami, by później uciec w olśniewiającą ekwilibrystykę w stylu Sun City Girls, zabrzmieć doomowo czy nabrać szaleńczego (grindcorowego?) tempa.

Ale słuchanie tego albumu doszukując się muzycznych odniesień to czcze silenie się na erudycję – może służyć tylko udowodnieniu, jak wielu środków używa Alameda 3, by wyrazić niewyrażalne. Dlaczego niewyrażalne? W ostatnim utworze Ziołek wykrzykuje fragment wiersza Leah Goldberg – „Przez siedem dni i siedem nocy/Od śmierci mojej/Nie zawołałeś mnie imieniem”. Tego nie da się nazwać, na ten temat nie da się ironizować – i chyba o tym jest ta płyta. (Andżelika Kaczorowska)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 4. Oneohtrix Point Never – R Plus Seven

4. Oneohtrix Point Never – R Plus Seven

Efemeryczny gatunek vaporwave zniknie pewnie z muzycznej mapy równie szybko jak witch house, ale przynajmniej doczekał się przed nieuchronną śmiercią swojego niepodważalnego arcydzieła. Nie żeby Daniel Lopatin się w ogóle przejmował jakimiś recenzenckimi wymysłami, on po prostu realizował taką wizję muzyki od początku, a teraz trafił w tych poszukiwaniach idealnie w punkt.

Wcześniejsze albumy raczej eksplorowały tematy repetycyjne, upiorne ambientowe pochody i czkające samplowe ścinki. Tutaj Lopatin postawił na bardziej płynną formę, przez co całkowicie zatarły się różnice w materiale wyjściowym. A ten obejmuje zarówno muzykę do wind, ciepły new age, dostojne organy, typowe dla Eno wokalne synthy, jak i industrialne drony oraz piekielnie nośną i intensywną elektronikę (początek „Zebry” albo ten fragment „Still Life” na wysokości 3:11). Wszystko to jeszcze nigdy dotąd tak ciasno do siebie nie przylegało. Rajska idylla i ciemne koszmary jako wiecznie zespolone ze sobą dwie strony tej samej iluzji. To także zupełnie inna jakościowo rzecz niż chwalone dwa lata temu „Far Side Virtual” Jamesa Ferraro. Tam, gdzie Ferraro wrzucał korowód cyfrowych fragmencików, tam Lopatin topi ten cały luźny muzak i szybkie jingle w jedną zbitą masę, która prezentuje się ostatecznie jako nocna mara. To już nie jest recykling, to jest przekład tych wszystkich widm przeszłości, czasem brzydkich, czasem anachronicznych, innym razem kiczowatych, w krystalicznie czystą formę. Jakby stare techno-śmieci zanurzał w lśniącym bursztynie.

„R Plus Seven” to wybitnie klaustrofobiczny materiał. Wskazuje na to dosłownie wszystko. Począwszy od genialnej, minimalistycznej okładki, która jest kadrem z tego oto animowanego filmu, przez teledyski okrutnie obnażające wirtualną groteskę, jaką stało się nasze życie, odkąd zamieszkaliśmy w bebechach maszyn, aż po zamieszczone w książeczce teksty, których w nagraniach nie ma, ale które świetnie uzupełniają mroczną i surrealistyczną atmosferę albumu. Samo słuchanie „R Plus Seven” jest jak uczestniczenie w egzorcyzmach. Siedzimy w pustym pokoju, słuchamy muzyki, która mogłaby być muzyką tła, gdyby nie ten ciągły niepokój, ten totalnie deliryczny nastrój. To jak zanurzanie się we śnie, gdzie czekają na nas omamy hipnagogiczne. Już „Replica” pretendowała do takich wyżyn, ale dopiero tutaj udało się Amerykaninowi oddać technologiczne rozczłonkowanie rzeczywistości i czasu w tak plastyczny, organiczny wręcz sposób.

Na koniec jeszcze chciałem dodać, że wielkie płyty poznasz po tym, jak się kończą, a to niesłychanie majestatyczne wejście organów, które jest jak przebicie grubego kamiennego bloku przez oślepiające światło, to jeden z najlepszych końcowych akcentów, jaki słyszałem od dawna. (Michał Weicher)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 3. Julia Holter – Loud City Song

3. Julia Holter – Loud City Song

Niedziela wieczór. Górne światło trzeba palić już od szesnastej. Pralka wiruje, czuć zapach świeżego prania rozwieszonego na poręczach schodów i kaloryferach. Paruje żelazko. Matka prasuje sterty pogniecionych bluzek na skrzypiącej desce. Gdzieś na dole chodzi telewizor, ktoś ogląda ostatni sezon „Idola” czy pierwszy „Tańca z gwiazdami”. Siedzę w moim wilgotnym od prania pokoju, a zarazem w mgiełce z dufnie buchającego żelazka i oparach z kaloryferów. Głośno, acz leniwie gra wysłużona wieża, GoldStar z komunii. Dwie kasetowe kieszenie (wiecie co to znaczy: mania składanek), radio działa dziś z osobną anteną, laser od CD oczywiście dawno się wytarł. Słucham MiniMaxu albo kaset tAktu i Elbo z ustalonego przez tę audycję kanonu. Drobiazgowo budowana atmosfera ejtisowego artyzmu szczelnie wypełnia cały pokoik z obleśną wykładziną o niemożliwej do sprecyzowania barwie, a para z żelazka dzielnie zastępuje kanałowy dym ciemnych uliczek znany z adekwatnych chronologicznie wideoklipów. A tak, mam piętnaście lat i liczę majcę na jutro.

Takie nieznośnie nostalgiczne, niemal namacalne wspomnienia uruchamia u mnie „Loud City Song” i nic na to nie poradzę. To w końcu taki rzetelny, diabelnie nastrojowy, przesiąknięty aurą potencjalnej arcydzielności album z przekonującą postacią-Autorką na czytelnej pozycji centralnej. Przychodzą mi zatem do głowy automatyczne skojarzenia z jakimś Gabrielem, Kate Bush czy co bardziej uduchowionymi rzeczami z klasycznego katalogu 4AD. Wielka jest i elegancja Julii Holter. Niemiłosiernie długo odkładane wejście kroczących akordów „Maxim's I” to w ogóle chyba najbardziej dostojny fragment muzyki, jaki słyszałem w życiu. Wracając do rzeczywistości roku 2013, szpagaty Van Damme’a i Chucka Norrisa z takim podkładem tylko zyskałyby na epickości.

Zgodnie z tytułem, Holter poszła w urban (tematycznie, nie brzmieniowo, spoko), co zaowocowało jej najkonkretniejszym osiągnięciem dotąd, zupełnie już nie naszkicowanym od niechcenia, lecz jakże gęsto i skrzętnie odmalowanym. Za pomocą jednak w miarę jednorodnej palety barw. Zwróciła się więc w stronę jednostkowego kompozycyjnego pietyzmu, nic nie tracąc w temacie klimatu, którego prymatowi – jak sądzę – hołdowała dotychczas w pierwszej kolejności. Mało tego, to jednocześnie jej najwyrazistsze dokonanie również pod tym względem, co – jak wykazałem powyżej – udzielać się może słuchaczom na najżałośniejsze sposoby. Macie mnie. A niech tam. (Jędrzej Szymanowski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 2. Dorgas – Dorgas

2. Dorgas – Dorgas

Siedzę przed monitorem w t-shircie The Who i patrzę na chłopaka w t-shircie Iron Maiden z okładki „Dorgas”. Co my tu robimy?... Ni w ząb te rockowe odniesienia, tak przypuszczam, mimo że jednak w pewnym sensie trafiają w punkt. Otóż nie słucham już składu Pete’a Townshenda od wieków, dacie wiarę jak rozciąga się w naszej pamięci tkanka czasu?, a jednak mój kultowy t-shirt nadal zawiera w sobie wystarczającą dawkę fetyszu, by reanimować urok młodzieńczych doznań. Jakkolwiek trywialnie by to nie brzmiało, siła muzycznych retrospekcji odbija się w teraźniejszości mocniej, niżbyśmy tego chcieli. Na przykład wciąż zdarza mi się rozgrywać w wyobraźni całe zwariowane pasaże perkusji á la Keith Moon, być może dlatego odczuwam głęboki związek z Eduardo Verdeją z Dorgas, grającym na gitarze w stylu Johna Scofielda. Być może lata spędzone na słuchaniu Marvina Gaye’a i Motown pozwalają mi wzruszyć się w momencie, gdy w riffie poprzedzającym pierwszą zwrotkę „Hortencii” basista Cassius Augusto kradnie dla siebie spotlight (odbierając gitarzyście funkcję lead) z wyczuciem godnym Jamesa Jamersona. A potem Marvin jest samplowany, by rozpłynąć się w anielskiej harmonii kolejnej zwrotki (co ostatnio w tramwaju wprawiło mnie w stendhalowski atak rozczulenia). Jesteś tym, co jesz, mówi porzekadło. Skoro tak, to chyba dotarliśmy właśnie do mechanizmów napędowych retromanii, wszelkich revivali i tajemnicy trwałości muzycznych nurtów, prawda?

Prawdopodobnie nie trzeba nam kolejnych już opisów muzyki Do[h]rgesów. Paweł Sajewicz pisał swego czasu, że „gitarzysta [Eduardo Verdeja] jest jak Mark Knopfler jazzujący z Patem Methenym, [a] melodyka [Dorgas] ociera się o ulotne dysonanse”. Kuba Ambrożewski projektował na frazowanie instrumentów późne Dismemberment Plan, pojawiały się też odwołania do Prefab Sprout, cały sophisti-popowy anturaż czy fusion-jazzowy sznyt, Jędrzej Szymanowski natomiast wspomniał w recenzji albumu, że Dorgas „niezwykle zręcznie dostosowują do nośnej, popowej struktury efekt (…) zainteresowania nurtem żywego fusion i deep-house’owych akcentów”. Nie potrzeba nam kolejnych opisów, ponieważ słowa miękną przy ciepłej harmonii emanującej z garści perfekcyjnie skomponowanych piosenek zebranych na „Dorgas”.

Cóż pozostaje do dodania? Dorgas to jedno z najwspanialszych brazylijskich zjawisk, jakie przytrafiły się muzyce drugiej dekady XXI wieku – wieku obładowanego po brzegi retromaniactwem i odgrzewanymi patentami sprzed 30 lat. Zjawisko lśni, lecz skrywa się nadal w cieniu jak większość undergroundowej muzyki lub muzyki z kręgów nieanglojęzycznych (tudzież kręgów omijanych szerokim łukiem przez wiodące muzyczne media). Pod tekstem Pawła Sajewicza jeden z naszych komentatorów zacytował Wojciecha Orlińskiego wyrażającego przekonanie, że cudowną sprawą dla dziennikarza jest odkrycie faktu bądź fenomenu niegooglalnego. Lekcja dla wszystkich z nas: szukajmy, a znajdziemy. Jestem wdzięczny Pawłowi, że dzielnie szukał i brawurowo znalazł. Dzięki temu bez skrępowania i ironii nasza redakcja może pochwalić się swoim małym, lecz w gruncie rzeczy wielkim odkryciem, bo ocierającym się o spełnienie naczelnej dziennikarskiej powinności. Polecamy wam szczerze, gorąco, pasjami zasłuchani w tej dziwnej fuzji – jak określił ją Guerra: fuzji prostoty i skuteczności. Z domieszką rozczulającej elegancji.

Guerra, Verdeja, Freire, Augusto, Godoy, se você ler este: Seu sem precedente música nos faz sorrir em todo nosso rostos. Manter o bom trabalho. Saúdo! (Michał Pudło)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 1. My Bloody Valentine – mbv

1. My Bloody Valentine – mbv

Trzymając się absurdalnego youtube’owego nazewnictwa można powiedzieć, że „mbv” zmasakrowało dzisiejsze czasy. Czasy rozdrobnionych muzycznych narracji, sezonowych mikrogatunków, karykaturalnego indywidualizmu i naiwnej niezależności. O ile „Loveless” było jedną z płyt, które do takiego rozbuchania doprowadziły, o tyle głównej siły follow-upu trzeba się chyba dopatrywać w jego zjednoczeniowym potencjale, zachęcającym wielu z muzycznych adwersarzy do braterskiego uścisku. Jeśli zaś chodzi o samo brzmienie, broni się ono wybornie: nawet najpotężniejsze wojska z „Późnego królestwa” nie mają przecież szans z marvelowskim superbohaterem. Melancholijnie dryfujące przestery i anielskie wokalizy Shieldsa w „She Found Now” i „Who Sees You”, łagodne i awangardowe wcielenia Bilindy Butcher w „New You” i „In Another Way” czy drum’n’bassowe eksperymenty, nad którymi unosi się jeszcze mgiełka Neu! („Wonder 2”, „Nothing Is”) sytuują się gdzieś obok krwistych sporów dotyczących wyższości jednych wydawnictw nad innymi, dorabiając się swoistego meta-statusu już w roku premiery. Czy nowy-stary materiał, biorąc w nawias, że strukturalnie zdecydowanie bardziej zróżnicowany, dorównuje więc legendarnej poprzedniczce?

Katowicki koncert grupy wykazał tylko tyle, że nawet jeśli nie (na pewno nie?), to jakościowa różnica jest nieznaczna. Przekrojowo serwowane urywki dyskografii wypadały bowiem bardzo spójnie, ba, „Only Tomorrow” czy „New You” chwilami wręcz kradły show. Gdyby więc „mbv” rzeczywiście zostało wydane w latach dziewięćdziesiątych, narosłaby pewnie wokół niego podobna mitologia jak wokół „Loveless”… która to mitologia, zważywszy na obfitość nawarstwiających się wokół longplaya wątków około-muzycznych, już się przecież konstytuuje: od mających potencjał na ponadczasowość małych legend, z których jedną z fajniejszych – choć chyba nie dla rozzłoszczonego sytuacją lidera, jest ta związana z wykluczeniem „mbv” z grona kandydatów do Mercury Prize, po fanowskie, naciągane domysły, jakoby odwlekanie premiery miało służyć temu, by nastąpiła ona dokładnie sto lat po russolowskiej „Sztuce hałasów” (sic!). Chyba tylko „Yeezus” wywołał w tym roku podobny interpretacyjny galimatias, ale w przeciwieństwie do nowej płyty Westa, „mbv” lśni równie mocno także po odarciu ze wszystkich kontekstów. Piękno tkwi tu bowiem, jak banalnie by to nie brzmiało, w… samym dźwięku, czyli tam, gdzie tkwić powinno. Shields, Butcher, Googe i Ó Cíosóig ponownie dowiedli, że nic tak nie pobudza wyobraźni jak zakazany romans noise’u i melodyjności. Gdyby nie wrócili, założenie to przyszłoby pewnie realizować epigonom z Yuck czy Flyying Colours, a zamiast kosmicznych wojaży pozostałyby wędrówki po zakomarzonych lasach i łąkach pełnych krecich kopczyków.

Tak silny entuzjazm nie może się obejść bez proporcjonalnego mu ruchu oporu, i rzeczywiście, zaskakująco wielu krytyków muzycznych kwestionuje hurraoptymizm pokrewny mojemu. Sadzę jednak, że wraz z rozbieraniem tej płyty na części pierwsze w celu znalezienia jakichś nieścisłości, nie mówiąc już o postrzeganiu jej w kategoriach niegroźnej retro-ciekawostki, dochodzi do pewnego pomieszania porządków – od szkiełka i oka ważniejsza jest tu przecież intuicja, prywatne skojarzenia składające się na wspólne doświadczenie czegoś, czego w muzyce, mimo jej ogromnego bogactwa, tak rzadko możemy dziś razem doświadczać. (Wojciech Michalski)

Recenzja albumu >>

Screenagers.pl (9 stycznia 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Tononcy
[11 lutego 2014]
Najlepszą płytą popową (i chyba w ogóle) w 2013 była płyta HAIM. Aluna & Gorgą mogą im po hindusku zassać. Brak jej na waszej liście ogólnej i indywidualnych (pojawiła się chyba u jednej osoby) jest trochę smutne i świadczy, że jesteście w tyle. Chyba za długo masturbowaliście się swoim genialnym odkryciem z Brazylii ;)
Gość: kuba
[1 lutego 2014]
"(...) dopóki nie wrócimy do regularnej pracy w połowie stycznia." taa...
Gość: Sebastian Niemczyk
[26 stycznia 2014]
Zakładaliśmy powstanie takiej publikacji, ale niestety, nie udało nam się jej zrealizować:)
Gość: kuba
[24 stycznia 2014]
dołączam do pytania. też pamiętam, że był dopisek, że będzie artykuł z komentarzem.
Gość: b
[24 stycznia 2014]
co z artykułem "opinie o 2013"? zdaje się, że był taki zapowiadany
Gość: Maciej
[22 stycznia 2014]
Miały być jeszcze jakieś komentarze?
Gość: Marcin
[21 stycznia 2014]
Jak wiadomo wszystko musi zachaczyć o politykę. Jeśli o sprawy ortografii to dla mnie autorytetem jest prezydent z innej partii ;)
Gość: łukasz
[20 stycznia 2014]
Także w kwestiach językowych Rzepa była wiarygodna tylko do inwazji PiS-u,
Gość: indigo
[20 stycznia 2014]
Dzięki za wyjaśnienie tej kwestii. Zasugerowałam się taką właśnie odmianą nazwiska tutaj http://www.rp.pl/artykul/461526.html
i tutaj http://brandnewanthem.pl/bon-iver-bon-iver/
Gość: polonista
[20 stycznia 2014]
Ta. Gdybyśmy czytali Blejkem, byłoby Blake'em.
kuba a
[20 stycznia 2014]
Z ciekawości podrążę, bo zastanawiam się, w którym przypadku nazwiska Blake "brzmienie głoski kończącej temat nazwiska jest w języku polskim inne niż w języku oryginalnym"? Chodzi o zmiękczenie "k" zachodzące przy odmianie, jak rozumiem?

Mam ochotę napisać do profesora Bańki w tej sprawie :|
Gość: polonista
[20 stycznia 2014]
http://so.pwn.pl/zasady.php?id=629620
http://so.pwn.pl/lista.php?od=9098
kuba a
[20 stycznia 2014]
Nie jestem polonistą, ale moim skromnym zdaniem to są dwa różne przypadki.

Blake: http://so.pwn.pl/zasady.php?id=629619

house: http://so.pwn.pl/zasady.php?id=629620
Gość: Qfwfq
[20 stycznia 2014]
nie pisze się "z Blake'iem", tak samo, jak nie pisze się "o house'ie". z Blakiem, o housie.
Gość: indigo
[19 stycznia 2014]
Ciekawe zestawienie Hegarty'ego z Blake'iem - z grona muzycznych nadwrażliwców trudno byłby mi wskazać dwóch reprezentujących tak skrajnie odmienne sposoby opowiadania o miłości. Podczas gdy Antony wylewa z siebie gazylion emocji, Blake wydaje się mieć problem z uczuciem samym w sobie - niekoniecznie zaś z miłością nieszczęśliwą, niespełnioną czy niemożliwą. Buduje syntetyczną pustkę i prowadzi na obrzeża depresji i paranoi, żeby zdystansować się od konieczności przeżywania. Dlatego ciężko dostrzec mi na tym albumie momenty jego przejęcia kryzysem społeczno-ekonomicznym, czy niedorzecznością dziejów, kiedy przez całość albumu jawi mi się jako ktoś, komu z trudem przychodzi radzenie sobie z własnymi emocjami.
Gość: Anka
[18 stycznia 2014]
Dorgas (?) no cóż o gustach się nie dyskutuje
Gość: hgrupa
[15 stycznia 2014]
@shsh Mam znajomych w Brazylii i nawet tam nie jest to zbyt popularny zespół. Byli ogromnie zdziwieni, że ktokolwiek zauważył ich w Polsce;)
Gość: gregor szlirencałer to cwelok
[13 stycznia 2014]
w czołówce roku dla dwóch tuzinów ludzi? zaprawdę znaczący sukces
Gość: shsh
[11 stycznia 2014]
W ogóle, ja Tobie dziękuje Pawle za podzielenie się nimi, bo to było naprawdę coś dobrego. Też próbowałem zrozumieć co tam napisali na fb. Wcześniej myślałem ze umiesz portugalski :-D Ich profil fb ma być chyba tylko do niedzieli jeszcze. Ciekawe czy mają świadomość że dotarli do Polski, a ich płyta jest w czołówce roku.
Gość: ps nzlg
[11 stycznia 2014]
jeśli mnie google translate nie myli, i jeśli to nie jest jakiś wysmakowany żart ze strony tych memologów, to tak - dorgas zakończyli działalność :(((
Gość: shsh
[10 stycznia 2014]
Bożee, nie mówcie, że Dorgas zakończyło działalność. Mega odkrycie, jak dla mnie to jest muzyka minionego roku. Odkąd usłyszałem Hortencie, tutaj, pierwszy raz, po dziś dzień słucham ich bez przerwy. Przesłuchałem wszystko co wypluli, naprawdę dziwna, intrygująca muzyka.
Alameda 3 też niesamowita!
Ranking SC dużo lepszy niż PF.
Gość: Arek
[10 stycznia 2014]
jak czytalem liste pf to sie za glowe lapalem. myslalem "swiatu alternatywnemu sie popier*****, ja tu juz nie naleze". a tu prosze: bardzo przyzwoita lista na screenagers: bez kanyee i vampire weekend w top 10. Polska gora!
Gość: rojal
[10 stycznia 2014]
płyta Rebeki jest średnia w chuj
Gość: ps nzlg
[10 stycznia 2014]
fajnie było spędzić rok z zajawką na Dorgas, przy opisie powyżej metaforycznie uroniłem symboliczną łzę.

zespół przedwczoraj ogłosił na FB zakończenie (a przynajmniej zawieszenie) działalności.
Gość: maciej
[10 stycznia 2014]
Płyta Rebeki była za słaba żeby znaleźć się w tej trzydziestce?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także