Tigercity

Poznań, Eskulap - 18 kwietnia 2009

Zdjęcie Tigercity - Poznań, Eskulap

Pamiętam pewne lipcowe popołudnie 2007 roku, kiedy wracając z pracy, jak zwykle tego lata wrzuciłem na uszy „Pretend Not To Love” (o ile już zrezygnowałem z „Challengers”). Myśląc o recenzji, do której napisania miałem się zabrać na dniach, stoczyłem krótką wewnętrzną bitwę: osiem czy dziewięć. Dziewięć, bo przecież nie słyszałem tak mocnego zestawu nowych piosenek od bardzo dawna. Ale też nie dziewięć: bo obrzydnie wszystkim z miejsca; bo hermetyczna zajawka tym zespołem, jaka stała się moim udziałem pół roku wcześniej, obejmowała wtedy max kilka osób w kraju. Więc osiem: głos rozsądku, wyważenia, zdystansowania. Zwykle dobrze się na tym wychodzi.

Lecz nie tym razem. Dwa lata później jestem jakże mądrzejszy: „Pretend” to horrendalnie przeoczony (brak recenzji na Pitchforku, zero wzmianek na ILM, reakcje typu 5/10 w „NME”, wymieniać dalej?) klasyk popu tej dekady. Uświadomiła to ostatecznie ekstatyczna reakcja publiki na pierwsze takty „Powerstripe” podczas koncertu w Warszawie, gdzie wykonali te sześć tracków w oryginalnej kolejności. Nigdy wcześniej ten materiał nie wydawał się równie spójny jak podczas furiackiego, doprowadzającego głośniki Jadłodajni do wrzenia finału „Solitary Man”. Wywrzeszczane przez Gillima i Forda I want you to walk away from me and I have nothing to say brzmiało jak rozdzierająca serce ostatnia scena melodramatu.

(Pomijam w tym miejscu incydent z parą przygłupów – i lepiej, żeby nie przywoływać tu ich nazwisk – którzy nie potrafili zrozumieć, że nikt nie zapłacił trzydziestu paru złotych, żeby patrzeć na ich mordy w kominiarkach na scenie. Przepraszam, skala tego debilizmu i braku wyczucia nadal we mnie rezonuje.)

Występ w Warszawie pozostawił mnie z ogromnym niedosytem, dla którego zaspokojenia trzeba było ruszyć do Poznania. I odpowiadając po raz n-ty na pytanie o to, który z tych koncertów był lepszy: serio, nie wiem, bo oba były tak zupełnie inne. Energia, ścisk, spontaniczność i mimo wszystko lepsza znajomość zespołu przez publiczność w Warszawie vs. dobre nagłośnienie, klimatyzacja, komfort, stuprocentowo pozytywna wibracja, inne rozłożenie akcentów w setliście, ale też – porównując – umiarkowane przyjęcie zespołu przez poznaniaków.

Zaczęli identycznie – od „Red Lips”. Set przeplatał utwory z EP-ki z kompozycjami z nadchodzącej płyty „Ancient Lover” – większość z nich po raz drugi zabrzmiała pełniej, tłuściej, sensowniej niż przy pierwszym kontakcie. Drugie w kolejności „Other Girls” chyba już na zawsze będzie mi się kojarzyło z soundcheckiem w Warszawie, obserwowanym przez dosłownie kilka osób, kiedy poczułem, jakby grali to dla mnie. Zabrzmi to równie kliszowo, co snobersko, ale to właśnie ten moment pozostaje najbardziej wzruszającym podczas całej wizyty.

Aha, „Fake Gold”. FAKE GOLD. Kawałek, który jest pieprzonym potworem koncertowym, dwugłową godzillą. Tej piosenki nie ma na MySpace, nie wyjdzie na singlu, ona się dzieje na scenie. I want you to knoooow / That I’m wearing fake gold – wzdycha po prince’owsku Joel, a dziewczynom miękną kolana („Y’know, I’m the single guy in the band. I’m here for the ladies”). W międzyczasie Bill robi nam zdjęcie ze sceny i mówi coś w rodzaju, że odkąd są tu trzy dni, Polska stała się jednym z najlepszych doświadczeń w jego życiu.

Na żywo Tigercity lądują bliżej MGMT niż – bo ja wiem? – Scritti Politti, zwłaszcza po epizodzie z próby w Warszawie, gdzie niemal natychmiast padł klawisz Billa, pozostawiając zespół na łasce okazjonalnych partii keyboardu obsługiwanego przez gitarzystę Andrew Brady’ego i sampli w pudełku leżącym w zakresie obowiązków Joela. Połowę skomplikowanej siatki perkusyjnej „Are You Sensation” czy wręcz większość promieniującego wstępu do „Powerstripe” zespół odtworzył z playbacku, lecz wykonawczo nie można im było zarzucić absolutnie nic: Gillim wyciągał wszystko to, co powinien; Joel – niby zajęty podkradaniem serc kolejnym przedstawicielkom płci pięknej swoimi kocimi ruchami – dawał piosenkom *funk*; Andrew totalnie odleciał w solówce pod koniec „Let Her Go”; rockman Aynsley zaś grzmocił w swój zestaw, jakby był członkiem Thin Lizzy, budując kolegom kapitalny fundament.

Trzy pierwsze – i pewnie jeszcze na długo ostatnie – europejskie koncerty Tigercity były dla pewnej społeczności wydarzeniem, choć dla wielu powodem do drwin. Owszem, można patrzeć na zjawisko popularności Tigercity w Polsce pod kątem lokalnej egzotyki – w końcu do dziś gwiazdorskie koncerty dają tu tacy artyści jak Ray Wilson i samo to wprowadza do sytuacji pewien element niesmaku. Lecz jakiś wewnętrzny kompas podpowiada mi, że tym razem to my jesteśmy o krok do przodu przed resztą.

PS. Autorką zdjęcia jest Kasia Ciołek.

Kuba Ambrożewski (30 kwietnia 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
generacja_nic
[3 maja 2009]
Nie bardzo mogli dogadać się w Poznaniu z dźwiękowcem od samego początku. A brak klawiszy na Solitary Man rozczarował mnie zupełnie. Cieszę się, że ochroniarz w Eskulapie okazał się znudzonym "miśkiem", i nikomu nie zasłaniał. ;)Pozdrawiam go.
iammacio
[30 kwietnia 2009]
o potworności fake gold mowiłem od poczatku! ;] koncert w poznaniu 9.5/10.
Gość: v
[30 kwietnia 2009]
Mowa o koncercie w Poznaniu ;)
Gość: v
[30 kwietnia 2009]
Również odniosłam wrażenie, że publiczność była dość ospała. Ja oszalałam już na samym początku, tak bardzo czekałam na ten występ. A ludzie tacy nijacy... Dziwne.
Gość: Murzyn
[30 kwietnia 2009]
To dziwne, bo dla mnie to był najgorzej nagłośniony koncert w Eskulapie na jakim tam byłem. Co dziwne nagłośnienie te zawodzi przy trochę intensywniejszych live actach (tu wspomniana perkusja) a np. na imprezach drum 'n bassowych daje konkretnie radę więc winy upatruję tutaj niestety w niekompetencji osób zasiadających za stołem mikserskim.
kuba a
[30 kwietnia 2009]
Czy stateczna to nie wiem, ale na pewno ciut statyczna w porównaniu do warszawskiej :) No nie wiem, niby ktoś tam się ruszał, ale zabrakło mi nieco (podkreślam to *nieco*) większego entuzjazmu.

Jeśli chodzi o nagłośnienie, to wiadomo, że nie było idealne, ale mimo wszystko (być może stałem w dobrym miejscu) dawało radę.

Co do utworów z pierwszej EP-ki, to zdaje się, że zespół nie darzy ich w tej chwili zbyt wielkim uczuciem.
Gość: K.
[30 kwietnia 2009]
Nie miałeś Kubo wrażenia, że te koncerty były jednak odrobinę za krótkie? Nie zagrali w Krakowie (i na pozostałych dwóch pewnie też nie) nic z pierwszej EPki, a gdyby jednak to zrobili, byłby to już przecież dla publiki nokaut całkowity.
Gość: Murzyn
[30 kwietnia 2009]
Wszystko w porządku, tyle że nie wiem jakie musiało być nagłośnienie w Jadło, żeby to z Eskulapa uznać za dobre.
Pomijam już sam występ Popo, w którym słychać było tylko bębny ale tu niespecjalnie mi zależało na wrażeniach słuchowych, koncert słaby jak i image.
Na Tigercity przecież nie było wcale dużo lepiej. Cała lekkość tych utworów uleciała przez ten przebasowany mix. Oczywiście nie przeszkodziło to im w zagraniu zajebistego koncertu (a tak w ogóle to przecież publika była dużo mniej stateczna niż by to wynikało z tej relacji).

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także