Najlepsze single roku 2009
Miejsca 11 – 20
20. Gold Panda – Quitters Raga
Po ilu sekundach zdarza wam się wyłączać polecane na rozmaitych forach czy blogach niby arcyprzebojowe, porywające kawałki? Po ilu stronach odkładacie znudzeni książki, które zapowiadane były, jako sensacja sezonu? 10-15 sekund, 10-15 stron – tyle przy obecnym nasyceniu mediów kulturą popularną, która atakuje nas ze wszystkich stron, często decyduje o być albo nie być artystycznej propozycji. Mówiąc najprościej, aby dziś mieć swoje pięć minut, trzeba najpierw mieć efektowne piętnaście sekund i Gold Panda ten czas wykorzystują doskonale. „Quitters Raga” chwyta początkowym beatem, który mógłby stanowić efekt kolaboracji M83 (w ich stylu jest też teledysk) i The Field, a gdy w połowie pierwszej minuty otwiera się pudełko z orientalnymi przyprawami wiadomo już, że obcujemy z czymś na miarę pierwszej dwudziestki singli Screenagers A.D. 2009. (psz)
19. DJ Kaos – Love The Nite Away (Tiedye Mix)
File under balearic house. Lekkie, plemienne rytmy, funkowy groove, słodkie piano, delikatnie zaznaczona gitara i hop! – jesteśmy na śródziemnomorskiej wyspie pośród galopującej w miejscu i w zwolnionym tempie telewizyjnej powtórki rozradowanej gawiedzi. Aromat soku ananasowego ucieka z drinków przebijając się niespiesznie przez zawieszone w powietrzu opary olejków do opalania, a zmęczony światłem tropikalny pejzaż przebiera się w kolory sepii. Słońce zdaje się zachodzić całą noc. Endless summer? Tak, przynajmniej przez te kilka minut, dające upust niewinnej tęsknocie za mitycznym rajem dla miłośników klubowych pląsów. Popadającym w uzasadnioną w naszym figlarnym klimacie nostalgię za zabawą w leniwej aurze mogę dać dobrą radę: włączcie sobie ten kawałek jeszcze raz i kibicujcie globalnemu ociepleniu. (mk)
18. Vega – No Reasons
Cały ten chillwave/hypnagogic pop to bez wątpienia sympatyczna sprawa, a tacy kolesie, jak Bundick czy Greene nie dość, że są obłędnie kreatywni, to jeszcze pozbawieni jakichkolwiek uprzedzeń formalnych. Tyle, że póki co suma ich dokonań przypomina bardziej konkurs wirtuozerii, sprawności technicznej niż pogoń za ładną melodią: „W ciągu dziesięciu sekund osiem razy zmienię tonację, obniżę tempo ze 120 bpm do 110 i podbiję z powrotem do 120, zapętlę dziesięć równoległych ścieżek z klawiszami, stanę na głowie i zatańczę bredgensa”. A za rogiem czai się Onan Barbarzyńca. To samo mógłbym napisać o Alanie Palomo, tyle że on oprócz Neon Indian ma jeszcze drugie alter ego, Vegę, i tu już nie chodzi o sprawność w nadgarstku. Dlatego utożsamiam się z Joshem Brolinem, któremu w fanowskim teledysku do „No Reasons” – bo „Thrashin’” to jednak inna historia – największą frajdę sprawia zjazd po deptaku, a nie jakieś tam rampy, flipy, graby, grindy i ślizgi. (łb)
17. Delorean – Seasun
Słońce, energia, witalność – to nie jest koncept kolejnej reklamy szamponu do włosów, ale trzy rzeczowniki, które nieodzownie kojarzą się z tą piosenką. Za sprawą całej mody na balearic od jakiegoś czasu pojawiło się kilka świetnych, letnich kompozycji, z powodzeniem pretendujących do miana wakacyjnych hymnów. „Seasun” jest jednym z nich, przypomina o beztrosce i kolorycie najbardziej słonecznych tygodni w roku, dogłębnie wyczerpuje temat. Od czasów kultowego „Bursztynka – kropelki złotych marzeń” nie słyszałam lepszego, wakacyjnego, piosenkowego masterpiece'a. (kw)
16. El Perro Del Mar – Change Of Heart
Takie piosenki łatwo jest zlekceważyć: nieprzebojowa, powolna, melancholijna ballada Szwedki, która to nawet nie próbuje fantazyjnie operować wokalem. Nie wiadomo zresztą do końca, czy ma czym. A mamy tu przecież kosmos emocji: piękną, wzruszającą historię, rewelacyjne przełamania perkusji (jak choćby przy fragmencie And sometimes I lose track-of-my-heart), delikatne chórki z oddali w połowie czwartej minuty i – tylko i aż – klimat utworu, przy którym można się rozpłakać, który można pokochać, dzięki któremu kibicujemy podmiotowi, żeby tytułowe „Change Of Heart” faktycznie się dokonało. A przecież jest jeszcze jeden z najładniejszych tytułów płyt w historii („Love Is Not Pop”) oraz teledysk, który warto obejrzeć dopiero za którymś podejściem do piosenki. Czemu? Bo operuje jakimś kolejnym wymiarem piękna, rozłącznym z utworem i nadającym mu nowej twarzy. Pewne puszczenie oka należy się a propos tego klipu wszystkim fanom programu „Mam Talent”. Fanom Szwecji należy się puszczenie oka ot tak. (kjb)
15. La Roux – Bulletproof
Trzeci i chyba najlepszy singiel z debiutanckiej płyty zespołu (tak, zespołu, patrz Goldfrapp) oczywiście nie odchodzi stylistycznie od tego, co La Roux prezentowali wcześniej – to nadal jakże modny dziś, prosty electropop, garściami czerpiący z tego, co tworzono ćwierć wieku temu, do tego wizualnie okraszony „dziwnymi” obrazkami, pasującymi do reklamy lakieru do włosów w wersji hard lub ciuchów popularnej szwedzkiej marki na ha. Od pozostałych promoutworów odróżnia go to, że wokalistka Elly Jackson dała sobie spokój ze śpiewaniem najwyżej jak się tylko da, na czym „Bulletproof” tylko zyskuje; całkiem sensowny refren kontrastuje z agresywniejszymi, niemal skandowanymi zwrotkami. Ameryki to to nie odkrywa, wiadomo, ale jest dość przyjemne. (dh)
14. Tigercity – Fake Gold
Kuba Ambrożewski na gorąco po poznańskim koncercie wspominał: można patrzeć na zjawisko popularności Tigercity w Polsce pod kątem lokalnej egzotyki lecz jakiś wewnętrzny kompas podpowiada mi, że tym razem to my jesteśmy o krok do przodu przed resztą, wyrażając entuzjazm tej części środowiska szczerze zainteresowanej poprawą koncertowego krajobrazu „kraju nad Wisłą”. Z perspektywy dwunastu miesięcy i w zalewie „muzycznych wydarzeń roku” wizyta Tigercity urzeka bezpretensjonalnością i rzadkim jak na polskie warunki timingiem – długogrający debiut grupy w kwietniu był jeszcze przed nami. Recenzując pół roku później krążek Kuba trzeźwo konstatował: siła „Ancient Lover” tkwi w jego kilku kapitalnych momentach i bezlitosnej solidności reszty materiału, jednocześnie w dość przewrotny sposób antycypując niezdrowe apetyty niektórych: rozczarowali, nagrywając album tylko świetny zamiast wybitnego. Żadne tam „fake gold”! Choć akurat w przypadku „Fake Gold” można mówić o sztabce czystego złota wytopionej w żarze The Cars (mocarny pochód perkusji wspomagany świetnie stadionowym riffem gitary – i to długie wybrzmiewanie!) pod czujnym okiem Hall & Oates (duszna atmosfera niezrealizowanego pożądania, falsetowy dwugłos w refrenie i klawiszowy finał jako kulminacja tanecznego groove’u). Baby, I just want you to know that I’m wearing... (ml)
13. Japandroids – Young Hearts Spark Fire
1985: The Replacements – Bastards Of Young
1987: Dinosaur Jr. – Little Fury Things
1988: Beat Happening – Indian Summer
1991: Sebadoh – Spoiled
1993: Superchunk – Driveway To Driveway
1994: Archers Of Loaf – Might
1997: Pavement – Stereo
2009: Japandroids – Young Hearts Spark Fire
(kw)
12. Phoenix – Lisztomania
Nie jestem megaentuzjastą „Wolfgang Amadeus Phoenix”. Zresztą w ogóle nie jestem entuzjastą albumów Phoenix, co nie zmienia faktu, że ich single uwielbiam. Poza tym ten tytułowy namechecking jest jednak lekko wydumany. Wiem, że featuring Mozarta i Liszta to puszczanie oka do słuchacza – no i w przypadku „Lisztomanii” ukłon w stronę filmu Kena Russela z Rogerem Daltreyem – ale nieoficjalny klip do omawianego kawałka dowodzi, że fani grupy potrafią umiejscowić ich muzykę w znacznie ciekawszym i bardziej naturalnym kontekście niż Mars i koledzy. Ujmująco naiwne filmy Johna Hughesa i cały ten rozczulający bunt pokoleniowy dzieciaków z Brat Packa stanowią bowiem idealne dopełnienie powściągliwej wybuchowości „Lisztomanii”. I odwrotnie – „1901” czy „If I Ever Feel Better” sprawdziłyby się w „Breakfast Club” równie dobrze, co „Don’t You Forget About Me” Simple Minds. Fajnie, że wciąż gra się takie rzeczy, ale szkoda, że (prawie) nikt już nie robi takich filmów. (łb)
11. Grizzly Bear – Two Weeks
Dziennikarz (głównie) „Przekroju” Mariusz Herma, na swoim intrygującym blogu punktował swego czasu przesadę, z jaką albumem „Veckatimest” zachwycali się (nadgorliwi) recenzenci. Wprawdzie i on nie oparł się urokowi trzeciego krążka Grizzly Bear, ale tropiąc interpretacyjne wpadki kolegów po fachu nie tyle zdejmował nowojorski kwartet z piedestału, co odbrązawiał ich songwriterski kunszt. Nie, żeby go podważał – „Two Weeks” to hit – a raczej odsłaniał tajniki kuchni nie mającej szczęścia do aut i kierowców ekipy z Brooklynu. Bo choć śmiem twierdzić, że „Two Weeks” to utwór bezbłędny (perfekcyjnie wygrywający strach przed – zgaduję – rozstaniem; I told you I would stay), to tyleż skromny (prosta zagrywka pianina przełamana punktowym riffem gitary), co cwany. Zarówno kompozycyjnie – poleganie na magii animalowego pogłosu w refrenie i zagęszczonym przy pomocy perkusyjnych przeszkadzajek drugim planie; jak i ekspresyjnie – emocjonalny patos w pre-chorusie, natchnione wejścia chóru w refrenie, chwilowe wyciszenie na 2:50. Można się sprzeczać – co poniekąd uczynił Mariusz właśnie – o wyższość kompozycji nad ekspresją w obrębie „Veckatimest” (pozory technicznego wysofistykowania vs. emocjonalna erystyka utworów, wodzenie słuchacza za ucho), ale można też wzorem Grizzly Bear postawić na sprawne balansowanie między obiema składowymi, łącząc sacrum niemal religijnego uniesienia z profanum popowej trzy/czterominutówki, czego najlepszym dowodem „Two Weeks” właśnie. (ml)