Screenagers Jukebox #19: czerwiec 2011
Kuba Ambrożewski
Może nawet i chciałbym zainscenizować efektowny coming out i przyznać się do słabości do ordynarnych, power-akordowych riffów, jakie totalnie dominowały w krajobrazie amerykańskiego rocka przełomu lat 70. i 80., gdyby nie to, że przynajmniej od tego opracowania nie jest to już dla nikogo żadną tajemnicą. Prawdopodobna diagnoza brzmi: za dużo Def Leppard w dzieciństwie. Nieprzypadkowo to właśnie chłopcy z Sheffield byli jedną z najpopularniejszych brytolskich kapel w Stanach – takie „Photograph” sunie dokładnie na tych samych patentach, co „Jessie’s Girl” Springfielda, gigantyczny hit 1981 roku, przypomniany zresztą w dość obleśnych okolicznościach w serialu „Californication” sezon czy dwa temu.
Podobna przypadłość cechuje też breakthrough hit single niejakiej Pat Benatar, jednej z najpopularniejszych amerykańskich rockmenek lat osiemdziesiątych i jednocześnie sztandarowej piosenkarki nurtu heartland rock, oznaczającej grono artystów zbyt jankeskich, by kiedykolwiek dobić ze swoją epicką twórczością na Stary Kontynent. Więc wracając do początku, „Hit Me With Your Best Shot” zaczyna się TYM riffem, a dalej jest klasycznie skomponowanym, rockowym singlem, spotkanym dokładnie w połowie drogi między klasykami The Cars a szlagierami Bryana Adamsa. I to jest koniec tej historii, zwłaszcza że jest środa, dwudziesta pierwsza, pogoda też nie sprzyja pisaniu o muzyce.
Pat Benatar – Hit Me With Your Best Shot
Łukasz Błaszczyk
Powroty do płyt, które się uwielbiało w dzieciństwie, zwykle są przygnębiające. O ile się nie słuchało, powiedzmy, przysłowiowych The Beatles. No ale tu chodzi o bycie dzieciakiem-psychofanem złych kapel i ten smutny moment skonfrontowania przepięknych wspomnień o dokonaniach niegdysiejszych idoli z rzeczywistością. Gdy trzeba przyznać przed samym sobą, że to jednak nie jest tak dobre, jak się kiedyś sądziło. Moimi The Beatles byli Tears For Fears, o których piszę od jakichś piętnastu lat z myślą o dziale Przegląd, natomiast z dwoma pozostałymi zespołami wszech czasów nie wyszło już tak fajnie. Jeśli chodzi o Marillion, to myślę, że się wyspowiadałem na dobre (tu i tu). Z Mike & The Mechanics nie byłem mimo wszystko tak silnie związany emocjonalnie, więc ograniczę się do wspomnienia mojej ulubionej piosenki tej kapeli, już bez prób rozrachunku – albo z innej strony – układania top 5 singli czy co tam. Na przykładzie „Silent Running” najłatwiej jest mi wytłumaczyć, za co ich kochałem. Za to, że porównując wersję studyjną i unplugged tego numeru, zrozumiałem, jak bardzo kocham muzykę klawiszową. Za to, że po raz pierwszy chyba zacząłem przywiązywać wagę do tekstów, próbując wmówić sobie, że Paul Carrack śpiewa o zmaganiach Johna Connora z armią robotów w nieodległej przyszłości (po tej romantycznej, dziecięcej wizji pozostał jedynie absmak, gdy wyszedł „Terminator Salvation” – moja wersja była lepsza). I za to wreszcie, że uzależniłem się od oglądania teledysków, gdy na nieodżałowanej Vivie II, obejrzałem po raz pierwszy ten tutaj klip – utrzymany w tonacji a la „Poltergeist” Tobe'a Hoopera, przez co bardzo eightiesowy, opowiadający o jakiejś wielkiej, niezbadanej tajemnicy. I jeśli tylko będę trzymał się od ich dyskografii z daleka, kultywując pamięć o „Silent Running”, starczy mi powodów, by myśleć o Mike & The Mechanics ciepło.
Mike & The Mechanics – Silent Running
Mateusz Błaszczyk
The Roots forgot about tha hood. Już zeszłoroczne „How I Got Over” było mocno wybielanym rapem, a dodatkowo od jakiegoś czasu chłopaki wieczorami grywają do kotleta dla bogatych nowojorskich białasow. Jednak po tym, co zrobili w kwietniu tego roku, nawet nagranie czegoś na miarę country-covera „Rapper’s Delight” nie byłoby porównywalnie bezczelnym wykorzenieniem z tradycji hip-hopowej. WYKONEM w programie Fallona prawdopodobnie pozbawili się wszelkiego street-credu, na jaki ciężko pracowali przez ostatnie dwie dekady. Okolicznościami łagodzącymi dla tak jawnego sell-outu mogą być nazwisko oryginalnego wykonawcy tego numeru i słowa Chrisa Rocka tłumaczące poniższy fenomen: I remember I was in L.A. when I was a kid, and I brought [„Friday”] back to New York. More people were coming over to my house to listen to [Rebecca Black] than were going across the street to the crack house.
Co do samego klipu, to właściwie wszelki komentarz na jego temat wydaje się zbędny.
The Roots feat. Stephen Colbert + Dah Friends – Friday
Paweł Gajda
Harde dubstepy hardymi dubstepami, a japoński pop jeszcze inszą inszością, ale od czasu do czasu w człowieku odzywa się jego wewnętrzny pięćdziesięciolatek do spółki z mieszczańskim grubasem-audiofilem. No i obaj krzyczą: Odcham się, chamie, bo zginiesz. Chociaż jakiejś gitarowej muzyki byś posłuchał. Nie pamiętam już, jakież to pokrętne drogi doprowadziły moje myśli i kursor myszy do Allana Holdswortha. Nazwisko obiło się o te i inne części ciała wcześniej, bo facet zaliczył swego czasu parę kapel, z którymi dawno temu - tak dawno, że nieprawda - było mi po drodze. Grywał z Soft Machine i Gong, był też krótko członkiem U.K., supergrupy powstałej na gruzach ostatniego składu King Crimson z lat siedemdziesiątych, a z której został wyrzucony dokładnie z tego samego powodu, dla którego został do niej zaangażowany – bo był rasowym jazzmanem, który brzydził się graniem w kółko tego samego.
Okoliczności przyrody zawiodły mnie w rejony twórczości gitarzysty z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych oraz pierwszej płyty jego zespołu I.O.U. Na razie tej jednej, ale napalam się już na następne. Wiadomo – solówki jazzowe są dyskusyjne, zwłaszcza te na perkusji. Każdy fan popu o tym wie, nieprawdaż. W dodatku Holdsworth do śpiewania swoich kawałków zatrudnił niejakiego Paula Williamsa smucącego głosem zmęczonego Johna Wettona i wnoszącego jedynie zbędny patos. Zauważmy jeszcze ejtisowo przetworzone chorusem gitary i mamy pełen obraz klęski. A jednak ciężko mi słuchać tych nagrań bez szerokiego uśmiechu na mordzie, bo kompozycje Allana to kapitalna akordowa masakra w całej swej przekombinowanej, jazz-rockowej chwale. Jak widać, melodie i akordy skaczące dziwnymi interwałami w totalnie nieprzewidywalny sposób, wystarczają w zupełności do zadowolenia mojego wewnętrznego pięćdziesięciolatka. Jeśli są tu na sali emeryci – check it out.
Allan Holdsworth/I.O.U. – Checking Out
Mateusz Krawczyk
„Black Is The Color…” to tradycyjny utwór wywodzący się najprawdopodobniej ze Szkocji, który do kultury popularnej przedostał się w latach 40. przez Apallachy (dokąd przybył imigrując ze Starego Świata) oraz scenę country. Istnieje wiele jego wersji z różnymi tekstami, odnoszącymi się zarówno do kobiet jak i mężczyzn, a w największym stopniu spopularyzowała go Nina Simone. Autorką jego zdecydowanie najoryginalniejszej wersji jest jednak Patty Waters.
Amerykańska wokalistka nigdy nie zrobiła większej kariery, choć na swojej drodze miała okazję spotkać Milesa Davisa, Herbie Hancocka i przede wszystkim Alberta Aylera, dzięki któremu znalazła się w orbicie zainteresowań wytwórni ESP-Disk (oprócz Aylera wydającej również nagrania Sun Ra czy Pharaoh Sandersa). Po nagraniu dla niej dwóch płyt porzuciła muzykę dla rodziny, by powrócić dopiero w połowie lat 90., ale wykonanie omawianego utworu wystarczyło, by zagwarantować jej trwałe miejsce w historii muzycznej awangardy.
Czym sobie na nie zasłużyła? Zamykające jej debiutancką płytę („Sings” z 1965 roku) nagranie trwa ponad 13 minut, podczas których Waters zdołała przełamać większość ówczesnych wokalnych konwencji, przecierając szlaki dla dalszych poszukiwań w zakresie wykorzystania ludzkiego głosu. Powtarzana przez większą jego część fraza „blaaaack” zostaje wymawiana, wykrzyczana i wyśpiewana na tle free jazzowego akompaniamentu na wszelkie możliwe sposoby niosące za sobą multum emocjonalnych znaczeń. Do inspiracji tą wokalną improwizacją przyznają się min. Diamanda Galás, Lydia Lunch i Patti Smith, lecz nie w tym leży jej wartość. Eksperymentalne podejście dekonstruujące zarówno estetykę folku jak i jazzu stanowi radykalne przełamanie barier nie tylko na płaszczyźnie muzycznej ale i rasowej, dotykając z jednej strony korzeni kultury białej Ameryki, ale i rosnącej w siłę, buntującej się kultury czarnych, w obu przypadkach kpiąc sobie z ich konwencji. A trzeba pamiętać, że przez ostanie 45 lat wiele zdążyło się zmienić.
Patty Waters - Black Is The Colour Of My True Love’s Hair
Paweł Sajewicz
Wszyscy zainteresowani, to znaczy wszyscy w ogóle, wiedzą już, że w tym roku oficjalnie ukażą się sesje „Smile” Beach Boys. Przez lata, kiedy ich legenda rosła, jednocześnie rosła smutna legenda Briana Wilsona, archetypowego muzycznego szaleńca. Od szeptanego kultu, kiedy dobrze poinformowani artyści, kopiując jego styl, nagrywali mu piosenki w hołdzie – pierwsi z brzegu: Tears For Fears czy John Cale – przez ponowne doszacowanie kilkanaście lat temu, aż po pełne uznanie i finał jak z bajki, w którym zdrowy Wilson wraca do regularnego nagrywania płyt, a jego potyczki sprzed lat stają się co najwyżej… *archetypem muzycznego szaleństwa*, rozkosznie parodiowanego i niegroźnego jednocześnie. W tym miejscu można by się rozwodzić jak bardzo niezdrów jest/był faktycznie Wilson, jakie ślady pozostawiła na nim choroba i że sens tej popkulturowej legendy jest – mimo wszystko – nie tak słodki jak oplatające go wokalne harmonie. W niezwykły sposób Wilson stał się poklepywanym po plecach geniuszem, a w rzeczywistości chłopcem do bicia, bo przecież ilekroć słyszę kolejną próbę nawiązania do estetyki „Good Vibrations”, odnoszę wrażenie, że ktoś tu robi sobie jaja. Złych intencji raczej nie można zarzucić Cale’owi czy Orzabalowi w utworach wyżej, ale już spinal-tapowy „Walk Hard: The Dewey Cox Story” – spoof na wszystkie te „Spacery po linie” czy „Raye” – przekręca całą historię w niedwuznaczny sposób. Brian Wilson nagrywający wokal owcy, Brian Wilson ściągający do studia plemię przysłowiowych Aborygenów (?), Brian Wilson szukający inspiracji w skakaniu na trampolinie. Broń Boże nie chcę moralizować, wszystkie te scenki w „Walk Hard” są nieszkodliwe i dość zabawne, ale – i tutaj długo oczekiwana refleksja – uderza rozdźwięk między osobistym dramatem człowieka, a sposobem popularyzacji tego dramatu. Gdzieś po drodze zagubił się prawdziwy Brian Wilson. Mam też ochotę napisać, że łatwość z jaką się ten wielogłosowy, rozbuchany styl Beach Boysów parodiuje, świadczy jednak na niekorzyść ich chief-songwritera (bo jak bardzo musi to być styl charakterystyczny, a więc koniec końców przewidywalny). No ale rzecz w tym, że odpalam sobie tę pioseneczkę z „Walk Hard” i chociaż do oryginału ma ona daleko, przez sam fakt związku z nim, od razu robi się przyjemnie.
Dewey Cox – Black Sheep
Komentarze
[1 lipca 2011]
[23 czerwca 2011]
[23 czerwca 2011]
[22 czerwca 2011]
[22 czerwca 2011]
[22 czerwca 2011]
[20 czerwca 2011]
[20 czerwca 2011]
a jeszcze co do \"Collinsowskiego\" Genesis: Abacab ma parę solidnych momentów. wydawało mi się zawsze, że to płyta niedoceniana, ale znam tylko opinie \"rockistowskie\" więc nic dziwnego.
[20 czerwca 2011]
[20 czerwca 2011]
[13 czerwca 2011]
[13 czerwca 2011]
A "Mama" jest imo highlightem nie tylko okresu Collinsowskiego, natomiast z s/t jeszcze bym wyroznil wlasnie obie czesci "Home" i..chyba faktycznie to wszystko, inna sprawa, ze nie znam tej plyty jakos super dobrze.
[13 czerwca 2011]
http://www.youtube.com/watch?v=kzHHj1cBDJk
[13 czerwca 2011]
Utwor z kategorii "no przeciez ja to doskonale znam, ale nie mam pojecia, kto spiewa". Dzieki Lukasz! Btw, nie brzmi Ci podobnie do "Home by the sea"?
[12 czerwca 2011]
[12 czerwca 2011]
[9 czerwca 2011]
[9 czerwca 2011]
[9 czerwca 2011]
ten sam poziom imho
[9 czerwca 2011]
[9 czerwca 2011]